O tym, że Ewa Pobłocka pisze, wiem nie od dziś. Mam to szczęście, że naszą damę fortepianu znam od lat. Kiedyś nawet dla niej pracowałam, czas ten wspominam zresztą z wielkim sentymentem. I choć dawno przestałam zajmować się opieką nad artystami, nasze relacje pozostały bliskie. Stąd wiem o Ewy zamiłowaniu i do czytania, i do pisania. Pamiętam, jak duże wrażenie zrobiło kiedyś na niej zaproszenie na łamy „Zeszytów Literackich” i jak później z przejęciem mówiła o tym, że przyjęła zamówienie na wydanie wspomnień. Przesłała mi nawet do przejrzenia rozdział, w którym wspaniałomyślnie i jakże życzliwie wymienia moje nazwisko – czytałam go z niemałym wzruszeniem. W końcu, już w czasie pandemii, rozpromieniona obwieściła, że jej książka się ukazała.
Forte-piano, bo taki nosi tytuł, ukazała się nakładem gdańskiego wydawnictwa słowo / obraz terytoria w tym roku. Trudno o bardziej naturalny tytuł w przypadku pianistki. I równie trudno wyobrazić sobie lepszego wydawcę. Gdańsk to bowiem ukochane miasto Ewy Pobłockiej. Miasto rodzinne, do którego od lat coraz częściej wraca, znajdując przystań w dawnym mieszkaniu nieżyjących już dziś rodziców. Gdańsk pozostaje zresztą ważnym bohaterem jej książki, to od niego wszystko się tu zaczyna i do niego wraca. Miłość Ewy do Gdańska staje się jeszcze wyraźniejsza, kiedy przyznaje, że nigdy nie lubiła Warszawy – choć to tu spędziła większą część dorosłego życia, tu przyszły na świat jej córki i tu rozwijała pianistyczną karierę. Z czułością wraca jednak do Gdańska, by spacerować znanymi od dzieciństwa dróżkami.
Książka przede wszystkim mówi jednak o muzyce. O wielkiej pasji, dzielonej od najmłodszych lat z mamą, wybitną śpiewaczką Zofią Janukowicz-Pobłocką. A także z ojcem, cudownym opiekunem żony i córki, oddanym bezgranicznie obu swym kobietom. Ewa z uczuciem wspomina lata dziecięce i młodzieńcze, wypełnione godzinami ćwiczeń na fortepianie, których jednak nigdy nie postrzegała jako przesadne obciążenie. Od dziecka lubiła występować dla publiczności, głód estrady szybko pogłębiły wspólne koncerty z matką, której akompaniowała przy fortepianie podczas solowych recitali, w tym podczas tournée po Związku Radzieckim. To musiało być wyzwanie dla kilkunastoletniej dziewczynki. Ewa wiedziała już jednak, że fortepian będzie jej przyszłością. I że praca z mamą jest wspaniałą nauką wspólnego muzykowania. Nie bez powodu artystka do dziś lubi występy kameralne. Wielokrotnie towarzyszyła wybitnym śpiewaczkom, jak Ewa Podleś, Olga Pasiecznik czy Jadwiga Rappé. Tworzyła też trio z Markiem Mosiem i Andrzejem Bauerem, a w ostatnim czasie coraz chętniej występuje z córkami.
Jej radość wspólnego cieszenia się muzyką przebija także we wspomnieniach współpracy z dyrygentami, Jerzym Maksymiukiem i Kazimierzem Kordem. Artystka z wdzięcznością pisze, jak wiele się od nich nauczyła, jak wiele wskazówek i wsparcia otrzymała. To niezwykle ujmujące. Podobnie w pamięć zapadają jej opisy wspólnych koncertów z kolegą z Konkursu Chopinowskiego z 1980 roku, wietnamskim pianistą Dang Thai Sonem. To on wówczas zwyciężył, pozostając jednak w cieniu słynnego przegranego, Ivo Pogorelicha. Ewa utrzymała ciepłe relacje z Sonem, jakiś czas temu dali razem serię koncertów, wykonując program złożony z utworów na fortepian na cztery ręce. Próby do niego prowadzili nawet w pociągu, zapamiętale odśpiewując swoje partie w zamkniętym przedziale. To jeden z najbardziej zabawnych, a jednocześnie wzruszających fragmentów książki.
