A po tym morzu czerwonym jak wino
ślepca spod Troi wiodą białe żagle
Zmarli aż do nas z jego pieśnią płyną
podobni do mnie i do ciebie nagle
Tadeusz Nowak, Psalm o powrocie
To był dzień, kiedy nasze życie uratował polski piłkarz. No dobrze, może nie do końca polski i może jednak dwóch, a nie jeden.
I znów wylądowaliśmy na tej wyspie, położonej – wedle Homera – pośród morza czerwonego jak wino. Zjeździliśmy ją już wzdłuż i wszerz, i pewnie zapytani – gdzie jest miejsce na ziemi, które przyzywa nas nieustannie? – odpowiedzielibyśmy zgodnie: Kreta.
I nie idzie tu o wykorzenienie, o rezygnację z narodowej przynależności czy społecznych obowiązków; zwyczajnie Kreta z ziem obcych, jakie widzieliśmy, spodobała nam się najbardziej. I jak zostało powiedziane – przyzywała nas wciąż i nadal przyzywa… Czemu? Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie, być może w ogóle nie ma odpowiedzi, jak wtedy, gdy uczniowie pytali Buddę, czym jest, Mistrzu, nirwana, a on tylko uśmiechał się i milczał. Cokolwiek się wymyśli, powie, jakikolwiek opis czy metaforę zbuduje, wciąż trwać będzie nienasycenie, że to jednak nie tak do końca, że jednak jakoś niepełnie, niewłaściwie. Więc chyba będzie się trzeba wykpić wytłumaczeniem, że to genius loci, czyli u źródeł maksymy: duch opiekuńczy danego miejsca, który czyni je niezwykłym, wyjątkowym i niepowtarzalnym. Jakiegokolwiek Kreta ma tam opiekuńczego demona, na nas działał zawsze bardzo udatnie, osiągając, zapewne z niejaką satysfakcją, poczucie odniesionego sukcesu.
Dla ludzi słowa, czytelników, zakorzenienie w tym świecie pomieszkuje w literaturze, zatem esencja wyjątkowo wyprzedza egzystencję. A wszak najbardziej kreteńskim z kreteńskich pisarzy jest oczywiście autor Greka Zorby. Mistrz egzystencjalnej frazy – na nagrobku kazał sobie wyryć napis: „Nie mam nadziei na nic, nie obawiam się niczego, jestem wolny” (w innym tłumaczeniu: „Na nic nie liczę, niczego się nie boję, jestem wolny”; tylko ten trzeci element śmiertelnego credo powtarza się w każdym z tłumaczeń). Ekskomunikowany przez grecki prawosławny kościół za powieść Ostatnie kuszenie Chrystusa, prześladowany przez tę instytucję nawet po śmierci – odmawiającą mu godnego pochówku i miejsca spoczynku na stosownym cmentarzu – osiadł ostatecznie w samotnej mogile na bastionie Martinengo w Heraklionie. „И вот сюрприз” – jak zwykł mawiać w podobnych sytuacjach mój śp. ojciec. Być może będąc najwybitniejszym z greckich pisarzy XX wieku (a nie nobliści Jorgos Seferis i Odiseas Elitis, odpowiednio nagrody w 1963 i 1979 roku), a na pewno najbardziej popularnym, przeżył podobny psikus losu, co najwybitniejszy grecki polityk przełomu XIX i XX wieku – Elefterios Wenizelos. Ten ośmioletni premier Grecji, Kreteńczyk z urodzenia, spiritus movens ένωσις wyspy do macierzy w 1913 roku, kiedy spełnione wreszcie zostało jego marzenie, zmarł w 1936 roku na wygnaniu we Francji. Polityka jest ryzykowna jak literatura albo może odwrotnie… A jako exul spoczywa gdzie, hm? Oczywiście w samotnym (choć nie do końca, bo towarzyszy mu tam syn Sofoklis) grobie na innym podwyższeniu kreteńskim – wzgórzu Profitis Ilias wznoszącym się nad Chanią. Dwóch najwybitniejszych kreteńskich synów (no może oprócz Zeusa, który tu miał się narodzić) wygnanych, niedocenionych, wyplutych przez własne społeczności. „Syn – minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku” – jak twierdził inny niedoceniony i wygnany, niestety swego imiennego grobu nie posiadający. Uznanie pośmiertne jest jednym z najmocniejszych ironicznych ciosów, jakie czas może zadać pamięci o kimś.
Do muzeum Nikosa Kazantzakisa w jego rodzinnej wsi Mirtia, dwadzieścia kilka kilometrów od Heraklionu, przebijaliśmy się wąskimi górskimi drogami, z nostalgią przyglądając się od czasu do czasu filigranowym tawernom, spitakiom czy kapileiom przycupniętym gdzieś po krzakach w mijanych kolejno wioskach. Kilka razy udało się nam dotrzeć do takich miejsc jedzeniowej rozkoszy, a zdarzało się, że niemal rozpusty, w głębi wyspiarskiego interioru. Nikt tam z obsługi nie mówił w żadnym obcym języku, a jeśli zalaminowane, nieco zazwyczaj obskurne, a najczęściej nieco przybrudzone kurzem świata karty menu ozdobiono fotografiami potraw, dzięki czemu można było zamawiać bez werbalnego porozumienia, wskazując jedynie palcem na interesujące nas pozycje, to tylko należało się cieszyć i dziękować Dionizosowi za opiekę i przychylność. Załogi tych przybytków, niczym sunących przez dzieje kulinarnych karaweli, stanowili najczęściej członkowie jednej rodziny, od babci po nastoletnich wnuczków, zazwyczaj entuzjastycznie reagujący na naszą córkę – o mlecznej cerze i jasnych, naturalnych, słowiańskich blond włosach. Nie trzeba zatem dodawać, że jedzenie w takich miejscach było zawsze wyśmienite, a im bardziej lokalna i zagubiona z dala od popularnych szlaków knajpa, tym bardziej okazywała się uspakajającą zszargane, okcydentalne nerwy przystanią.
