fbpx
HOME
Stanisław Kasprzysiak

Grecki labirynt Zbigniewa Herberta

Zacznijmy od mapy Grecji, skoro Herbert tak bardzo lubił mapy i je gromadził. Zaznaczmy miejscowości wymienione w Labiryncie nad morzem. Ciemna kreska od portu w Pireusie do portu w Heraklionie to droga statku, z którego Herbert oglądał, jak Kreta, pasmo wyspy, wyłania się o świcie z mgły, jakby nie z morza, a z nieba. Druga kreska łączy Pireus z wyspą Mykonos, a dodatkowa krótka linia – Mykonos z Delos. Kwadraty na Krecie to Heraklion, Knossos, Festos, Gortyna, wieś Psychro, skąd idzie się do groty Zeusa, Gurnia i Mallia. Na Peloponezie: Mykeny, Epidauros, Olimpia, Korynt i Sparta. Nie zaznaczyłem Mistry koło Sparty, dziś to ruiny wielkiego, ponad czterdziestotysięcznego miasta bizantyjskiego z XIII w., które Herbert obejrzał i o którym chciał napisać osobny esej. Na lądzie stałym Delfy w Fokidzie, a w Attyce Ateny, Brauron i przylądek Sunion.

Szkic Sprawa Samos dotyczy wyspy Samos – tuż przy wybrzeżu Anatolii, naprzeciw Miletu. Tam Herbert nie był, w eseju ujął się tylko za skrzywdzonymi przez Ateny Samijczykami. Etruria przedstawiona w szkicu Etruskowie na takiej mapie pewnie się nie mieści. Nie mieści się też Brytania, w rękach Rzymian aż po mur Hadriana, występująca w szkicu ostatnim, Lekcja łaciny.

Nie będę opowiadał o samej książce. Chcę tylko wskazać to, co książkę może – jako aneksy – uzupełnić. Herbert był w Grecji w 1964 roku – od tego czasu wiele jego intuicji odnoszących się do spraw greckich potwierdziło się, wiele nowego przyniosły także wykopaliska archeologiczne. Mam do czynienia z archeologią. Stykam się ze specjalistycznymi publikacjami archeologicznymi, z marmurem, poza tym mam jeszcze w oczach Grecję.

Spostrzeżeniem najważniejszym jest zgodność osobistych odczuć i myśli Herberta z „greckością” – z poczuciem i myśleniem Greków wczesnych, tych z okresu archaicznego, więc Greków jeszcze autentycznie „greckich”, jeszcze nie pozwalających sobie na odstępstwa od greckiej swoistości. I głównie o tego rodzaju greckości Herberta chciałbym mówić.

Mapa może być pomocna. Jest na niej Korynt, choć w tomie Herberta nie ma o nim słowa. Herbert w Koryncie nie znalazł niczego dla siebie. Pisze o nim w jednej z notatek w Diariuszu greckim, zapisie pierwszej jego podróży do Grecji w roku 1964, który „Zeszyty Literackie” szczęśliwie zamieściły w 68. numerze. W Koryncie okazało się, że na plan pierwszy wysunęli się Rzymianie. Zburzyli miasto w 146 r. przed Chr. i wnieśli swoją cywilizację, a ona zbyt drastycznie zderzała się w odczuciu Herberta z cywilizacją grecką. Herbert pisze: „Brak blasku, płaskość, matowość, piasek, ruda trawa”, czyli bariera uniemożliwiająca zetknięcie się wprost z rzeczywistością tego miejsca, tyleż dawną, co nową. Nie ma mowy o poznaniu, nie można zrozumieć świata i siebie w świecie, kiedy coś od niego oddziela – takie poczucie jest szczególnie „greckie”. Nie można „stać się tym, kim się jest” – pisał Pindar – nie można odczuwać zgodności osobistego losu z Ładem Całości, a tej zgodności wciąż się w archaicznej Grecji poszukuje. Herbert uciekał z Koryntu wybrukowaną przez Rzymian drogą „jak szczur” – tak się wyraża. Nie odniósł się nawet do niezmienionego krajobrazu. A jest to krajobraz szczególny, z górą Akrokoryntu wysoko nad miastem i portem. Na Akrokoryncie pozostały resztki świątyni Afrodyty, znanej ze świętych nierządnic, a na stoku góry stała świątynia Ananke, Konieczności – jedyna jej świątynia w Grecji. Nikt do niej nie wchodził, bo Konieczności i tak nie można przebłagać. Ale Herbert nawet po tak nośne skojarzenia krajobrazowe nie sięgnął, czuł się tu obco.

