Nikt nie przysyła pocztówek
Kiedy rozmawialiśmy o śmierci, Ojciec zawsze żartował, że nikt Stamtąd nie przysyła pocztówek. Mówiłam: Tato, ale pamiętaj, żebyś dawał mi znaki. Czy je otrzymuję? Trudno powiedzieć. Czasami, kiedy idę na spacer aleją w nieborowskim parku, jakiś ptak woła mnie i prowadzi w chaszcze. Idę za nim, bo wiem, że „inne echa mieszkają w tym ogrodzie i trzeba iść za nimi”. Bywa, że ptak przysiada na drzewie zasadzonym przez Ojca. Czasami kaczki ślizgają się jak zawodowi łyżwiarze na tafli kanału przykuwając piruetami moją uwagę, właśnie w tym miejscu, gdzie najbardziej lubił siadać i patrzeć na park. Na ławce pod kamiennym lewkiem. Tam rozpościera się widok na cały kanał, oddzielający część francuską ogrodu od tej dzikiej, angielskiej. To Ojciec w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku wytyczył tam ścieżki, poodsłaniał oczka wodne, w których zaczęły rozkwitać lilie, nareperował mostki. Miał wizjonerski dar, a swoje wizje zawsze konsekwentnie realizował. Gdy przyjechałam do Nieborowa po raz pierwszy w roku 1970, gdy profesor Stanisław Lorentz mianował mojego Ojca kuratorem tego miejsca, miałam siedem lat, a park angielski to była zaniedbana dżungla nie do przebycia. Pamiętam ten pierwszy raz wyraźnie, zapisany w wyobraźni i pamięci dziecka.
Czerwień
Moje spotkanie z Nieborowem miało kolor czerwonych i oranżowych liści klonów, złotych i pomarańczowych liści lip i platanów. Płonęły w koronach drzew. Te, które opadły, jeszcze zanim zdążyły zupełnie umrzeć, pokrywały trawniki gąszczem złotej, płonącej czerwieni. Śmiertelny brąz liści wplatał się w ten gobelin jesieni dyskretnie, było ich na trawnikach tak mało, że nie tłumiły płomiennej orgii w parku. No cóż, miałam siedem lat i trudno się dziwić, że gdy tak wędrowałam za rękę z Ojcem przez park, a z każdej strony można było dostrzec fragment pałacu, czerwonego dachu, pokrytej zieloną śniedzią pałacowej wieży, miałam wrażenie, że jestem bohaterką którejś ze swoich ulubionych książek. Czułam się jednocześnie jak Mary z Tajemniczego Ogrodu, Alicja w krainie czarów, ale co tu dużo mówić, także jak Oliver Twist i Huckelberry Fin. Bo to miejsce miało w sobie coś z tajemnicy i ucieczki. A także wolności. Wiewiórki wspinały się na drzewa, piaskowo niebieskie sójki przysiadały na gałęziach, ptaki śpiewały różnorodnie i dźwięcznie.
Z tej pierwszej wędrówki z Ojcem po nieborowskim parku wyrwał nas gong. Dźwięk niósł się aż do końca głównej, lipowej alei. Zawsze potem wiedziałam, że go tam usłyszę i dobiegnę na kolację tylko trochę spóźniona. Gdy weszliśmy do wielkiej Sali Weneckiej zobaczyłam wysokie okna, przez które dane mi było patrzeć podczas niezliczonych śniadań, obiadów, kolacji, świąt i wielu pracowitych pobytów w Nieborowie na ogród, przez kolejne pół wieku. Przy stole siedziało wielu poważnych ludzi. Niektórzy z nich niebawem zostali moimi prawdziwymi przyjaciółmi. Na ścianach widniały obrazy Wenecji. Wówczas było to dla mnie jakieś nieznane miasto, w którym domy i pałace odbijały się jak w lustrze w ciemnozielonej tafli wody podwajając rzeczywistość. W jadalni kelnerzy wnosili na półmiskach dania. Tego pierwszego wieczoru nie zauważyłam, że te dania, to była tylko zwyczajna, ale jakże słynna nieborowska zapiekanka z makaronu, kiełbasy, jajek, pieczarek i sera. Na stole stał chleb, masło i białe miseczki ze szkarłatnym, lśniącym i słodkim dżemem porzeczkowym. Ale moje oczy przykuła postać kobiety w czerwonym szalu i z ciemną grzywą poskręcanych włosów. Ta straszna i tajemnicza postać wpatrywała się we mnie intensywnie i chyba trochę się uśmiechała. Jeszcze tego wieczoru miałam się dowiedzieć, że była to poetka Flora Bieńkowska. To była pierwsza poetka w życiu jaką zobaczyłam. I kiedy zafascynowana niosłam do ust kropelkę słodkiego czerwonego dżemu, który drżał na końcu noża, zerwała się od stołu i teatralnie krzyknęła: „Dziecko, nie nożem! Skaleczysz się w język!”. Przestraszyłam się bardzo. Od tej pory w moim umyśle te pojęcia mocno się ze sobą splotły: poetka, czerwień, słodycz, język i nóż.