Na miejscu w Mirtii – niestety rozczarowanie. Muzeum zapyziałe i zakurzone, ekspozycja najwyraźniej niezmieniana od wielu lat, wszystkie napisy – jeśli już w ogóle były – to po grecku… Cudzoziemiec nie miał czego tu szukać, chyba że władał nowożytną wersją mowy Safony i Arystotelesa. Obsługa najwyraźniej skryła się po zacienionych zakamarkach i nie można było nawet spróbować zaciągnąć języka, a przecież istniało też silnie żywione przez nas domniemanie, że i te próby, gdyby do nich doszło, z powodu kolapsu komunikacyjnego skończyłyby się dojmującym poczuciem porażki.
Wszelako tamta nasza wizyta odbyła się lata temu; w Polsce raczkowały dopiero idee – oraz toczące się wtenczas wokół nich dyskusje – koncepcji muzeów narracyjnych, w których nie tyle idzie o pokazanie materialnych aspektów danego czasu, zaklętych w rzeczywistych artefaktach, ile, jak sama nazwa wskazuje, o opowieść, przesłanie emocjonalne czy interaktywne (wskutek zastosowania stosownych elektronicznych i medialnych wysoce wyrafinowanych ustrojstw na wystawie). W Warszawie dopiero od kilku lat działało wtedy, uznawane – słusznie czy nie – za pierwszą w naszym kraju placówkę narracyjną, Muzeum Powstania Warszawskiego; być może w Grecji te koncepcje też dopiero dobijały się do świadomości tamtejszych muzealników, a co najważniejsze – tamtejszych politycznych i samorządowych nadzorców (zwanych eufemistycznie opiekunami, ale politycy zawsze są jednak nadzorcami, co tu kryć) kultury, od których zależą fundusze, finansowanie i w ogóle działalność instytucji, los pracowników jak i skala ewentualnego programowego rozmachu. Być może dzisiaj, w połowie trzeciej dekady XXI wieku muzeum greckiego wirtuoza prozatorskiej frazy tyleż radosnej, co ponurej wygląda już inaczej, lepiej, nowocześniej, przystępniej, także dla zagranicznych odwiedzających? Oby tylko nie za bardzo „narracyjnie”, bo w tym koncepcie nader łatwo, w pogoni za atrakcyjnością oszałamiającej opowieści, można, nawet bezwiednie, ukryć, zaćmić, zaniedbać zeitgeista, by tak rzec i ominąć, nie uwypuklić, nie oddać najważniejszych z przesłań. Jak to choćby jest właśnie z Muzeum Powstania Warszawskiego, które, będąc skądinąd wspaniałą i mocno działającą na wyobraźnię starych i młodych oraz dającą satysfakcję coraz niestety mniej licznym weteranom i bohaterom tamtych heroicznych warszawskich miesięcy 1944 roku instytucją kultury, nie podkreśla wystarczająco mocno, zwłaszcza tym, którzy czy z łaski późnego urodzenia, czy z powodu deficytów wiedzy historycznej, a może i kombinacji tych i zapewne też innych czynników, że zryw ten skończył się nieprawdopodobną klęską, hekatombą podziemnego wojska, ludności cywilnej oraz niemal całej lewobrzeżnej substancji materialnej miasta.
Cóż, zwiedzanie nie przyniosło zatem oczekiwanej przyjemności. Za duszę Kazantzakisa wypiliśmy natomiast na tarasie położonej nieopodal tawerny szklaneczkę doskonałego lokalnego białego wina, serwowanego w karafce przez nieco zawstydzoną młodą kelnerkę mającą problemy, a jakże, z językami obcymi. Obok nas, przy sąsiednim stoliku, cieszyło się życiem dwóch zorbów.
Muzea biograficzne mogą zachęcić do przyjrzenia się bliżej zarówno życiu, jak i twórczości. To akurat, przynajmniej mnie, właśnie ze względu na to jak wyglądało, nie zachęciło. Ale K., moja towarzyszka, była odmiennego zdania: „a mnie się podobało, jak w gablotach leżały jego rzeczy osobiste: okulary, pióra, szczegóły garderoby i nie przeszkadzało, że wszystko tylko po grecku”. K. jest z wykształcenia antropologiem kulturowym oraz etnologiem, więc jej wybaczam. K. jest też secundo voto archeologiem – z początku śródziemnomorskim, ale potem polskim, pradziejowym. Mięta do Śródziemnomorza jednak najwyraźniej jej się utrwaliła, bo na Krecie musiała zaliczyć wszystkie cztery pozostałe do naszych czasów ruiny pałaców minojskich, co przyjąłem w milczeniu, wożąc ją pod wskazane adresy wynajętym za ciężkie euro samochodem. Pałac w Mali – jak dla mnie kupa kamieni pośrodku wyjątkowo turystycznej miejscowości opanowanej głównie przez Brytyjczyków zachowujących się w stylu „po nas niechby i potop”. Pałac w Kato Zakros na wyludnionym wschodnim wybrzeżu – bardzo piękny, tyle że dziś pod wodą (bo Kreta na wschodzie sukcesywnie się zanurza, a na zachodzie wypiętrza). Wszelako wioska bardzo malownicza, a jak komuś nie chce się zaiwaniać Wąwozem Samaria, do czego namawiają wszystkie lokalne biura turystyczne, to ma tu w okolicy Wąwóz Umarłych – wrażenia trekkingowe podobne, a dystans mniejszy. No i alleluja, Knossos, rzecz jasna, jazda obowiązkowa. Ale Mr. Evans miał wizję rekonstrukcyjną tego miejsca, kazał lać beton, coś niby odtworzyć – turyści to lubią, a może nawet podnieca to ich wyobraźnię, jednak disneylandowy charakter tego miejsca wyczuwa nawet taki parweniusz intelektualny jak ja. No dobrze, ale: zawitaliśmy, obejrzeliśmy, obojętność zwyciężyła. Przynajmniej u mnie. Palące słońce Grecji obezwładnia na ogół kogoś, kto przybył z północy, zza Alp, gdzie nie uświadczysz łagodności klimatu poza latem i nie doświadczysz piekła temperatur trwających pod Psią Gwiazdą. No chyba, że trzeba się będzie niedługo przyzwyczaić, bo klimat, za naszą w końcu sprawą, zdaje się coraz wyraźniej pokazywać nam środkowy palec. W takim słońcu jak greckie trzeba umieć czytać przestrzeń, w gruzach widzieć resztki dawnych konstrukcji, pod powiekami umieć zobaczyć fantasmagoryjne odtworzenie budowli. K. potrafi, ja nie.