O pałacu w Knossos na Krecie Herbert także nie ma nic dobrego do powiedzenia. Rekonstrukcje Evansa wypadają jak dekoracje do żałosnego filmu z czasów starożytnych; odtworzone freski są raczej mistyfikacją niż rekonstrukcją. Ważne są uwagi Herberta o kulturze minojskiej. Późniejsze odkrycia i badania je potwierdzają: cała Grecja wzięła się ze Wschodu, z Azji; nie było żadnego nagłego i czystego „cudu greckiego”, jak sądzono w zeszłym wieku. Kiedy Herbert pisał swój esej, gliniane tabliczki z Knossos z pismem linearnym B zostały już odczytane, ale okazało się, że są zaledwie inwentarzem magazynów pałacowych. Później ogłoszono inskrypcje z imionami bogów. Minojczycy mieli wielu bogów o imionach wyraźnie azjatyckich – Grecja wybrała kilku, inni przepadli. Bogowie wyszli spod ziemi pod otwarte niebo, jak Zeus, Hera czy cypryjska Afrodyta, choć do końca nie utracili azjatyckich korzeni. Apollo na przykład zachował swój wschodni łuk. Religia Krety także odrywała się od Wschodu stopniowo. Nie była religią chtoniczną, ale leśną i morską: Minojczycy wznosili niewielkie ziemne ołtarze na wzgórzach i na statkach; wielkich świątyń ich bogowie jeszcze nie potrzebowali.

W muzeum w Heraklionie Herbert śledził rozległość minojskich kontaktów ze Wschodem: pieczęcie z Babilonii, kość słoniowa z Egiptu, małpy na freskach pewnie z Sudanu. Najnowsze badania potwierdziły ten wpływ, a ze Wschodu przypływały nie tylko przedmioty, ale także idee. Ostatnio została podważona pewność co do istnienia cywilizacji „indoeuropejskiej”; wszystko wskazuje na to, że plemiona, które na dwa tysiące lat przed naszą erą wtargnęły do Grecji, wcale nie były „ludem indoeuropejskim”. Tak chcieli je widzieć uczeni niemieccy, którzy ten termin arbitralnie ustanowili dwieście lat temu. Dowodem miały być badania etymologiczne języka greckiego, łacińskiego, a przede wszystkim germańskiego; związki tych języków z sanskrytem zdołano narzucić jako pewność – i tak to trwa do dziś. Tymczasem profesor Giovanni Semerano, etymolog z Florencji, wskazuje, że u źródeł najdawniejszych słów są dialekty sumeryjskie, babilońskie i asyryjskie. Herbert, akcentując wpływy wschodnie, niejako to przewiduje.

Jeden przykład, może najciekawszy. Pojęcie Anaksymandra apeiron przekładano zazwyczaj jako „bezmiar”, „nieskończoność”. U Anaksymandra chodziło o pierwszą zasadę, jak u Talesa woda, u Empedoklesa cztery żywioły, a u Heraklita symboliczny ogień. Głośny fragment Anaksymandra mówił więc, że wyłaniamy się z nieskończoności i do nieskończoności powracamy. Ale słowo apeiron pochodzi od semickiego apar i akadyjskiego eperu, które znaczą: proch, błoto. Wraca więc biblijne: „prochem jesteś i w proch się obrócisz!”. Z bagnisk się wyłaniamy i w bagniska powracamy – jak w Mezopotamii – bynajmniej nie z bezmiaru nieskończoności. Można się domyślać, że już wkrótce nie będzie się powtarzać za nauką niemiecką, której zależało na źródłach aryjskich, a nie semickich, o cywilizacji „indoeuropejskiej”, a w miejsce tego sformułowania pojawi się nowe, o cywilizacji „mezopotamoeuropejskiej”. Herbert swoim akcentowaniem Wschodu, jak gdyby to wyprzedza.

O jednym z nowych wykopalisk na Krecie warto wspomnieć: dwa lata temu w Gortynie znaleziono wielki, wysoki na cztery metry ołtarz marmurowy z IV wieku, przeznaczony dla Boga Najwyższego. To znaczy: dla jedynego Boga trzech różnych tamtejszych wspólnot, Greków, Żydów i chrześcijan. Ze świadectw wynika, że był to Bóg światła i że ze światłem, z lampkami oliwnymi w rękach, udawano się nocami do ołtarza. Bogowie greccy – pisze Herbert przy okazji sanktuarium na Delos – byli bardzo gościnni i uprzejmi, jeszcze jeden nowy nocny bóg w niczym im nie mógł przeszkodzić. A wszystkie trzy wspólnoty, nawykłe do politeizmu, czy raczej jeszcze od niego nie odwykłe, wciąż umiały być wyrozumiałe i tolerancyjne.

Na Krecie, w muzeum w Heraklionie, tylko jeden przedmiot Herbert uznał za „arcydzieło ponad wszelką wątpliwość”: sarkofag z Hagia Triada. Spędził przed nim wiele godzin, sporządził jego szczegółowy opis – „długi, szary, bliski inwentarza”. Z reguły przedmiot ogarnia się w całości jednym spojrzeniem. A przecież jest to „studium przedmiotu”, świadczące o bliskim powinowactwie z Grekami, którzy potrafili traktować zjawisko duchowe jak przedmiot, oglądać je z wielu stron, opisywać jako element wielowymiarowy.

Do opisu sarkofagu z Hagia Triada można dodać ciekawostkę: kapłanka – u góry po prawej – wlewa coś do wielkiej wazy, tzw. brateru, gdzie mieszano wino z wodą. Herbert w Diariuszu greckim pisze, że to było wino. Ale w eseju czytamy już o krwi byka zabijanego po drugiej stronie sarkofagu. Według Roberta Paribeni to raczej wino, bo zaraz po odkopaniu sarkofagu widać było różową smugę między naczyniem a kraterem – ta smuga zbladła i dziś jest już niewidoczna.

Sarkofag przenoszono z Hagia Triada do Festum. Nie istniała jeszcze droga, do wykopalisk dochodziło się górską, stromą ścieżką. Wykonano specjalne nosze, wynajęto dwunastu pasterzy, sarkofag niesiono jak relikwię, jak feretron w procesji. Droga była długa i uciążliwa, pasterze ślizgali się na kamieniach gęsto zasypanych dzikimi śliwkami. Pewnie podobałaby się Herbertowi ta scena, uważał przecież, że takie żywe szczegóły mocniej przybliżają do odległej rzeczywistości. A w muzeum zanotował, że w przypadku pożaru wynosiłby tylko sarkofag. Tego, że trzeba by mieć pod ręką dwunastu chłopów, nie brał pod uwagę.

Przenieśmy się na Peloponez. Herbert pisze, że Mykeny należałoby oglądać bezpośrednio przed Kretą. Obie cywilizacje, minojska i mykeńska, wyraźnie się różnią. Jedna jest tutejsza, południowa, druga została przywleczona przez Achajów z barbarzyńskiej Północy – jedna jest jasna, słoneczna, druga mroczna i posępna. Mykeny to „archaiczność archaiczności”, jak pisał Bachofen w swojej XIX-wiecznej Podróży po Grecji. Ale Achajowie, zamykający się w ciasnych warowniach, zapożyczali i z Krety, i ze Wschodu, ile się dało. Herbert wciąż o tym wspomina. Świadczy o tym choćby Brama Lwów, u wejścia do mykeńskiej twierdzy. Ze Wschodu pochodzi nie tylko kamień tej płaskorzeźby. Prawdopodobnie wykonano ją w całości na Wschodzie i przywieziono do portu w Argolidzie. Głowy lwów, a ściślej lwie zrobiono z innego, obcego w tych stronach kamienia, z zielonkawego serpentynu; ich pyski zwrócone były w stronę wchodzących, jak w bramach warowni hetyckich. Jest to jedyna rzeźba monumentalna w całej sztuce mykeńskiej.

Herbert wspomina o mykeńskim złocie, o głośnych pięciu maskach nagrobnych (ostatnio odnaleziono w drugim okręgu grobowym szóstą). Jedną z nich Schliemann uznał za „wizerunek Agamemnona”. (Nie tak dawno ustalono ostatecznie – Herbert może jeszcze o tym nie wiedział, bo o tym nie wspomina – że maski są o dwa i pół wieku starsze od Agamemnona: pochodzą z XVI wieku przed Chr., a wojnę trojańską datuje się na połowę wieku XIII. Przy okazji można dodać, że Troję, tę z Iliady, Achajowie odebrali nie Trojanom, ale innym Achajom, którzy już wcześniej ją sobie przywłaszczyli).

Te złote maski są może pierwszymi w historii sztuki portretami indywidualnymi: każdego z wodzów starano się wyrzeźbić inaczej. Mówię „wyrzeźbić”, bo naprzód wycinano model w twardym drewnie i dopiero na takiej matrycy wykuwano złotą blachę tworzącą maskę. W tym obyczaju nie szło o kult ciała ani duszy – jesteśmy już bliżej Grecji. Szło o kult bohatera. Czczono go złotą maską, choć chowano w skromnym grobie szybowym. Skąd Mykeńczycy brali tyle złota (naczynia umieszczane w grobach też są ze złota)? Kopalni złota w Argolidzie nie było, a nawet greckie kopalnie srebra w Laurion odkryto dopiero w wieku VI. Skąd więc tyle kruszcu? Mykeńczycy rabowali złoto w Troi i gdzie się dało. Wynajmowali się jako sprawni najemnicy choćby do Egiptu; sowicie wynagradzano ich złotem. Byli potęgą, która pokonała takie potęgi, jak Troja i Kreta. Upadek ich cywilizacji nastąpił około 1200 r. Przyczyną były walki wewnętrzne. Mykeny napadały na Tyryns czy Pylos. Świat wewnętrzny Achajów znaleźć można u Ajschylosa, już w samym doborze słów, kiedy mówi o Klitajmestrze, że to dumna, dwunożna lwica, która śpi z wilkiem pod nieobecność szlachetnego lwa. Mit wdziera się samorzutnie w ten zakątek Grecji, choćby się go nawet pomijało.

Herbert pomija mity, postanowił dać opis i komentarz krajobrazu, uznał, że nie posłuży się mitami czy muzeami. Jednak tutaj, w Mykenach, krajobraz sam przemówił do niego „patetycznym głosem mitu i tragedii”.

W Mykenach wzgórza – puste, skaliste, jak wypalone słońcem – wydają się potężne, choć nie są wysokie, wznoszą się na zaledwie 200 metrów. Widać górę Trapezonę, na której rozpalono ognisko: znak, że Troja została zdobyta i Agamemnon wkrótce wróci do domu. Grecja pozostała w wielu miejscach archaiczna i u Herberta wciąż to trafne odczucie się odzywa. Archaiczna, to znaczy możliwie najbardziej grecka, cała jeszcze z natury, z phisis, z metafizyką wyłącznie „fizyczną”. Często nawet krajobraz najbardziej pospolity wydaje się archaiczny.

O takich krajobrazach Herbert mówi – bez śladu zawodu – że nie są to widoki malownicze, że ziemia i skała mają kolor „jasnego popiołu, niekiedy szarego fioletu lub gwałtownej czerwieni”. Ale taki krajobraz jest „prawdziwy”. Żaden z jego elementów ani ziemia, ani morze, ani niebo, nie góruje nad innym, wszystkie mają ten sam ciężar. Do tej naturalnej równowagi dochodzi jeszcze greckie światło, rzecz w Grecji najwyrazistsza.

Światło jest tu odmienne niż gdzie indziej: bardziej lśniące, czystsze, mocniejsze. Wyraźniej wydobywa kontury. Nie ma w tym świetle miejsca na szarości, półcienie, przymglenia. Są domysły, że wczesna mądrość grecka wywodzi się z takiego światła, że chciano tak właśnie, ostro i czysto pojąć świat, jak się go w tym świetle widzi. Już bez mitycznych niedopowiedzeń i bez mistycznego zmącenia. Na wczesnych wazach z motywami geometrycznymi, jeszcze z VII wieku, pojawiają się pierwsze postacie ludzi: czarne sylwetki, same zarysy, esencja figury człowieka, jaką w tym świetle, czy raczej pod światło, widać. O najcenniejszym walorze światła mówi Homer w Iliadzie. Kiedy po śmierci Patroklesa Trojanie wdarli się do obozu Achajów i byli już przy okrętach, niebo zaszło chmurami, pociemniało. Ajaks, w bitwie najdzielniejszy, bo Achilles ciągle jeszcze boczył się i nie wychodził z namiotu, zwrócił się z prośbą do bogów. Nie prosił o odwrócenie losu bitwy, o zwycięstwo, prosił tylko, żeby ginęli, jeśli już muszą zginąć, w świetle. U Ajschylosa światło jest synonimem życia: o zmarłych mówi się, że zostali wydarci światłu, nie życiu.

Herbert już pierwszy swój tomik zatytułował Struna światła – widział w świetle symboliczną siłę, która umie radzić sobie z ciemnością, a może nawet i z szarością, na którą nieraz się uskarżał. Światło wskazuje na istnienie w świecie, w kosmosie, ładu, który bierze górę nad chaosem. Tak jak to się dzieje w przedstawieniach gigantomachii czy centauromachii na metopach świątyń i płaskorzeźbach tympanonów. Tylko poprzez światło, przedostając się poprzez nie głębiej, można zetknąć się ze światłem ważniejszym, niepojętym i nie do nazwania, które kryje się za widzialnymi pozorami – to światło bardziej świetliste i niezmienne Grecy nazywali boskością.

Ostatnie zdanie eseju Herberta o krajobrazie brzmi: „Chciałem opisać” – i ma to być świadectwo rozgoryczenia: chciałem, ale nie potrafiłem. Tymczasem Herbert zrobił to wspaniale. W opisie krajobrazu nie szło przecież o studium przedmiotu, czyli o opis rzeczowy i systematyczny. Herbert obrał język sobie najbliższy, język poezji i posłużył się nim niemal niedostrzegalnie, z umiarem. Zgodnie z greckim poczuciem powściągliwości, z sophrosyne. Krótkie, celnie sformułowane zdania mówią o krajobrazie więcej niż solidny opis: ukazują go w jednym błysku intuicji. O morzu: „jego głęboki kolor przypomina, że jest przepaścią przykrytą lustrem”. O stoku góry: „wyżej łuszczący się kamień i rzadkie trawy”.

Kiedy architektura staje się częścią krajobrazu, zmienia się – w najcelniejszych przykładach – w jego dopełnienie, ukoronowanie. Ukazuje, czym jest ład myślenia, logosu, narzucony chaosowi natury. To także odwieczny motyw greckiej duchowości: swobodną i bezładną opowieść przyrody, jaką jest krajobraz, można zmienić dzięki rozumnemu porządkowi w wypowiedź udoskonaloną – mit zmienić w logos. Struktury teatru wpisane w Epidauros w stok góry nie są czymś przeciwnym naturze, nie kontrastują z nią, przeciwnie, trafnie ją uwydatniają. Kręgi widowni są jak formy znane w naturze: jak pręgi muszli, jak struktury minerałów. Im doskonalsza architektura, tym wyraźniej potwierdza regułę, bo tym wyraźniej przybliża do niepojętego dla nas – i dla Greków – Ładu Całości. Na ten Ład naprowadza myśli, nie tylko z nim harmonizuje.