Inne wzruszenia towarzyszą opisom współpracy z wybitnymi kompozytorami – Witoldem Lutosławskim, Andrzejem Panufnikiem, Pawłem Szymańskim. To niebywała gratka, że dzięki wspomnieniom Ewy Pobłockiej – wykonawczyni partii solowych ich koncertów fortepianowych – możemy tutaj dotknąć osobowości samych twórców. Ewa pisze o nich z niekłamanym podziwem, nie ukrywając, jak wiele obaw i zdenerwowania towarzyszyło jej podczas pierwszych kontaktów. Obaw wynikających z poczucia odpowiedzialności – bo powierzyli jej pierwsze wykonanie (lub jedno z pierwszych, jak w przypadku Lutosławskiego) nieznanej dotąd kompozycji.
Ewa Pobłocka jest artystką niezwykle wrażliwą. Muzyka pozostaje dla niej zawsze najważniejsza. Dotknięcie tego, co w niej nienazywalne, nieuchwytne. Szuka tego zarówno w utworach klasycznych, jak i w świecie muzyki nowszej. Jej interpretacja Koncertu fortepianowego Lutosławskiego wydobywa z tego utworu pokłady romantyzmu, o które trudno by w pierwszej chwili podejrzewać tego twórcę. Podobnie w przypadku Koncertu fortepianowego Panufnika – utkana z dźwięków, oniryczna środkowa część tego utworu to w jej wykonaniu poezja najwyższej klasy. Sama jednak, jak przyznaje, na co dzień wraca najczęściej do Bacha.
Życie pianistki obfituje w ważne artystyczne spotkania. Pełne jest podróży, koncertów i niezapomnianych wrażeń. Dzięki wspomnieniom Ewy Pobłockiej możemy przez chwilę pobyć w jej muzycznym świecie. Podziwiać zaangażowanie i pasję, jej oddanie muzyce. Ale także umiłowanie życia – dobrej lektury, wizyt w najlepszych galeriach czy muzeach świata, a także miłych wspomnień dobrych restauracji czy czekoladek przywożonych z Japonii dla przyjaciela. Również kolekcji piór wiecznych czy ołówków przywożonych regularnie z hoteli. Ewa Pobłocka żyje dla muzyki, potrafi jednak odnajdować przyjemności życia także poza nią. Każdy, kto zna ją bliżej, wie, że jej śmiech jest szczery i zaraźliwy oraz że potrafi być wspaniałą towarzyszką do rozmowy.
Wszystko to można znaleźć w forte-piano. Książkę czyta się niemal jednym tchem, tak bardzo autorka wciąga nas w swą opowieść. Opowieść nostalgiczną, ale i niepozbawioną humoru, oddającą hołd ważnym osobom spotkanym na swej drodze, ale czyniącą to w sposób ciepły i autentyczny, pozbawiony patosu. I choć dominują tu wspomnienia pozytywne, pełne dobrych wrażeń, uważny czytelnik dostrzeże także i cień porażki (przegrany konkurs we Włoszech), sporów artystycznych (niewydana płyta z Koncertem Lutosławskiego), czy dojmującej samotności (powroty do pustego pokoju hotelowego po koncertach). Autorka nie kryje też swej krytyki wobec działań artystów obliczonych na pokaz, które jakże bledną w zestawieniu z „najbardziej szarą z szarych sukienek” Marii João Pires, kiedy ta siada do fortepianu i uderza w klawisze. Blichtr i błyskotki nie są bowiem potrzebne prawdziwej sztuce. Ewa Pobłocka wie o tym doskonale.
Są tu wreszcie i, dyskretnie zaznaczone, dylematy matki. Nie da się przecież jednocześnie występować z koncertami na całym świecie i być w domu z dziećmi. Dziś urlopy artystek od koncertowania po urodzeniu dzieci są często spotykane, kiedyś były nie do pomyślenia. Ewa bardzo szybko wracała do grania, zostawiając córki pod opieką męża i niań. I właściwie dopiero teraz, podczas pandemii, miała czas, by pobyć z nimi dłużej. Ale czy to wystarczy, by nadrobić czas? Pianistka przyznaje szczerze, że na to pytanie mogą tylko odpowiedzieć same córki. Obie zresztą również są artystkami: starsza Ewa rozwija karierę śpiewaczki, młodsza Maria studiuje grę na wiolonczeli.
Forte-piano to pod każdym względem pasjonująca lektura. Ewa Pobłocka zaprasza do swego świata, uchylając szeroko drzwi i za kulisy sal koncertowych, i do własnego życia. Pokazuje wartość muzyki, nie tracąc przy tym z oczu samego życia. Dzięki temu każdy czytelnik może czuć się jej opowieścią hojnie obdarowany.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA