Początek lata, piękny jak rzadko, skłania do rozmyślań nad wyborem miejsca przyszłych wywczasów. Od gór aż do morza, cały kraj stoi przed nami otworem, ale każdego z nas gdzie indziej ciągnie natura. Nasz charakter, usposobienie, skłonności, a także pamięć rzeczy widzianych i ciekawość ujrzenia tego, czego jeszcze nie znamy, albo i brak takiej ciekawości, rozstrzygają wreszcie o naszym wyborze. Przenoszenie się z miejsca na miejsce, które dawniej było udziałem niewielu, stało się niemal powszechne i podróże czy wywczasy letnie z przywileju przemieniły się w rodzaj obowiązku.
Gdy podróżujemy w ten sposób, nie zastanawiamy się najczęściej nad głębszym sensem krajobrazu. Nawet kiedy bywamy wrażliwi na uroki natury, nie jesteśmy skłonni do zapuszczania się w filozoficzne o nich rozmyślania. Przecież góry i morze, owe najczęstsze cele naszych letnich wędrówek, nie na to były stworzone. Mają swoje znaczenie, swoje życie własne, odrębne. W sztuce łączymy nieraz tę ich odrębność z naszym własnym życiem. Góry, morze stają się także wyrazem losu ludzkiego.
Zanim ujrzałem morze, zobaczyłem góry. Najpierw były to pagórzaste, ciemnym lasem pokryte Karpaty czy Beskidy. Dziś wydaje mi się, że całe dzieciństwo mi tam upłynęło, bo wtedy wakacje wydawały się wiecznością. Potem, w pierwszych latach młodzieńczych, dotarłem aż pod Tatry, do tej niezwykłej miejscowości, której legenda dobiegała już wtedy kresu. Przybyłem prawie na sam koniec epopei, ale zawsze jeszcze trwał tam niepojęty urok minionego czasu, snuły się postaci dramatów i komedii, których ta miejscowość była widownią. Czytałem wtedy Nietotę Micińskiego, ową księgę tajemną Tatr, jak brzmi podtytuł, w której góry są tłem dziejów mocy i niemocy inteligencji polskiej pierwszych lat naszego stulecia. Dzisiaj Zakopane nie tylko tamtych dni witkiewiczowskich, ale także tych, które sam pamiętam, stało się jedną z klechd polskich, jednym z tak potrzebnych w naszych czasach mitów. Kiedy wywołuję z pamięci owe postaci, które jawiły się wtedy moim młodym oczom, sam nie mogę się nadziwić, że słyszałem kiedyś ich głosy, rozmowy, śmiechy. Ani mi wtedy przez myśl przeszło, że będę o nich czytał wspomnienia i opowieści. I nawet nie żałuję, choć miewam do tego skłonności, że zamiast zdobywać niebotyczne szczyty włóczyłem się wtedy leniwie między werandami Trzaski, Karpowicza i Morskiego Oka. Zakopane — ów widok gór ze zmiennym nad nimi niebem — było mi dane w ostatnich blaskach jego chwały. A choć spoglądałem na góry tylko z dołu — bywałem niekiedy, sam wówczas nie zdając sobie z tego sprawy, na wyżynach…
Kiedy patrzę na góry, najbardziej zajmuje mnie to, co jest za nimi. Jestem mieszkańcem jednostajnej równiny, pięknej i żyznej, ale otwartej na chłody zim i na niepomyślne wiatry. Tam dalej, za górami ciągną się kraje zalane słońcem, a pośród nich stoją dawne miasta nad powolnymi rzekami. Winnice i róże spływają ku błękitnym jeziorom, jak w prologu Przedświtu. Któregoś dnia mogłem wreszcie ujrzeć z wysokich Alp zielone lombardzkie niziny i ten widok na zawsze pozostał mi w pamięci. Każdy, kto ku Włochom tak spoglądał, pamięta także i to, że miał w tym przeżyciu wielkich poprzedników. Przybywali z Północy, żegnali ją ze Splügen czy z innej przełęczy, zwracali wzrok ku Italii: powstały z tego wiersze, notatki, fragmenty listów, które odczytujemy z nabożeństwem. I oto góry z bezładnego zwaliska skał, z apokaliptycznego spiętrzenia formacji geologicznych stają się elementem ładu, częścią dziejów duszy, instrumentem kultury. Zapewne dlatego w malarstwie i w poezji góry są tylko cząstką, jako całość zwykle nie występują. Służą, jak w Manfredzie czy w Kordianie, do dźwignięcia bohatera, który jednak trwa ponad nimi: posąg człowieka na posągu świata. Zazwyczaj żywioł gór zestawia się z żywiołem wody. Tak jest w owym lozańskim liryku Mickiewicza i we wspomnianym już tu prologu Przedświtu. Mowa tam o zwierciadłach wód i o widziadłach gór, które są obecne tylko jako odbicie. W dawnym malarstwie bywają tłem czy fragmentem rozleglejszego krajobrazu, najczęściej ich kontury rysują się gdzieś w dali, tworząc koronkę, którą świat, nieco naiwnie, dorzuca do aureoli zdobiącej Madonnę.