Teatr w Epidauros uchodzi za najwybitniejszy oprócz Partenonu przykład greckiej architektury monumentalnej, za najdoskonalsze wpisanie przestrzeni teatru w przestrzeń krajobrazu. Teatr został usytuowany przy sanktuarium Asklepiosa, boga uzdrowiciela. Ściągali tutaj pielgrzymi z całej Grecji, żeby bóg ich uśpił, we śnie rozpoznał chorobę i ustalił terapię. Przy świątyni Poliklet Młodszy wzniósł zagadkowy okrągły budynek, w formie podobny do tradycyjnych tolosów, z portykami kolumnowymi: zewnętrznym i wewnętrznym, i z nie przebadanym do końca labiryntem w fundamentach, gdzie gnieździły się wielkie węże i gdzie wśród nich zasypiali chorzy. Węże na pozór nie spały; bo nie mają powiek i nawet we śnie nie zamykają oczu, co wygląda tak, jakby się wciąż w chorych nieruchomo wpatrywały. Wykopaliska prowadzone w labiryncie ukazały kapitel koryncki, dziś umieszczony w muzeum, którego Herbert nie mógł oglądać. Kapitel jest jak nowy, a wiemy, że porządek koryncki ma formy smukłe, odstające, kruche, czas ich nie oszczędza. Ten odnaleziony kapitel był modelem, wykutym jako wzór – różne ręce wykonywały potem jego kopie. Wzorzec złożono w fundamentach tolosu jako świadectwo pierwotnej doskonałości.

Obok sanktuarium zbudowano stadion, bo i tam można było dbać o zdrowie. Inaczej uzdrawiał teatr. Miał oczyszczać z namiętności, które widzowie przeżywali za pośrednictwem postaci scenicznych.

Odmienny krajobraz odnajdujemy w Olimpii. Teren jest płaski, zadrzewiony. „Światło jest tu łagodne, zielone, przesiane przez liście i odbite od traw” – pisze Herbert. Olimpia go rozczarowała. „Ruiny powinny posiadać moc ewokacji”, zauważa, a te jej nie mają. Kolumny obaliło trzęsienie ziemi, potem zalała je rzeka Alfejos. Odsłonięto je sto lat temu. Nie są wykute w marmurze, ale w ubogim i kruchym wapieniu morskim. Wszędzie widać wtopione w wapień muszle. Pisano, że to „skamieniałe morze”.

W Olimpii jednak później odkryto rzeczy, które z pewnością spodobałyby się Herbertowi. Odnaleziono kubek czy raczej dzbanek Fidiasza, naczynie ceramiczne z jednym uchem, o formie zwanej oinochoe. Na jego dnie Fidiasz wydrapał, jak na skorupach służących do ostracyzmu, napis: „Należę do Fidiasza”. Ten półlitrowy dzbanek na wino odkopano w czasie, kiedy Herbert był w Grecji, ale opublikowano to odkrycie później. Oprócz dzbanka wydobyto też resztki kości słoniowej, narzędzia do jej obróbki i matryce do pasty szklanej, z której zrobiono posążek Nike, trzymany przez Zeusa. Co do samej pracowni, ergasterionu, to badania wykazały, że została zbudowana tak, by miała te same wymiary co cella, dla której Fidiasz tworzył posąg Zeusa. Tworzył, a nie rzeźbił: 12-metrowy posąg miał powłokę z chryzelefantyny, czyli ze złota i kości słoniowej, mocowaną na drewnianej konstrukcji. Stał w celli ciasnej i ciemnej – przyjmuje się, że miał sprawiać wrażenie raczej kamienia zrzuconego z nieba, betyla czy kolumny niż posągu. Odnaleziono też ślady schodów po obu stronach celli – wchodziło się nimi, aby spojrzeć bogu prosto w twarz.

Herbert pisze, że dopiero w muzeum odczuł, czym była Olimpia. Znajduje się tam największy chyba w historii sztuki zespół rzeźbiarski z dwu tympanonów świątyni. Kilkanaście lat temu ożyły dyskusje na temat koncepcji rzeźbiarskiej anonimowego autora, przeważył pogląd, że od jońskiej miękkości przechodzi się tu do monumentalnej abstrakcji. Autor nie jest już rzeźbiarzem okresu archaicznego, ale archaiczność stara się naśladować: obie grupy rzeźbiarskie – Apollo z Tezeuszem na ślubie Peritoosa oraz przygotowania do wyścigu konnego Pelopsa z Ojnomaosem – nie tworzą scalonych bloków rzeźbiarskich, ale są zaledwie sprawnym wypełnieniem przestrzeni obu tympanonów.