Wychodziłem, jak się rzekło, z Muzeum Kazantzakisa zawiedziony. Wcześniej byliśmy, jeszcze przed jego generalnym remontem, w słynnym Muzeum Archeologicznym w Heraklionie. To co prawda tylko dwa ówczesne doświadczenia z muzealnictwem współczesnej Hellady, przynajmniej na Krecie, ale chyba wystarczające, by można było sformułować hipotezę o prawdopodobnym powinowactwie psychologicznym polskich i greckich kustoszy. Metaforycznie mówiąc, przypomina ono w podejściu do wystawiennictwa postawę reprezentowaną przez automobilistycznych maniaków prędkości, którzy cisną do oporu pedał gazu swych pojazdów, aby osiągnąć efekt „ile fabryka dała” na liczniku. W muzealnictwie paralelizm przejawia się w koncepcji „co tam mam w magazynie, to postaram się wywalić na wystawę”. Efekt: przeładowanie ekspozycji, doznanie znużenia nadmiarem, nadobecność artefaktów w przestrzeni gablot, gdzie zagłuszają i zaciemniają wzajemnie swą obecność.
Zbiory Muzeum Archeologicznego w stolicy wyspy są imponujące, to prawda, ale opisana wyżej strategia wystawiennicza działa ostatecznie na niekorzyść tych wszystkich cudów. Wiele lat później, już po remoncie w rzeczonym muzeum, byliśmy tam znów, tym razem z naszymi nastoletnimi już wtedy córkami. Gmach odświeżono, trochę przebudowano, dodano przestrzeń rekreacyjną i konsumpcyjną, ale co do polityki ekspozycyjnej niewiele się zmieniło. Zanim dotarliśmy do cudownych mozaik na piętrze, tych z bykiem i delfinkami, opisywanych żarliwie przez Zbigniewa Herberta w Labiryncie nad morzem, trzeba było przejść przez sale dolne, a tam znów w gablotach zatrzęsienie. W pierwszych trzech pomieszczeniach pokazywano rozmaite naczynia minojskie i greckie: wazy, amfory i jakieś amforopodobne wytwory, misy i miseczki, „kubki” do napojów i napitków, nawet coś, co przypominało talerzyki, sprzęty typowo kuchenne, najwyraźniej przeznaczone do warzenia strawy; wszystko misterne, gliniane, kruche i bezdyskusyjnie piękne. W owej trzeciej sali W., nasza średnia córka, zazwyczaj w sposób dość bezkompromisowy komunikująca swoje stanowiska, zdania i opinie, wreszcie nie wytrzymała i podchodząc do nas wysyczała zjadliwie: „kurwa, ile mam jeszcze oglądać tych garnków?”.
Ale i tak największa muzealnicza klęska w tamtym miejscu to dysk z Fajstos. Rzecz legendarna, obrosła opowieściami godnymi rozwinięcia przez Dana Browna w jakiejś kolejnej książce z profesorem Robertem Langdonem, semiotykiem i erudycyjnym znawcą wszelkiej europejskiej symboliki religijnej. W końcu to jeden z sześciu najsłynniejszych nierozszyfrowanych do tej pory tekstów ludzkiej cywilizacji. No dobrze, niech będzie, że rękopis Wojnicza i węgierski Kodeks z Rohońca to najpewniej żarty, jakieś wyrafinowane jaja, które, chichocząc pod nosem, tajemniczy autorzy z przeszłości potworzyli na pohybel przyszłym naukowcom i ku zadziwieniu swoich współczesnych. Ale już Rongorongo z Wyspy Wielkanocnej, blok z Cascajal czy spoczywające w podziemiach Luwru tabliczki Elamitów są nader poważnymi tajemnicami.
Swoją drogą czwarty pałac – w Fajstos – o wiele bardziej działa na wyobraźnię, intryguje i zachwyca oraz daje o wiele lepszy wgląd w budownictwo minojskie niż Knossos zgwałcone ongiś przez rekonstrukcyjne paranoje Evansa, po prostu dlatego, że nikt przy nim kreacyjnie nie grzebał i nie kombinował, i pozostawiono tę archeologiczną odkrywkę w wersji sauté, by można cieszyć oczy całością imponującego skądinąd architektonicznego założenia.
Sam dysk, wielkości niewielkiego śniadaniowego talerza, na którym Proust z pewnym trudem zmieściłby zapewne swą magdalenkę, odkrył Luigi Pernier w 1908 roku. No ale nie wiadomo do końca czy „odkrył”, bo w roku 2008 w czasopiśmie naukowym „Minerva” (za publikację na tych łamach polskie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przyznaje 70 punktów autorowi tekstu, więc trochę nie w kij dmuchał) ukazał się artykuł dr. Jerome’a Von Eisenberga, w którym tenże uczony mąż postawił tezę, że Pernier niczego nie odnalazł, tylko całą rzecz wytworzył jako fałszerstwo, inspirując się odnalezioną w 1882 roku etruską płytką z Magliano, żeby zyskać sławę i zapisać swoje imię po wsze czasy na spiżowych kartach nauki. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, jak się ta naukowa inba dalej rozwinęła, jeśli w ogóle i na jakim obecnie jest, jeśli w ogóle, etapie.
Fałszerstwo nie fałszerstwo, naukowy czy pseudonaukowy fake – nieważne. Ważne, jak powiedziano, że po pierwsze są jednak i seriozne dociekania badawcze, no i jest, rzecz jasna, owa legenda, której obecni posiadacze dysku nie umieją wykorzystać choćby w najbardziej prymitywnych, ale też lukratywnych celach, czyli w promocji i marketingu. Legenda dysku, godna, jak się rzekło, pisarskiego potencjału Dana Browna (bo Erich von Däniken od obcocywilizacyjnych interwencji w rozwój ludzkości już raczej tym się nie zajmie, skoro, o ile się orientuję, nie zajął się do tej pory), opiera się na niejasnym jego pochodzeniu oraz nieodczytaniu tajemniczego zapisu na obu, awersyjnej i rewersyjnej, stronach. Poważne teorie są różne i jest ich wiele. Jedna, chyba najbardziej prawdopodobna, choć do dziś niezweryfikowana, powiada, że na dysku wyryto przekaz w piśmie linearnym A (wciąż częściowo nierozszyfrowanym w przeciwieństwie do linearnego B); pojawiły się nawet próby eksplicytnego odczytania, np. autorstwa panów Gordona czy Ktistopoulosa. Oczywiście próby odczytań idą w kierunku sugestii, że to tekst religijny czy też modlitewny. Dlaczego piszę „oczywiście” z lekkim sarkazmem? A bo zostałem już nauczony przez K., która kiedyś machnęła ręką w jakimś innym muzeum przy innym obiekcie o niejasnej proweniencji i przeznaczeniu: „jak archeolog nie wie, do czego coś, co wykopał służyło, to zazwyczaj stwierdzi, że do celów sakralnych…”.