Nad morze przyszedłem późno, w latach dojrzalszych. Oglądałem je z różnych wybrzeży, w rozmaitych porach roku i dnia. Było mi bliższe niż góry, znałem je z wielkich eposów, z Odysei, z Eneidy, z okrzyku zaciężnych żołnierzy greckich Cyrusa Młodszego, którym zwiastowało ojczyznę. Wydaje mi się zawsze, że morze otwiera przed nami ogromną dal, a zarazem obiecuje ciche przystanie, spokojne porty. Stały ląd pod stopami jest radością tych, co patrzą na wielkie morze. Suave, mari magno…
Poezja i malarstwo nie lepiej obeszły się z morzem niż z górami. I tu bywa ono przeważnie służebne, pełni zwykle rolę zwierciadła natury, dzieląc ją z tafią jeziora, z powierzchnią zwykłego stawu lub choćby pozornie nieruchomego nurtu rzeki. Można by sądzić, że góry i morze są dla siebie stworzone, gdy patrzeć na ich zażyłe związki na brzegach Zatoki Genueńskiej, pod Neapolem czy u kredowych wrót Anglii. Można o tym czytać u Szekspira, kiedy Edgar w czwartym akcie Króla Leara, opowiadając, co widzi z nadmorskich skał Dowru, jak gdyby przeciwstawia wysokość i głębię.
Ale nie trzeba jeździć tak daleko ani sięgać po dzieła tak świetne. Dość mi będzie, gdy jak co roku wrócę do owej nad zatoką położonej miejscowości, która przechowała w sobie jakimś sposobem resztę dawnego czaru. Uroda Morza Północnego, gdzie niebo jest piękniejsze niż nad lazurową taflą południową, bywa ukryta i trudno dostępna. Trzeba jej szukać pośród wiatrów i deszczów, w rzadkich chwilach, kiedy słońce przebija się spoza obłoków i rzuca mdły blask na żółte piaski plaży. Heine, który nie jest moim ulubionym autorem, pisze o tym pięknie w swoim Nordsee, a także Proust — któż by się tego spodziewał — zdołał odtworzyć urok północnych miejscowości nadmorskich w Janie Santeuil, choć z jego biografii nie wynika, aby dalej się na północny wschód zapuścił niż do Holandii.
W tej miejscowości, do której jeżdżę już od przeszło ćwierć wieku, wszystko trwa w mieszczańskiej przyzwoitości. Fale zatoki nie bywają nigdy nadmierne, a burze zbyt długotrwałe. Morze prawdziwe, bohaterskie grzmi daleko stąd i tylko niekiedy jakiś silniejszy powiew wiatru przynosi nam do posmakowania kilka drobinek soli. Kiedy spojrzeć z końca długiego, drewnianego mola, widać całą miejscowość jak w zagłębieniu dłoni, otoczoną pasmem niewysokich wzgórz. Z prawej strony błyszczą światła Gdyni, z lewej lśni Gdańsk. Tego roku wody zatoki będą jeszcze tłustsze, a ich woń jeszcze przykrzejsza. Ale w starym parku nic się nie zmienia, można pod drzewami czytać powieści Fontane’a, podziwiając wiedzę o świecie, którą mieli ci starzy pisarze. Brało się to pewno z tego, że uważnie patrzyli na góry, na morza, ale rzadko wystawiali się na pokusy bezpośredniego zetknięcia się z nimi. Wiedzieli, że czyn spełniony traci znaczenie, zmusza do czynów następnych, tęsknota do czynu zaś bywa źródłem najgłębszych przeżyć i osiągnięć. Toteż ich dzieła są dziś lekcjami błogosławionego dystansu, a góry czy morza, które w nich widać z należnej odległości, przesłaniają wszelkie nasze doświadczenia z tymi żywiołami.
PAWEŁ HERTZ
z tomu: P. Hertz, „Pamięć i ład”, Warszawa, PIW, 2018.