Krajobraz grecki najbardziej uduchowiony to Delfy – siedziba wyroczni, najważniejsze greckie sanktuarium. Ktokolwiek znalazł się w Delfach, dostrzegł ich wyjątkowość. Mają „w sobie tajemniczość, wielkość i trwogę rzeczy boskich”, cytuje Herbert i dodaje, że opis tego miejsca nie może się udać: słowa nie potrafią uchwycić jego wzniosłości. A jednak pisze trafnie, że te „skały otaczające Delfy są pokryte rzadką zielenią, są krwistorude i sine, stale grożące obrywem”. Podsuwa ich fizyczność, bo w niej mieści się metafizyka.

Do Delf Grecy pielgrzymowali po prawdę. Nie po zdrowie, jak do Epidauros. Delfy były siedzibą Apollina. Grekom zawsze zdawało się, że są tutaj bliżej bogów. Hofmannstahl zapisał to wrażenie: „Trwa tu coś nienazwanego, co nie jest ani skryte, ani pozorne, ani uchwytne, a mimo to nie znika, po prostu jest blisko”. To miejsce ma duszę, co trzeba rozumieć tak, jak rozumiał to Tales, pierwszy z greckich mędrców, kiedy mówił, że niewidzialne rzeczy mają niewidzialną duszę jak magnes, który ma skrytą w sobie zdolność przyciągania. Blisko tu do greckiej koncepcji boga. Ta koncepcja już na dobre oderwała się od Wschodu, od Azji. W uproszczeniu mówiąc, Bóg w Azji tworzył człowieka, w Grecji człowiek tworzy Boga. Tworzy bogów, bo oni są mu niezbędni. Bogowie greccy to tylko różne sposoby rozumienia świata. Tak jak różne są wewnętrzne potrzeby ludzi. Herbert najwyraźniej cenił takie rozumowanie. Pewnie sam wybierał dla siebie Hermesa, boga pośredniczącego. Tylko tak bogowie mogą pomagać nam, a my im. Rzymianie jużtego nie rozumieli, wdawali się z bogami w targi: dawali, żeby dostać. Cycero w traktacie O naturze bogów pisze, że ludzie są na świecie jak myszy w pałacu, którego wspaniałość jest nie dla nich. Grecy jednak nie czuli się jak myszy. A ich bogowie nie chcieli być potężni – jak w Azji czy w Rzymie – chcieli być tylko doskonali. Ludzie byli z nimi złączeni – a Delfy, te „wielkie kamienne schody wykute w skale”, miały na to złączenie naprowadzać.

Delfy były gęsto zabudowane kaplicami wotywnymi, skarbcami miast, portykami, świątyniami. Ich widok w połowie zeszłego wieku odtworzyli młodzi architekci francuscy, stypendyści Szkoły Archeologicznej w Atenach. Na miejscu wyobraźnia nie podsuwa takiego widoku, ale i tak pośród ruin i pokrytych inskrypcjami kamiennych murów, pośród resztek geometrii i doskonałości, razi nas widok wielkich oderwanych do ściany Fedrizd bloków skalnych. Barbarzyństwo natury wyraźnie tu o sobie przypomina

O muzeum w Delfach pisze Herbert jedynie w Diariuszu greckim. Nie podobał mu się słynny brązowy auriga, woźnica kwadrygi, z oczami z emalii i agatu. Te oczy nie dają spokoju: ktoś z Włochów napisał, że nie są to oczy nasze, ale raczej oczy psa, a może raczej anioła niż psa. Auriga wiózł zwycięzcę w zawodach sportowych – tutaj, w tym sanktuarium był także stadion, usytuowany najwyżej; zachował się do dzisiaj. Zwycięzca w nagrodę mógł wznieść swój posąg i ustawić go przy świętej drodze do sanktuarium.

Herberta zachwyciły natomiast posągi kurosów. Kleobis i Biton byli synami kapłanki w Herajonie obok Argos, uprawiali rolę. Pewnego dnia sami zaprzęgli się do wozu i powieźli matkę do świątyni, żeby zdążyła stawić się na obrządek. Potem ze zmęczenia usnęli. Matka prosiła Herę, aby obdarowała ich najcenniejszym dobrem, jakie może spotkać człowieka na ziemi. Hera wynagrodziła ich lekką śmiercią: już się nie zbudzili. To jedno z greckich przeświadczeń: nagrodą jest umrzeć młodo, umrzeć lekko. W innych mitach śmierć uznawana jest za największe zło. Dwa sprzeczne sądy mówiące o tym samym: o dobru. Dwa przeciwieństwa tworzące harmonijny ład. Ładu nie można pojąć. Śmierć nie jest dobrem, bo jest grozą nie do nazwania. Ale jednocześnie jest faktem bez znaczenia: koniecznością nie do uniknięcia. Natomiast śmiertelność, wciąż w poczuciu greckim mocno akcentowana, jest dla życia właśnie dobrem, czymś najcenniejszym: pozwala, jeśli się o to zadba, przeżywać każdą chwilę jako jedyną i niepowtarzalną. A to, że wielu śmiertelnych żyje błaho i lekkomyślnie, wcale się z tym nie kłóci. Jest, jak jest, ale może być inaczej.