W każdym razie co powinien zrobić muzealnik mający w ręku tego typu skarb (rzeczywisty czy choćby tylko o potencjale medialnym)? Tak, oczywiście – wyeksponować ów artefakt z największym pietyzmem, zbudować wokół niego „religię” odbioru, rozbuchać na wszystkie strony świata fakt jego posiadania. Umieścić w zaciemnionej sali, choćby niewielkiej, za parawanami skrywającymi jego wygląd tak, by widz szedł do niego w półmroku, skradał się onieśmielony, niemal uniżony, aż wreszcie ujrzałby go oświetlonego punktowym światłem z góry i z boków, w pełnej krasie; jako odbijające światło tajemnicze wezwanie z przeszłości. W razie czego – nie będę oczekiwał od greckich muzealników żadnych tantiemów, jeśli zastosują się do tych porad. Powód? Bo kiedy ostatni raz patrzyłem, zachwycony, na ów gliniany dysk mówiący do mnie milczącym językiem, stał on w ponurej i smutnej gablocie gdzieś w kącie jednej z sal muzealnych i daję sobie rękę uciąć, że znacząca część odwiedzających mijała go, nawet nie wiedząc, co czyni.
Opuszczamy Mirtię już lekko głodni, rzucając ostatnie spojrzenia na muzeum pisarza. Naszym priorytetem było teraz zjeść cokolwiek i to w miarę szybko, bo drążyło nas ssanie, moja cukrzyca domagała się daniny, a mała wtedy W. też pochlipywała, najwyraźniej właśnie z głodu, którego nie dało się zaspokoić jakimiś dziecięcymi snackami czy zawartością szklanego mini-słoiczka Gerbera. A tu jak na złość pustota totalna. Droga wiła się serpentynowo, mijane sadyby skromne i podupadłe, jak na złość – żadnej tawerny. Aż wreszcie wyłoniła się – otoczona dyskretnym kamiennym murem – bardzo malowniczo położona na zboczu wzgórza knajpa; ładny dom, tarasy, ogród – w nim liczne stoliki, parasole, mały staw, sporo zieleni, bardzo to wszystko przyjemnie wyglądało, było jednak pewne niepokojące „ale”. Nikogo wokół, a pora wszak obiadowa. Parkujemy, wysiadamy, wchodzimy w głąb obejścia. Czujemy coraz bardziej, że coś jest nie w porządku, bo właśnie za duży spokój. I nasze wrażenia zostają zaraz potwierdzone. Zza winkla domu na spotkanie wyłania się para: ona –szczupła, wysoka blondynka w typie urody skandynawskiej, a on znów typowy Grek – ogorzały, krępy brunet o ciemnej karnacji i ciemnych oczach oraz ruchowej nadaktywności, która od razu skojarzyła mi się z nadpobudliwością Earla Wzbudnika, jednego z bohaterów lemowskich Bajek robotów. Pytamy, czy można u nich coś zjeść, bo od dawna w podróży, dziecko płacze, a dalszych perspektyw jedzeniowych nie za bardzo widać. Gospodarze patrzą po sobie, najwyraźniej skonfundowani i jakby zasmuceni. Kobieta mówi lepiej po angielsku i to ona będzie dalej prowadzić konwersację. „Wybaczcie, dzisiaj wieczorem mamy tu wesele i jesteśmy zamknięci, bo musimy wszystko przygotować”. No to klops. Musieliśmy całą trójką mieć usta w podkówkę, jak to dzieci mają w zwyczaju, zanim rozbeczą się na dobre, bo gospodyni wyciągnęła telefon, mówiąc, że podzwoni po okolicznych znanych jej zakładach gastronomicznych, co by nas może ugościły. Ale gospodarz, zaciekawiony zapewne brzmieniem naszej cudacznej dla jego uszu mowy, zadał fundamentalne dla tego rejonu Europy pytanie, formułowane wobec przyjezdnych: „Where are you from?”. A kiedy odrzekłem – „From Poland”, bo czego tu się w końcu wstydzić, rozpętała się prawdziwa grawitacyjna burza. W gospodarza jakby diabeł wstąpił, a jednocześnie uaktywniły mu się objawy choroby św. Wita, podkręcone naturalnym osobistym wzmożeniem, jak to u wszystkich Wzbudników. Rzucił mi spojrzenie w stylu „oczu w 5 złotych”, odwrócił się do gospodyni, wciąż rozmawiającej na boku przez telefon, by wyrzucić z siebie potok słów z prędkością karabinu maszynowego. Ta zaś przerwała połączenie i stała nieruchomo, patrząc na nas z uśmiechem. „Poland? Poland! My friend! You my friend!” – darł się teraz gospodarz w naszym kierunku, ściskając jednocześnie moje lewe ramię z siłą kulturysty – „You know Ksziszżtof Ważiyha? You know? He my friend too! And now another friend I have – Emmanuel Olisadebe, very good!”. No tak. W tamtych czasach, jeśli gdzieś za granicą kojarzono polskiego piłkarza, to był to obowiązkowo Zbigniew Boniek, era Roberta Lewandowskiego dopiero miała nastąpić. Ale tu była Grecja, ziemia fanatycznych kibiców lokalnych klubów, chyba nawet bardziej niż reprezentacji, kraina futbolowych ultrasów, gdzie zdarzały się sytuacje, kiedy kamery telewizyjne chwytały włożone za pasek pistolety wśród tychże czy przedstawicieli klubowego personelu. A myśmy właśnie trafili na zaprzysiężonego psychofana Panathinaikosu AO, jednego ze starszych, założonego w Atenach w roku 1908 i utytułowanych klubów piłkarskich w kraju. Grecki kibic to szaleniec, może trzeba by rzec „Boży szaleniec”, dla którego transgresja bywa stanem normalnym, a nie chwilową anomalią. Jeśli taki kocha – to bez granic, a jeśli nienawidzi – to na zabój (czasami dosłownie).
