To Teofil Lenartowicz. Pisał o bzie czyli o lilaku, że „turecki”, bo tak go dawniej zwano. Teraz ta nazwa to już anachronizm, nikt o nim tak nie powie, nikt by nawet takiej nazwy nie zrozumiał. Tu wyjaśnienie: dwa zupełnie różne krzewy zwiemy „bzami”, jeden rodzimy – o czerwcowych, białych, duszących kwiatkach w płaskich „talerzach” i o liściach z kilku piłkowanych listków, ale T. L. pisał nie o nim, a o tym drugim, obcym choć już wszędzie od dawna zadomowionym – kwitnącym w maju gęstymi stożkami lila kwiatów, o liściach sercowatych i gładkobrzegich. Bez turecki ma mocne, grube gałązki, które ptaszek, tak zapamiętały w pieśni, może mocno objąć palcami: co rok słucham słowika właśnie ze starego szpaleru wiejskich lilaków.
Bez turecki to jedna z tych ogrodowych roślin, obok hiacyntów, jaśminowców, tulipanów, pigwy czy kasztanowca, które szły do nas z Bałkanów, z Orientu, z ogrodów perskich i właśnie – tureckich, a i z arabskich, przez Półwysep Iberyjski. Lilaki trafiły z Bałkanów przed pięciuset laty, z ogrodów rozpalonych od słońca, o zmierzchu pełnych zapachów i śpiewu ptaków, a sprowadzali je Ogier Ghiselin de Busbecq, Pierandrea Matthioli i Ulisses Aldrovandi, bo to oni, spośród ówczesnych uczonych i pasjonatów, byli tych tureckich terenów najbliżej. Właśnie takie „tureckie”, a z upływem czasu już jak najzwyklejsze, „wsiowe” bzy, których kwiatów – często już w wytwornych, „miejskich” odmianach – wszyscy wyczekujemy w maju, rosły wszędzie przy płotach i pod oknami chałup i domostw po wsiach i miasteczkach.
Trwają w tych miejscach jeszcze i wtedy, gdy domostwa zapadną się już w ziemię lub gdy obrócą wniwecz całe wsie, a tureckie bzy rozrastają się tam coraz szerszymi kępami, zarastają ogródki, zagonki, gumna i podwórka, gdy obok cała reszta dawnego bytowania ulega zapomnieniu albo pada, wraz z mieszkańcami, ofiarą wywózek i eksterminacji. U nas, na południowym wschodzie, właśnie tylko po kępach bzu, po starych, prawie już bezpłodnych jabłonkach, i po żółtych „słoneczkach” wysokich, ciemnozielonych rudbekii można zauważyć, że akurat jest się gościem w miejscu, które zaledwie kilkadziesiąt lat wstecz należało do bojkowskiej lub łemkowskiej rodziny. Tak samo – w Małej Litwie, w Bitejnach (Bitėnai, Bittehnen), gdzie „tylko po bzie można [było] poznać, że tam kiedyś mieszkali ludzie” (U. Lochauer, Ulica Rajska, tłum. M. Przybyłowska, 2010), to samo odnotował mistrz uważności, Henry David Thoreau, nieopodal stawu Walden: „still grows the vivacious lilacs a generation after the door and lintel and the sill are gone” (H. D. Thoreau, Walden, or, life in the Woods, 1854).
Łacińskie słowo syringa, to był u starożytnych termin techniczny, a wcale nie nazwa konkretnej rośliny, czym stanie się dopiero po tysiącleciach, w pismach Linneusza, jako Syringa vulgaris. Starogreckie sýrinx to określenie długiej i prostej rurki, z trzciny albo gałązki lilaka lub jaśminowca. Były więc różne „syringae”, zależało to po prostu od materiału, z jakiego wyrobiono taką rurkę, fistułę. Botanicy, bracia Bauhin, dali pod tym określeniem, w XVII wieku, śladem greckiego i rzymskiego spojrzenia na syryngi, w swych Pinax theatri botanici i w Historia plantarum universalis, dwie różne rośliny: „Syringha alba, sive Philadelphus Athenaei” (białą syringę, czyli Philadelphus Atenajosa; o białych kwiatach, to jest jaśminowiec naszych ogrodów), ale i „Syringa flore coeruleo, sive Lilac” (syringę o kwiecie błękitnym, inaczej Lilak – to ostatnie słowo było pochodzenia arabskiego i tureckiego, przyswoił je Matthioli, a oddawało kolor ciemnoniebieski, i to jest nasz bez turecki, lilak). Fujarka z siedmiu trzcinowych syryng musiała Panu, opiekunowi lasów i chodzących po lasach ze stadami pasterzy, zastąpić – już tylko dźwiękami, z jakich składał sobie w melodie, nimfę Syrinx, której posiąść nie zdołał, bo udało się jej w ostatniej chwili przemienić właśnie w szumiącą trzcinę.
Wcale nie wszystkie bzy mają duże, sercowate liście. Leo Lipski w Piotrusiu, pisząc o Teheranie czasów II wojny wspomniał takie inne bzy, w słowach o transportach z amerykańskim wsparciem dla Związku Radzieckiego, dostarczanym od południa, wysokogórskimi drogami Persji i Zakaukazia: „Przez Teheran właśnie szła główna droga pomocy USA dla Sowietów […] tamtędy szły ogromne studebakery, o zmierzchu, krętą górską drogą, szoferzy gryźli gałązki bzu”. Gryźli z nerwów, z napięcia, te twarde, włókniste gałązki – ale to właśnie musiał być inny lilak, bo tam, w górach wschodniej Persji, nie rosną bzy takie jak na Bałkanach, a lilaki perskie, o bardzo drobnych, płycej lub głębiej powycinanych liściach. Istota tego gatunku i jego rozliczne nazwy są przedmiotem sporów botaników, co dla nas bez znaczenia. Szoferzy ogromnych amerykańskich ciężarówek gryźli więc cienkie gałązki – lilaka perskiego. Czasem ten krzew znajdziemy i w naszych ogrodach – niski, ażurowy, delikatny. Czasem natrafimy na jego mieszańce z „bzem tureckim”, o liściach całobrzegich, ale niewielkich; ten zwałbym lilakiem normandzkim, bo pierwszy raz znaleziono go, przypadkiem, koło Rouen, na przełomie XVIII i XIX w. – dla ówczesnych ogrodników i botaników zupełnie niejasnego rodowodu (pisali o nim „Syringa dubia”, czyli – wątpliwy, niejasny, taki, który wiedzie do pomyłek); podejrzewali bezpodstawnie, że trafił tu do nas z Chin, i stąd ciągnie się za nim od dwustu lat zupełnie mylna nazwa, lilak chiński.
JAKUB DOLATOWSKI