Tu w Delfach Grecja oderwała się już od Azji. Kurosy już nie stoją, jak posągi egipskie, ze złączonymi nogami, już nie przypominają drewnianych pni. Jedna noga jest wysunięta – tak jakby posąg ruszył ku życiu. Na twarzy pojawia się słynny archaiczny uśmiech.

Pozostaje jeszcze Sparta. Herbert jedynie o niej wspomina. „Resztki żałosnych ruin […], bez śladu wielkości i piękna”. Tak jest rzeczywiście. Jedyne, co antyczne, to rzeka Eurotas. Wzdłuż rzeki, a najczęściej jej wyschniętym dnem, po kamieniach, biegali spartańscy chłopcy i dziewczęta, razem, nago, żeby się hartować. Rzeka jest wąska, z brzegiem w trzcinach – nawet jako element krajobrazu nie robi większego wrażenia.

Jeszcze wyspa Delos, święta złota wyspa, na której Latona urodziła bliźnięta, Apollina i Artemidę. Herbert ukazał wyspę jednym zdaniem, celnym i pięknym: „skała wyniesiona przez fale dla mew raczej niż dla ludzi”. Trudno lepiej opisać krajobraz.

I wreszcie docieramy do Aten, na Akropol. „Wysoko w górze – on!” – powtarza dwukrotnie Herbert w uniesieniu, jak nigdy dotąd.

Akropol jest istotnie wszechobecny. Góruje nad miastem, wciąż się zjawia niespodzianie, w wielu zakątkach wzrok nagle trafia na jego bryłę. Grecy byli tego świadomi – Grecy to w tym przypadku architekci Iktinos i Kallikrates, to także Perykles i Fidiasz. Dlatego drogę na Akropol – świętą drogę z Eleuzis przez cmentarz Keramejkos na obrzeżu miasta i przez agorę – wytyczono zakosami, żeby Akropol w górze ukazywał się znikąd, kiedy trzeba.

Ostatnio uporządkowano, oczyszczono i wzmocniono Erechtejon – Herbert oglądał go jeszcze z żelaznymi podporami architrawu między kariatydami. Trzęsienie ziemi w 1982 roku nadwerężyło statyczność narożnych kolumn Partenonu. Badania techniczne wymagały nowych wykopalisk Odsłonięto fundamenty aż po litą skałę. Okazało się, że Partenon został wzniesiony bez naruszania skały, bez podcinania jej i niwelowania, jak to robili Rzymianie. Skała dla Greków była surowcem, jeśli nie świętym, to uświęconym, czymś pierwotnym. Nie należało jej naruszać, drzemały pod nią niepojęte moce chtoniczne. Akropol to jeszcze jedno greckie sanktuarium.

Wykopaliska oczyszczające skałę odsłoniły wyżłobienia zagrody dla składanych w ofierze wołów. Obora na Akropolu – to pewnie by Herberta ucieszyło.

Partenon wciąż tkwi w rusztowaniach. O nich Herbert nie wspomina. Anastylos to wznoszenie na nowo rozsypanych kolumn i ustawianie nad nimi belkowania. O tym, jak powinien wyglądać anastylos Partenonu, dyskutowano już na kongresie archeologicznym w 1905 roku. Od tego czasu dyskusjom nie ma końca. Groziła nam całkowita rekonstrukcja świątyni, która zamieniłaby ją w makietę w skali 1:1. Bez trudu można było odtworzyć kolumny północnej, dłuższej elewacji Partenonu, bo ich rozrzucone bębny miały wykute kolejne oznaczenia. Dopóki jednak, już wzniesione, sterczały osobno, nie tworzyły osobnej przestrzeni świątyni w obrębie akropolskiego wzgórza – trzeba je było połączyć architrawem. Teraz właśnie montuje się i uzupełnia elementy architrawu. Łączące trzpienie robiono w starożytności z drewna cedrowego lub oliwkowego, a jeśli już z żelaza, to powlekanego ołowiem – żelazne trzpienie użyte w XIX wieku w Erechtejonie, rdzewiejąc, rozkruszyły marmur.

Warto wspomnieć o posągu Ateny na Akropolu. Herbert pisze, że był chryzelefantynowy, umieszczony w celli Partenonu, kosztował czterokrotnie więcej niż cała świątynia. Najdroższa była złota tunika bogini. Wykonano ją z bloków złota, montowanych na drewnianym stelażu. Posąg był skarbem państwa. Ateńczycy w trudnych chwilach odbijali kilka czy kilkanaście bloków, sprzedawali, potem je uzupełniali.