Polski piłkarz Krzysztof Warzycha był przez ostatnie lata królem Aten i bogiem wyznawców Panathinaikosu, strzelił setki bramek, stając się wtenczas najskuteczniejszym napastnikiem w historii klubu, a w ogóle drugim w całej historii ligi greckiej, doprowadzając Zielone Koniczynki do pięciu tytułów mistrzowskich, zdobywając z nimi również pięć pucharów kraju, samemu zostając trzykrotnie Królem strzelców ligi. I właśnie pomału kończył karierę, a zastąpić go miał naturalizowany w Polsce Olisadebe, który już tam się klubowi czymś zasłużył i wkradł w serca wyznawców greckiego boga futbolu – dla naszego gospodarza rezydującego w gminie Wrilisia, przy ulicy Leoforosa Pentelisa 13, wszystko w jednostce regionalnej Ateny-Sektor Północny.
Są cuda przypisywane opiece świętych, niektórzy żywi mają najwyraźniej podobne przywileje i moce. Skończyło się tak, że pod egidą Warzychy i Olisadebe (bądźcie pozdrowieni dostojni panowie) gospodarze zawiesili przygotowania weselne, przyrządzili nam wspaniały obiad, jeszcze przepraszając, że z logistycznych powodów mogą nam co najwyżej zrobić dowolnie przez nas wybrane pizze z menu, napoili na koszt firmy i jeszcze dali jakąś wałówkę na drogę, w tym lokalne słodkie przysmaczki, którymi W. zajadała się w samochodzie, mlaskając. Patrząc w lusterko wsteczne, jak nasi nowi przyjaciele żegnają nas machając żywiołowo dłońmi, myślałem o sile wielosetletniej filoksenii, której co najwyżej czasem potrzebna jest drobna zachęta albo jakiś incydentalny akcelerator.
A teraz już Chania, pożegnalnie, ostatnie godziny przed odlotem. Dzielnica żydowska. Mała, zabytkowa, wywodząca się jeszcze ze średniowiecza synagoga Etz Chaim, jedyna obecnie czynna, po remoncie i rekonstrukcji, na wyspie. Czy za każdym razem, gdy należy rozpocząć modlitwę, udaje się zebrać dziesięciu dorosłych mężczyzn będących członkami gminy? Słyszałem, że były czasy, gdy i na Kazimierzu krakowskim rodziło to kłopot; społeczność przez lata wątła niczym targana wiatrem pajęczyna drżeć miała za każdym razem, gdy należało wezwać imię Boga nienadaremno podczas stosownej liturgii, by nad głowami uniosły się proszalne słowa: „Imię Pana moją wieżą obronną. Prawy schroni się w niej i jest bezpieczny. A teraz zginam kolana mego serca, prosząc, Panie, o dobroć Twoją. Zgrzeszyłem, Panie, zgrzeszyłem i uznaję moją nieprawość. Błagam Cię, Panie, odpuść mi, odpuść, nie zgub mnie wraz z moimi nieprawościami, nie skazuj mnie na wieczne nieszczęścia. Ty zbawisz mnie, niegodnego, według Twojego wielkiego miłosierdzia. A ja będę Cię zawsze chwalił, przez wszystkie dni mego życia, gdyż Ciebie chwalą wszystkie moce niebieskie, i Tobie chwała na wieki wieków. Imię Boga to wieża mocy. Podąży tam mąż sprawiedliwy i zostanie wywyższony”.
Nie wiem, czy to prawda, nie wiem, czy tak było, tak mi w każdym razie opowiadano w Krakowie, jeszcze pod koniec lat 80. XX wieku, kiedy Kazimierz cieszył się nienajlepszą opinią, jak nie przymierzając, warszawskie Szmulki.
Opuszczamy synagogę i zanurzamy się w wąskie uliczki Evraiki, dawnego żydowskiego dystryktu. Narody nie doświadczają „pięknych katastrof”. Narody przechodzą swe katastrofy zazwyczaj w zgiełku, znoju, skowycie, idąc przez zgliszcza i w niewyobrażalnym dla potomnych cierpieniu. „Piękne katastrofy” mogą być co najwyżej udziałem jednostek, bo z takich często można się jeszcze podnieść i zazwyczaj nie są terminalne, choć, dodajmy, nie zawsze.
Zagłada ma swoje ścieżki, dopiero z czasem rozpoznawane, jeśli już, bo wszak nie za każdym razem, przez jej ofiary. Na Krecie shoah zaczęło się wcześnie, bo w maju 1941 roku, ale ziściło się, to znaczy zmaterializowało, później.
W ramach operacji powietrznodesantowej „Merkury” zrzucono tego wiosennego miesiąca około 10 tysięcy niemieckich spadochroniarzy na wyspę. Naziści zresztą na wielu upiornych polach –militarnych, społecznych czy eksterminacyjnych – byli niechlubnymi pionierami. Także pionierami w użyciu wielkich jednostek powietrznodesantowych podczas II wojny światowej. Po raz pierwszy w większej skali skutecznie zastosowali desant spadochronowy w ataku na Belgię i Holandię rok wcześniej, w maju 1940 roku. W Belgii oddziały desantowe w brawurowy sposób zdobyły Fort Eben-Emael i dwa ważne mosty. Z kolei w Holandii Niemcy powierzyli spadochroniarzom zadanie opanowania wybranych punktów, a nawet aresztowania holenderskiej rodziny królewskiej. Nad krajem zrzucono około 12 tysięcy strzelców, którzy istotnie przyczynili się do jego pokonania, zajmując między innymi ważne mosty w Rotterdamie.
Nakręcony sukcesem i pełen ambicji, jak to cierpiący zazwyczaj na wiecznie nienakarmione ego generałowie, pomysł na zajęcie Krety przez nagły i dynamiczny atak falangi spadochroniarskiej przedstawił Führerowi dowódca niemieckich wojsk desantowo-szturmowych Karl Student. No i dostał to, co chciał, ale skończyło się źle. Do akcji wyznaczono około 22 tysiące żołnierzy z VII i XI Korpusu Lotniczego, 7. Dywizji Strzelców Spadochronowych oraz 5. Dywizji Górskiej.
Pierwszy rzut wojsk niemieckich, składający się z 6 tysięcy spadochroniarzy z XI Korpusu, wylądował na wyspie 20 maja 1941 roku. Niemcy ponieśli jednak wówczas duże straty i nie udało im się osiągnąć wyznaczonych celów. Wielu żołnierzy poniosło śmierć jeszcze w powietrzu lub zaraz po wylądowaniu. Niektóre pododdziały wręcz przestały istnieć. Wyspa została zdobyta, ale Führer tak się przeraził skalą strat, że nigdy już nie pozwolił na podobne działania o takim rozmachu; co najwyżej na jakieś akcje specjalne niewielkich, a doborowych pododdziałów, jak choćby słynne odbicie uwięzionego Mussoliniego przez esesmana Skorzennego na czele wysoko wytrenowanej garstki komandosów.
Pyrrusowe zwycięstwo niemieckich spadochroniarzy na Krecie niczego nie nauczyło Aliantów, przynajmniej zachodnich. Operacja „Market Garden”, której autorem był ten angielski ignorant, marszałek polowy Montgomery, mająca na celu opanowanie mostów nad rozmaitymi rzekami aż do Renu, by umożliwić atak na Zagłębie Ruhry, a ostatecznie wbić nóż w serce Niemiec – Berlin (no i rzecz jasna wyprzedzić generała Pattona w tej chorej wojennej rywalizacji) spaliła na panewce, mimo użycia naprawdę wielkich sił, bo około 35 tysięcy samych spadochroniarzy z 1. Alianckiej Armii Powietrznodesantowej. Polska 1. Samodzielna Brygada Spadochronowa też się w tym boju niepotrzebnie wykrwawiła, a generał Sosabowski, jej dowódca i wizjoner użycia sił specjalnych, został całkowicie zignorowany w krytyce całego tego poronionego u źródeł planistycznych przedsięwzięcia. Świetnie zagrał go, mistrzowsko choćby naśladując twardy polski akcent w angielszczyźnie, w traktującym o rzeczy epickim filmie O jeden most za daleko niedawno zmarły, zresztą w smutnych, by nie rzec przygnębiających okolicznościach, Gene Hackman.
Jakiś morał? A gdzieżby! Jak powiadał Clausewitz, ten genialny teoretyk wszelkich wojen: generałowie zazwyczaj przygotowują się do konfliktów zbrojnych, które już były; retroaktywność kadry dowódczej w rozmaitych armiach niemiecki geniusz wojenny dostrzegał już w XIX wieku i co więcej umiał tę cechę poddać analizie. Nie wiem zatem, po co wielkie jednostki powietrznodesantowo-szturmowe w naszych czasach, niczym polska 6. Brygada czy amerykańska 82. Dywizja Powietrznodesantowa (zresztą uczestnicząca w „Market Garden” i dziś niektórymi pododdziałami stacjonująca wokół lotniska Jasionka pod Rzeszowem), jeśli operacje z powietrza lepiej sprawdzają się w przypadku małych zespołów sił specjalnych, jak amerykańska Delta, Navy Seals, angielskie SAS czy ceniony w świecie polski GROM? Wszystko to dla kolejnej potencjalnej masakry? Realizacji mokrych snów nowych pokoleń generałów, dla których żołnierze są anonimową masą rzucaną wirtualnie na mapach czy ekranach monitorów do działań położonych setki kilometrów od wygodnych sztabów ich dowódców?
Opanowanie Krety, jakkolwiek uzasadnione strategicznie, choćby z powodu militarnej awantury Rommla z jego Afrika Korps na południe od Europy, wyszło jednak Niemcom (i wspierającym ich Włochom) bokiem. Kreteńczycy mieli długie i bogate tradycje konspiracyjne, wywodzące się jeszcze z czasów oporu przeciwko Osmanom, Lefka Ori – Góry Białe, wyrastające solidnie 2000 metrów ponad Morze Libijskie (najwyższy szczyt Pachnes – 2432 metrów n.p.m. prawie dorównuje Rysom), ale też i pomniejsze łańcuchy wzgórz oferowały z wnętrza lądu bardzo sprzyjające warunki dla partyzanckich działań, a autochtoni wtenczas hołdowali tradycji, która i dziś podobno kultywowana jest ochoczo choćby u nas na Podlasiu – w każdym szanującym się obejściu była jakaś zakopana broń, tak „na wsiakij pażarnyj słucziaj…”. No i to sławione powszechnie, wszak również przez Kazantzakisa, umiłowanie swobody i wolności przez dumnych Kreteńczyków, choćby tych z rejonu Chora Sfakion i będącego obecnie atrakcją turystyczną Wąwozu Samaria. W dodatku Niemcy rządzili brutalnie, rozstrzeliwali zakładników-cywilów przy byle okazji; jeden z hitlerowskich gubernatorów, generał Müller, zdobył nawet przydomek „rzeźnika Krety”; wszystko to przypomina mi okupowane moje miasto, wraz z niesławnej pamięci Franzem Kutscherą – „katem Warszawy”. I tak jak 1 lutego 1944 roku żołnierze „Pegaza” Armii Krajowej zastrzelili ówczesnego Dowódcę SS i Policji w dystrykcie warszawskim GG jak psa, tak Grecy z pomocą angielskich agentów z SOE (Kierownictwa Operacji Specjalnych) porwali nazistowskiego gubernatora wyspy generała Heinricha Kreipego, uwieźli go łodzią do Egiptu i oddali w ręce brytyjskich funkcjonariuszy wywiadu, a ten po rzetelnych przesłuchaniach spędził resztę wojny w miarę wygodnych przestrzeniach jednego z obozów jenieckich w Kanadzie. Konspiratorzy i dywersanci alianccy planowali co prawda porwać czy też zlikwidować gubernatora Müllera za jego sadystyczne okrucieństwo, ale tymczasem go przeniesiono, gubernatorem został Kreipe, zresztą dość łagodny i kulturalny, bo prawdziwy oficer, nie rzeźnik, ale trudno, na bezrybiu i rak ryba, ten czy inny ważny funkcjonariusz nazistów – nie ma sprawy. Ze strony angielskiej w akcji znaczącą rolę odegrali William Stanley Moss oraz Patrick Leigh Fermor (zwany Paddym). Tu zresztą znów pojawia się wątek rodzimy, bo obu oficerów SOE poznała ze sobą Zofia Tarnowska, sama agentka sił alianckich i nader ciekawa postać, po wojnie zresztą z Mossem zamężna. Jednak w tej chwili ciekawi mnie bardziej Fermor: podróżnik, żołnierz, agent sił specjalnych, członek greckiego ruchu oporu na Krecie (fluentnie się w tym języku poruszał, a i wyglądem przypominał nieco ogorzałych mieszkańców wyspy), przystojniaczek – w jednej z ekranizacji grał go Dirk Bogarte. Za życia uchodził za najwybitniejszego angielskiego pisarza-podróżnika, jego książki, jak choćby Mani. Wędrówki po Peloponezie czy A Time of Gifts (polskie tłumaczenie: Czas drogi, cóż za idiotyczny pomysł!) to niezbędna lektura dla wszystkich grekofilów oraz fanów idei Mitteleuropy. Dziennikarz BBC Richard B. Woodward opisał go jako „skrzyżowanie Indiany Jonesa, Jamesa Bonda i Grahama Greene’a”; zresztą Iana Flemminga naprawdę zainspirował – bez jego The Traveller’s Tree, traktującego o wędrówkach po Karaibach nie byłoby Żyj i pozwól umrzeć, najpierw książki, a potem filmu z Seanem Connerym, do chwili obecnej widzianym przez wielu jako najlepsze wcielenie Jamesa Bonda ever. Za tę swoją książkę Fermor otrzymał nagrodę Heinemann Foundation Prize for Literature, która otworzyła mu drogę do kariery literackiej. Życie osobiste też miał niezwykłe, w Stambule poznał przynależną do fanariotów (od stambulskiej dzielnicy Fanarion nad Złotym Rogiem, gdzie do dziś rezyduje Ekumeniczny Patriarcha Konstantynopola, stąd określenie Fanar jest symbolicznie przyjęte jako ekwiwalent jego siedziby tak, jak Watykan oznacza siedzibę władzy papieskiej w rzymsko-katolickim świecie), rumuńską księżniczkę z rodu Kantakuzenów. Fanarioci to była postbizantyjska i postbałkańska arystokracja, ocalała po zajęciu Konstantynopola w 1453 roku przez Turków i dalej tam żyjąca przez wieki, a bogacąca się na rozmaitych intratnych, zazwyczaj handlowych, interesach. Ale ożenił się, już po wojnie, z inną – Joan Elizabeth Rayner (z domu Eyres-Monsell), córką Boltona Eyres-Monsella. Małżonkowie w każdym razie żyli długo i szczęśliwie, ona zmarła w wieku 91 lat, on 96, dzieci nie doczekali się. A Moss i Fermor spotkali się jeszcze raz po wojnie z generałem Kreipe – w 1972 roku w greckim programie telewizyjnym, na żywo. Voilá! Niech żyją media z ich pomysłowością.
Więc kreteńskie shoah rozpoczęło się dopiero (ale mój Boże, jak to w ogóle brzmi: „dopiero” – przecież nigdy nie powinno się wydarzyć czy zacząć) w roku 1944, kiedy III Rzesza dogorywała na wszystkich frontach i wtedy właśnie przyszło to nazistowskie wzmożenie podszyte paniką, że nie uda się zrealizować tych wszystkich z piekła wziętych idei eksterminacyjnych, destrukcyjnych i – za przeproszeniem, pardon – restrukturyzacyjnie cywilizacyjnych, przy których dzisiejsze teorie spiskowe o rzekomo lansowanych przez elity rządzące światem (choćby złowieszczo przedstawianą Grupę Bilderberg) typu „Wielka wymiana ras” są cienkie jak nienasycona smakowo herbatka owocowa zbyt krótko trzymana we wrzątku, bo niestety naziści, ze wszystkimi swoimi chorymi idiosynkrazjami i z całym swoim złowieszczym wariactwem, potrafili myśleć w skali globalnie historycznej i całościowej oraz być morderczo, dosłownie, skuteczni.
Społeczność żydowską w Chanii wypędzono z domostw na początku czerwca 1944 roku, zapakowano na statek „Tanais”, wraz z włoskimi jeńcami aresztowanymi po zmianie stron w wojnie przez marszałka Badoglio oraz rzeczywistymi czy tylko domniemanymi członkami wyspiarskiego ruchu oporu. Statek miał dowieźć wszystkich do Pireusu, skąd Żydów – już pociągami, zapewne po tranzytowym pobycie w obozie koncentracyjnym Chaidari na ówczesnym przedmieściu Aten – przerzucono by do Auschwitz na zatracenie, jak choćby wcześniej, jeszcze w 1943 roku zrobiono z ponad 50 tysiącami mieszkańców getta w Salonikach. To ich być może wspomina w swych opowiadaniach z dna samego inferno Tadeusz Borowski: nienawykli do klimatu wschodnio- czy środkowoeuropejskiego oraz źle znoszący ciężką fizyczną pracę greccy Żydzi nie mieli wielkich szans na przetrwanie. Społeczność z Chanii czekał jednak los odmienny, niemniej straszny. 9 czerwca „Tanais” został namierzony przez brytyjski okręt podwodny HMS Vivid i – jako część militarnego wyposażenia państw Osi – zniszczony. Tonął raptem 12 sekund. Z czterech torped trafiły dwie. Źródła podają różne liczby – uratowano od 15 do 50 kilku osób. Zginąć z rąk przyjaciół, sprzymierzeńców, w wersji czegoś, co wojskowi określają jako friendly fire, albo na przykład oglądać z samego wnętrza rozpętaną przez twoich sojuszników wielką ogniową apokalipsę, co jest udziałem bohatera Rzeźni numer 5… Cóż za jeszcze jedno, nieakceptowalne wcielenie ironii losu. Czytając o losach pasażerów „Tanais”, myślałem o moim dziadku:
***
Trzeba mieć trochę farta w życiu
Mój dziadek Andrzej wyszedł po
papierosy Był sierpień 1944 Mieszkał
na Pradze Po drugiej stronie rzeki
płonęło powstanie Więc wtedy zabrali
się za inne dzielnice I poszło szybko
Łapanka Dulag w Pruszkowie Stutthof
nad morzem a potem podróż do
NeueGamme pod Hamburgiem I
jeszcze dalej na zachód Niemal pod
holenderską granicę Nie chcę myśleć
co go po drodze spotkało Nie chcę myśleć
o jego ostatnich dniach Tam daleko u wrót
holenderskich polderów dorwały go alianckie
bombowce słusznie raczące niemieckie ziemie
trotylową zemstą Została po nim tabliczka na
zbiorowym grobie z niepoprawnie napisanym
nazwiskiem Zostały po nim karty Czerwonego
Krzyża oraz nazistowskie dokumenty z kolejnych
obozów (ss – manom dziękujemy za porządek w
papierach) Miał 37 lat Trzeba mieć trochę farta
w życiu
Z dnia na dzień ulice Chanii nagle opustoszały, domy – porzucone – zasnęły, zgiełki ucichły. Z dnia na dzień urodziła się Pustka, dopiero potem mozolnie wypierana przez nadchodzącą nową Obecność. Sofoniasz (kuszyta z dawnej Etiopii, który dziś zapewne byłby uznany za falasza): „Wytępiłem narody, spustoszyłem ich zamki, wyludniłem ich ulice, tak że nikt po nich nie chodzi” (Sofoniasz 3, 6).
Wraz z „Tanais” poszła na dno morza niemal cała społeczność Romaniotów, zamieszkująca miasto wraz ze swymi młodszymi sąsiadami Sefardyjczykami, którzy na wyspie znaleźli się wskutek etnoreligijnych fanatycznych czystek tych hiszpańskich paranoików od świętej inkwizycji i prześladowań – królowej Izabeli I oraz jej małżonka Ferdynanda II. Papież Aleksander VI nadał im wspólny tytuł „Królów Katolickich” (Los Reyes Catolicos); u nas – ale to jednak sporo później – fanatyzmem mógł im pewnie dorównać Zygmunt III Waza, na szczęście był królem elekcyjnym o ograniczonych prerogatywach swej władzy, więc nie bardzo mógł zaszaleć niczym jego hiszpańska koleżanka i kolega, choć – zdaje się – miał taką ochotę.
Romanioci przybyli do Grecji zapewne po zburzeniu drugiej świątyni, jakkolwiek oczywiście badacze się spierają i jednej wersji dziejów nie wypracowano. Mówili własnym dialektem greko-hebrajskim, zwanym „jewanik”, tak jak w większości ich aszkenazyjscy pobratymcy ze Środkowej Europy używali swojego języka, czyli „jidysz”. Sefardyjczycy, w popłochu opuszczający od 1492 roku Półwysep Iberyjski, szybko Romaniotów zmajoryzowali, jednak mniejszości udało się przetrwać we względnej samodzielności i odrębności. Aż do epoki pieców, kiedy oba języki, jewanik i jidysz, wraz ze swymi użytkownikami uleciały w niebo kominami fabryk śmierci. I szybciej dziś usłyszysz ich melodię i spotkasz się z ich wokabularzami na ulicach dajmy na to Nowego Jorku, Haify czy Jerozolimy niż Lublina, Góry Kalwarii, Leżajska, Janiny, Salonik czy Mityleny.
Teraz dzielnica żydowska w Chanii, niech mi zostanie wybaczona łatwość skojarzeń, przypomina właśnie krakowski Kazimierz. Nawet jeśli gdzieś przez Szeroką, Lewkową czy Ciemną przebijają się grupy egzotycznie wyglądających chasydów, a na uliczkach Evraiki w centralnej części Starego Miasta rządzą wielkobrzuszni otyli Amerykanie oraz coraz bardziej upodabniający się do nich Zachodnieuropejczycy. Wszędzie stylizacja, knajpy, tłumy, wrzaski, youtuberzy w amoku, powierzchowna emulsja pamięci. W Chanii architektura jakby nie na miejscu, bo postsefardyjska, gdyż uciekinierzy spod rządów zapiekłych iberyjskich Królów Katolickich przywieźli ze sobą andaluzyjskie wzorce i rozwiązania do świata zdominowanego przez wenecki styl budowania. Chciałbym napisać, że czuć w powietrzu jakieś wibracje, że czuć obecność cieni tych, którzy tu kiedyś…. Ale nie, skłamałbym.
Lotnisko w mieście, współdzielone z greckimi siłami powietrznymi – obok pasów bunkrowate hangary i przycupnięte pojedyncze F-16 – jak wiele wyspiarskich lotnisk w krainie Dionizosa, który musi zresztą na te przybytki spoglądać jakoś przychylnym wzrokiem, bo inaczej nie wyglądałyby i nie działały tak właśnie, jak wyglądają i działają – trochę jak parodia wszystkich lotnisk cywilizowanego świata, jeśli idzie o infrastrukturę, środki bezpieczeństwa, komfort podróżnych, procedury obsługi pasażerów i – co też do cholery ważne – obsługę w lokalach gastronomicznych.
Odlatujemy wreszcie; na zawsze pozostanie we mnie Kazantzakisa formuła życia, wyłożona ustami Aleksego Zorby: dostrzegać piękno w katastrofie i – co się za tym kryje – nie popadać w depresję, choćby i tę chwilową, incydentalną, bo wszak na popadanie w jej kliniczną wersję nie mamy już pewnie wpływu. Zatem umieć zatracić się w pięknie katastrofy, powtórzmy, będącej udziałem jednostki, której jedyną prawdziwą ojczyzną – jak mantrycznie powtarzał Sándor Márai, węgierski szaman egzystencjalnych obserwacji – jest jej własne życie. Cóż więc dalej? A zatańczyć nad grobem pogrzebanych marzeń, jak ci dwaj niewydarzeni przedsiębiorcy na pustej plaży obok ruin nieudanego biznesu. Cóż może bowiem przynieść rozpacz w takiej sytuacji, poza jałowym spoglądaniem w niepowrotną przeszłość? Może zatem wypić szklaneczkę wina na przekór wszystkim klęskom, splunąć na to, co minione i co nas zawiodło, i ruszyć naprzód?
Może to jest wolność.
JAROSŁAW KLEJNOCKI