Natura bywa uciążliwa. Taką wiedzę wyniosłem z dzieciństwa. Mrówki, myszy, szczury, kawki, gawrony, osy i szerszenie – z nimi toczyła się walka o przestrzeń życiową. Czarne skrzydlate mrówki i rude podziemice zwane faraonkami, gnieździły się w szczelinach chodnika wokół domu i w spękaniach schodów. Nie gryzły, ale i tak nie były nasze (w przeciwieństwie do dużych, które miały swój chroniony kopiec za krzakami bzu), więc zalewałem je wrzątkiem bez wyrzutów sumienia. Myszy posiadały specjalny status. Mieliśmy pułapki humanitarne, które nie zabijały, łapały do klatki, którą następnie, owiniętą w gazetę, wynosiliśmy daleko, przez dwa laski i wypuszczaliśmy pod domem znajomych w rozliczeniu jakichś z nimi zatargów.
Kiedyś mama uparła się, że pozalepia w domu wszystkie wejścia do mysich nor – gipsem zmieszanym z tłuczonym szkłem. Poszła w koniec ogrodu i na płaskim kamieniu zaczęła rozbijać kawałki starych szyb. W tym momencie podniósł się szum i spod kamienia zaczęły wylatywać osy. Miały tam swoje gniazdo. Mama pędem rzuciła się do domu.
Szczury tylko raz zamieszkały w naszej piwnicy, na krótko. Mały szczurek złapał się wtedy w pułapkę zastawioną na myszy. Kiedy po kilku godzinach zszedłem, żeby wyekspediować go do państwa S., był martwy. Mówili potem, że to się zdarza, że pewnie umarł na serce. Znajomy weterynarz, pan Grabowski poradził, by zostawić trupa do rana, to cała kolonia się wyniesie. Tak też się stało.
Gniazda os i szerszeni, wielkie bure, misternie sklejone kule odcinaliśmy zimą od powały na strychu wprost do kotła z wodą – na wypadek gdyby się obudziły w czasie egzekucji.
Konflikt z kawkami polegał na tym, że budowały sobie gniazda w kominach i piece dymiły. Kominiarz wyciągał więc te bezładne plątaniny patyków, porostów i piór, ale kawki się nie przejmowały, zaraz zaczynały robotę od nowa. Nauczyły się nawet odsuwać siatki, którymi przykrywaliśmy kominy.
Gawrony. W ogrodzie sosny rosły gęsto, a kiedy się patrzyło w ich korony widać było duże czarne kręgi gniazd. Gawronów było mnóstwo. W ciągu dnia latały po okolicznych polach, ale wieczorem, kiedy się zlatywały i zwoływały, hałas był straszliwy. Ojciec wypowiedział im wojnę. Jesienią, kiedy odlatywały, wzywał idola mojego dzieciństwa, Janka Kamińskiego. Chłopak był niebywale zręczny, kiedyś występował w cyrku jako akrobata. Umiał, nawet bez żelaznych raków wspiąć się po gładkim pniu sosny na wysokość dwudziestu-trzydziestu metrów, aż pod samą koronę. Bosakiem i widłami wyszarpywał gniazda spomiędzy gałęzi i strącał je na ziemię.
Cały ogród usłany był potrzaskanymi kręgami, splotami gałęzi, piór, korzeni, upstrzonych białym ptasim kałem.
Potem paliliśmy te gniazda na stosie. Ogień trzaskał wesoło, iskry leciały wysoko.
Wiosną gawrony wracały i zaczynały budowę od początku. W szkole uczyliśmy się piosenki:
Gawron, gawron, gawronie,
drepczesz ładnie koło mnie.
Ja cię lubię, a ty mnie,
gawron, gawron, gawronie!
PIOTR MITZNER