Herbert i tutaj, w szkicu o Akropolu, pominął muzeum, choć jest ono wyjątkowe – znów jak magnes, jak dusza – przyciągające. Niewielkie, wyłącznie dotyczące Akropolu i wyraźnie przywołujące jego najwspanialsze chwile. Diariusz grecki jednak zaczyna się od krótkiej notatki z muzeum: „Uśmiech greckich kor, wobec którego gasną wszystkie tajemnice Giocondy”.

Akropol, jak Delfy, jest miejscem szczególnym: tu także blisko jest to, co ukryte. Kiedy się staje na Akropolu, ma się poczucie radości – i jest to radość rozumiani właśnie po grecku: nie tyle „radość istnienia”, ile „radość z prawdy”. Radość z tego, co ma się przed sobą. A mamy tu przed sobą dar: wymowny ład przestrzeni, widzialną sumę rzeczy. Przychodzi na myśl również fragment Anaksymandra o Dike, o sprawiedliwości. Chodzi o sprawiedliwość istnienia, o nasze pojawienie się na świecie. Z Całości każdy otrzymuje drobną część i ma ją przez chwilę. To posiadanie obarcza nas jednak winą, część ujęto bowiem z Całości. Trzeba ponieść karę; jest nią śmierć. Ale przecież najcenniejszym odczuciem Herberta na pewno była philopsychia, przywiązanie do życia. Jak philosophia jest przywiązaniem do mądrości, tak philopsychia jest ukochaniem życia, cenieniem go.

Drugie, również wyraźne powinowactwo Herberta z Grekami, to współczucie, które doszło do głosu w jego Zaduszkach na Akropolu. Współczuciem w Iliadzie darzy się nawet wrogów. Achilles współczuje Pentesilei, choć ją zabija. Wspaniale ilustruje jakość takiego współczucia jedna z notatek w Diariusz greckim, w której Herbert mówi o swoim trzecim dniu w Atenach, całkiem nieudanym. Tego dnia nie umiał przedostać się do niczego: ani do zabytków, ani zwykłych ulic, ani do witryn w muzeum – oddzielała go od nich nie znikająca zasłona. I na koniec dnia, wracając do hotelu, pozwolił oczyścić buty ulicznemu czyścicielowi. Z litości podwójnie go opłacił. A wtedy czyściciel popatrzył na niego z nienawiścią, jaka – pisze Herbert – „należy się bogatym turystom w ubogim kraju”. Tak oto wygląda współczucie wiarygodne: nie ma w nim cienia czułostkowości i złudzeń. Jest bardzo jasne i realne, bardzo greckie. O Partenonie Herbert mówi trafnie: „spokój, godność i chłodne promieniowanie”.

Właśnie tym samym co Partenon odznacza się też jego współczucie. Sprawa Samos to zapis współczucia wobec tych, „którym się nie udało”. Motyw ten już pojawił się w szkicu o Katarach w Barbarzyńcy w ogrodzie. Nie udaje się tym, którzy nie umieją poradzić sobie z bezwzględną siłą innych. W przypadku Samos były to Ateny. Choć wychwala się ich demokrację, pierwsze ukazały dwuznaczność siły.

Podobny motyw powraca w szkicu Etruskowie. Tych z kolei skrzywdzili i usunęli ze świata Rzymianie. Ale Grecy z Etruskami także nie umieli się zżyć. Etruskowie byli dla nich niezrozumiale obcy, choć nie byli barbarzyńcami, jak Persowie. Ich religia była religią objawioną, była więc czymś da Greków niepojętym. Ich ostentacyjny kult zmarłych, ich życie będące głównie przygotowaniem do życia po śmierci – to nie mogło podobać się Grekom. Zwłaszcza raziły ich etruskie obyczaje, zbytnia wyrozumiałość i uprzejmość dla kobiet. Etruskowie przepadli doszczętnie, ale ich nagie torsy na sarkofagach świadczą o tym, że przynajmniej żyli tak, „jakby wieczność była długą, gorącą nocą”.

Grecką pasję Herberta, poza tomem Labirynt nad morzem, odnajdujemy w wielu wierszach. Już w pierwszym tomiku jest piękny wiersz Nike, która się waha – odwołujący się i do ducha greckości, i do żałoby po młodo zmarłych przyjaciołach. Motywy te wróciły w szkicach greckich.

W innym wierszu pisał Herbert „chciałbym pozostać wierny / niepewnej jasności”. Wiemy już, że szło o jasność grecką. A na ile jest ona niepewna, niedopowiedziana, głęboko skryta, mogliśmy przekonać się, czytając tom jego szkiców. W Modlitwie Pana Cogito – podróżnika jest jeszcze jedno zdanie o Akropolu – bardzo ważne: „Akropol, którego nigdy nie zrozumiałem do końca / cierpliwie odkrywał przede mną swoje okaleczone ciało”. To zdanie można odnieść do całej antycznej Grecji – i z takim przekonaniem pozostać po lekturze Labiryntu nad morzem.

STANISŁAW KASPRZYSIAK

„Zeszyty Literackie” 2002 nr 80

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek