Nie. Śmierć już nie istnieje kiedy się ją spotka.
Antoine de Saint-Exupéry [1]
Gdy nadchodzi wieść o śmierci bliskiej osoby…
Czujesz gwałtowne uderzenie serca. A zaraz potem krew, ciało, myśl zaczynają pulsować w innym rytmie. Łzy cisną się do oczu. Albo nie. Nie jest tak jak wtedy, gdy przeszywa cię fizyczny ból lub współczucie. Kruszy się twoja mowa. Milczy krzyk, tym mocniej, im bardziej podskórnie narasta. I oto widzisz inaczej. Widzisz twarz bliskiej osoby w poświacie śmierci. I nie masz na to słów.
Rzeka życia, dotąd leniwie płynąca doliną współistnienia, przerywa tamę. Spadasz wodospadem. I ciebie mogłoby już nie być. I przez chwilę cię nie ma. To cud, że utrzymujesz się na powierzchni. Czujesz, jak skrada się ku tobie przerażenie pustką. Rwie twój oddech, potykający się teraz o wyrwę po istnieniu. Czym ono było? I skąd nagle czas przeszły, ocierający się o coś tak namacalnego, tak z tobą zabliźnionego, tak nie do zaprzeczenia. Skąd w korycie żył, do których serce pompuje krew, by czółno duszy nie osiadło na mieliźnie, ta katarakta osierocenia?
Czujesz, że się oddalasz. Od siebie, od innych, od świata, od wszystkiego, co zdołałeś oswoić. Masz ochotę odejść na bok. Niezależnie od tego, gdzie jesteś, czy pośród innych ludzi, czy w drodze, czy w pracy, czy w domu. Coś sprawia, że chcesz zatrzymać się, wysiąść, odwrócić albo zniknąć. Podchodzisz do okna. W samochodzie otwierasz szybę. Nawet wtedy, gdy wewnętrzny szloch rzuci cię w ramiona drugiej osoby albo drzewa, nie siebie widzisz ani nikogo z żywych. Zamykasz oczy, przechodzisz dalej, niż sięga twoja świadomość. Kot kładzie ci się na kolanach, grzeje bardziej niż zwykle.
Gdy nadchodzi wieść o śmierci bliskiej osoby…
Czujesz obecność. Równolegle z dojmującą pustką, ktoś zjawia się u ciebie, inaczej widzialny. Ktoś, kogo na innym planie śmierć właśnie wyprowadza z twojego królestwa. Jedno krzesło za stołem traci użyteczność. Telefon nie odpowiada. Sięgasz po książkę z półki tylko po to, by przeczytać dedykację. Nigdy wcześniej tego nie robiłeś. Nigdy wcześniej nie przeglądałeś archiwum zdjęć po to, by odnaleźć ślad życia, nie wspomnienie. Przybliżasz fotografię do oczu i widzisz coś, czego wcześniej nie dostrzegałeś. Niby wszystko wokół pozostaje niezmienne, a jednak jest nie to samo. Choć rozmowy zdają się niedokończone, a potrzeba wyrażenia wdzięczności albo zwierzenia prawdy przerwana w pół słowa, to rzeczy osobiste w szafie trwają, jak trwały, a bliskość zdaje się jeszcze bliższa. Nie jesteś już w tym samym miejscu. Wyczuwana obecność wyprowadza cię na most. I choć wiesz, że nie przejdziesz nim na drugą stronę, na swój brzeg powracasz, będąc już kimś innym.
Czujesz, jak inne światło przenika do wnętrza. Nie odmawiasz gościny. Nie wypierasz niemożliwego. Gdziekolwiek pójdziesz, czymkolwiek się zajmiesz, ono będzie z tobą. Inny czas się budzi i biec zaczyna poza następstwem godzin, wolny od rygoru daty. Potęgują go rytuały pożegnań, konduktu pogrzebowego, złożenia w ziemi albo spopielenia ciała, wspominek, stypy, mszy za duszę. Lecz nie koniec na tym. Czas gościny wciska się w szczelinę życia. Napełniasz się obcowaniem. Po świecie zaczyna cię nosić wewnętrzna rozmowa. I tak, jak dotychczas w modlitwie szukałeś wyciszenia, tak teraz ciszą jest czyjaś obecność, obcowanie od słowa do słowa milczenia.
Nie możesz zasnąć. Siadasz do pisania. Do świtu, do kolejnej nocy. Różnie to może potrwać. Czekasz podpowiedzi. Czasem z mroku wyłaniają się same dłonie; chwytasz je pamięcią i czujesz, jak ich niepowtarzalność wymyka się śmierci. Słyszysz melodię mowy zmarłej osoby, rytm kroków, z którego da się wydobyć zarys sylwetki. Oczyszczasz widzenie do samej twarzy. Masz w pamięci malarza z Fajum, biegłego w technice enkaustycznej. Starannie polerował dębową deskę, a potem kauterionem przypominającym łyżeczkę z żelaza, sprawnie by uprzedzić zastyganie, rozprowadzał farbę błonnym spoiwem złączoną z gorącym woskiem. Stworzony przez niego obraz niby okienko umieszczano na piersi, wciskając je między bandaże owijające zmumifikowane ciało. Myślisz o tym, że mimo upływu czasu, a to już dwa tysiące lat z okładem, portret spod ich ręki zachował świetlistość. Podobnie jak oni, odcinasz przygodność i marginalia. Kładziesz drobiazg na szali przemijania. Wiesz, że na trop prawdziwego rysu twarzy naprowadzić cię może okruch pozostawiony na stole wspólnego życia.
Na nic zdaje ci się pękaty od zdobyczy i honorów życiorys. Warstwa po warstwie odsłaniasz świetlistość. Próbujesz wyczuć, gdzie zbierała się esencja. Pisząc, zostawiasz za sobą literaturę, sytą od wgłębiania się w mrok i ludzką słabość. Wiesz o tym, znasz się na niedoskonałościach osoby, z którą teraz obcujesz. Również ona nie ma już nic do ukrycia. Może nawet łatwiej przychodziłoby ci pisać nagą prawdę ciemnych zakamarków. Słowa pisane z bolesnej pamięci same układają się w zdania. I zagadują nas na co dzień, rosną w książkach, sprzyja im pogoda na polowanie. Lecz ty w pustą noc chcesz być inaczej wiarygodny.
Gdy nadchodzi wieść o śmierci bliskiej osoby…
Podchodzisz do okna. Podajesz się na podmuch opowieści. Trzymasz kocie ciepło na kolanach. Sen odkładasz na później, by zdążyć przed zamknięciem mostu. I nasłuchujesz dobrego słowa – na wyjawienie twarzy, na wypowiedzenie imienia, na uwolnienie światła. Wyczekujesz słowa na dalszą drogę. Dobrego słowa na śmierć.
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI
[1] Antoine de Saint-Exupéry, Co trwa dłużej niż ludzie. Wrocław 1997, s. 42.
Wstęp do książki „Dobre słowo na śmierć”, która ukaże się nakładem wydawnictwa Austeria.