Przez wiele kolejnych lat Flora, która obdarzyła mnie swoją przyjaźnią, będzie zabierała mnie na swoje ulubione spektakle: zachody słońca w Nieborowie. Latem, w czerwcu i w lipcu, zapadało późno, koło dziewiątej, w środek stawu, przy wyspie miłości.
Przed pałacem w Nieborowie, druga połowa lat 70. Fot. Włodzimierz Piwkowski. Archiwum rodzinne. Stoją od lewej: Teresa Bilczewska, Flora Bieńkowska, Anna Piwkowska z psami Daganem i Benitą oraz Jan Prokopowicz.
Reflektory
Na ten mój początek nałożyły się później w pamięci inne początki (były równie prawdziwe) i inne zakończenia.
Mama ten pierwszy raz zapamiętała inaczej. Podobno padał deszcz ze śniegiem, w parku nie było już liści. Do Bednar, na pociąg, wyjechał po nas bryczką zaprzężoną w konie Władysław Nowicki, który służył jeszcze u ostatniego właściciela Nieborowa, księcia Janusza Radziwiłła. Niebawem także zostaniemy przyjaciółmi i usłyszę od niego, często w stajni (bo pozwalał mi, bezbrzeżnie z tego powodu szczęśliwej czesać konie i karmić je suchym chlebem z solą), a czasami w kuchni przy czyszczeniu sreber, niezwykłe opowieści o Nieborowie.
Ale wracając do pamięci i pocztówek. Pamięć, szczególnie pamięć dziecka, a może także dorosłego człowieka widzi wybiórczo, nie chronologicznie. Jakby ktoś zapuszczał reflektory w ciemność i odsłaniał wysepki i wyspy pamięci. Nigdy już się nie dowiemy czy proustowska żółta ściana była bardziej cytrynowa czy raczej w kolorze stopionego masła. I która to była ściana, na obrazie, w krajobrazie Delft? Czy może stworzona w wyobraźni pisarza, a obraz był tylko drobnym impulsem?
A więc ja pamiętam pomarańczowo-złoty park w promieniach zachodzącego, październikowego słońca. To ten obraz noszę pod powiekami pamięci jako pierwszą światłoczułą fotografię Nieborowa. A co do pocztówek, to owszem, Oni je przysyłają, tylko czasami tak trudno nam je odczytać. Bo w ogóle nie umiemy czytać znaków. Po śmierci Julii Hartwig, którą pamiętam, jak z Arturem Międzyrzeckim idzie przez nieborowski park w niebieskim lnianym kostiumie i prochowcu do kolan, Janek natknął się w warszawskim antykwariacie na książkę Mój Puszkin Anny Achmatowej. W środku była dedykacja i pocztówka. Oto ta dedykacja: „Dla Julii i Artura z serdecznościami Ryszard”.
Oczywiście Ryszard Przybylski, który stał się i dla mnie kimś bliskim. Połączyła nas Anna Achmatowa i jego esej Mityczna przestrzeń naszych uczuć. Ta nieduża książeczka towarzyszyła mi przez wiele lat w Nieborowie, gdy pisałam swoje kolejne opowieści o Annie Achmatowej.
A wracając do pocztówki znalezionej w książce, to widniał na niej zachód słońca nad jakimś mazurskim zapewne jeziorem. Po drugiej stronie słowa: „Pani Julii Hartwig, ilustrację do Jej wiersza To tylko zachód – z podziwem dla jego piękna – Stanisław Szczęsny.
Gdy zaczynałam pisać książkę o „moim Nieborowie”, Janek, który ma najwyraźniej jakiś detektywistyczny radar, wszedł do księgarni, gdzie leżały wydane w 2020 roku dwa pierwsze tomy Dzienników Władysława Tatarkiewicza. Zajrzał i sprawdził zapiski z końca lata 1974 roku. I przysłał mi SMS-em fotografię zapisu z Dziennika wielkiego filozofa.
Zeszyt trzydziesty czwarty. Styczeń – grudzień 1973 roku: „Trochę porządkuję w papierach. Umarła Halina z Żelechowskich Sosnowska. Ten pobyt w Nieborowie trafia na cudowną pogodę, ale już nie jestem zdolny z tego korzystać.
Niedziela 9 września. W parku, niewiele co robię, obmyślam wierszyk do albumu Ani Piwkowskiej. Ciężki nacisk na głowę. Po micorenie zmniejsza się, idziemy na gumno, ale ledwie wlokę nogi. O wpół do szóstej wracam do pokoju położyć się i czuję się „moribundus”. – Po kolacji kominek.
Poniedziałek 10 września. Noc zła, szum w uszach. Cały dzień źle chodzę. Od dziesiątej do pierwszej: Łowicz: kolegiata, rynek, kawiarnia. Otwarcie wystawy Marianny Sut na które szczęśliwie trafiliśmy. Duże oziębienie, wieczorem tylko dziesięć stopni; po obiedzie duży spacer po parku; chmury piękne, ale jesienne, o szóstej trzeba wracać do pokoju”.
Ze wzruszeniem sięgam do mojego sztambucha w bordowej oprawie, który Tata podarował mi na dziesiąte urodziny, zachęcając onieśmieloną dziewczynkę z niebieskimi kokardami w warkoczach, aby prosiła wielkich gości o drobne wpisy do sztambucha. Starszy elegancki pan, z którym dziewczynka chodziła na spacery karmić łabędzie, wpisał jej taki oto wierszyk:
Stary Profesor i miła Ania
Kiedyś spotkali się w Nieborowie
O dniu przepięknym tego spotkania
Niech wiersz ten powie.
Była pogoda, cały dzień Boży
Nie było jednej chmurki w błękicie
Niech się tak samo pięknie ułoży
Dla Ani życie.
Profesor wierszy pisać nie umie
Lecz wiersz dla Ani i Nieborowa
Niech Miła Ania jednak przechowa
W swoim albumie.
Władysław Tatarkiewicz
Nasze wspólne spacery zawsze biegły tą samą trasą, sprzed pałacu w lewo, koło rozłożystego platana, pod którym profesor lubił siadać i rozmyślać, schodkami w dół nad kanał. Łabędzie widząc wyprostowaną szczupłą sylwetkę pruły taflę wody i podpływały do brzegu, chwytając kawałki chleba ze śniadania wielkiego filozofa. Jak pisze starszy ode mnie o kilkanaście lat Piotr Parandowski, profesor Tatarkiewicz wyjątkowo pasował do Nieborowa, gdyż zarówno on sam jak i pałac stanowili kwintesencję wykwintu i prostoty. Autor Historii filozofii i rozpraw O doskonałości i O szczęściunazywany był w Nieborowie przez panie arbiter elegantiae. Ale to określenie odnosiło się nie tylko do wyglądu profesora, określało przede wszystkim jego harmonijną, filozoficzną osobowość.
Sztambuch prowadziłam półtora roku: od lata 1973 do zimy 1975. Potem zakochałam się w Krzysiu Lorentzu, porzuciłam sztambuch, zaczęłam czytać Faulknera i pisać pierwsze, nieudolne wiersze, nad którymi goście nieborowscy pochylali się z godnym lepszej sprawy zainteresowaniem. Ale zdążyłam zgromadzić w tym bezcennym sztambuchu wiele bezcennych wpisów. Chcę kilka przypomnieć.
Flora Bieńkowska wpisała mi taki oto wiersz w czerwcu 1974 roku.
Dzień czerwcowy i czysta tarcza słońca
Staw zielony a niebo niebieskie.
I fenomen letniej błyskawicy
Sznury deszczu, szklane dzwoneczki,
Daleko ma do brzegu płynący zaskroniec.
Taka chwila mogła zwiastować
Narodziny Pastoralnej w obłędzie,
Beatrycze mogła się narodzić,
Lub Tristana olśnienie, że miłość,
Tylko w śmierci będzie nieśmiertelna.
Dzień czerwcowy i czysta tarcza słońca
Staw zielony a niebo niebieskie
I fenomen letniej błyskawicy,
Sznury deszczu, szklane dzwoneczki
Już dopłynął do brzegu zaskroniec…
A księżyc taki piękny i jest noc…
24 czerwca 1974 roku
Kazimierz Brandys wpisał się prozą: „Ani z Zielonych Łąk Nieborowskich wpisuję się serdecznie i proszę, żeby zawsze się tak ślicznie uśmiechała”.
Profesor Stefan Żółkiewski ułożył limeryk:
Ruszył wąsem na portrecie Radziwiłł.
Miłą Anię aż rozgniewał, zadziwił.
Opuść wąsy, co za dąsy, wstyd szepnęła –
I posłuchał Radziwiłł.
Profesor Stanisław Lorentz wkleił pocztówkę z projektem odbudowywanego Zamku Królewskiego a pod nią napisał swoje życzenie: „Kochaną Anię niedługo już zaproszę na Zamek Królewski w Warszawie. Proszę, by na pierwszą wizytę na Zamku włożyła czerwoną sukienkę i wplotła we włosy białe kokardy, zaś na następną wizytę na Zamku kokardy niebieskie”.
Władysław Kopaliński w Palarni nieborowskiej, w sekundę i od niechcenia rzucił na cienki, sztambuchowy papier:
To tylko co dwóch wiedzą, sekretem się zowie,
Jako nas dawne naucza przysłowie,
Między trzema zapewne sekret się nie mieści,
Cóż dopiero, gdy jest ich więcej niż czterdzieści.
Dlatego bez sekretów, jawnie i otwarcie,
Wpisuję Ci się Aniu w Albumie na karcie.
Ostatni wpis, który zamyka mój dziecinny sztambuch, to ten od profesora Aleksandra Gieysztora:
Wracaj dzielna Wojowniczko
Do dzieciństwa swej Arkadii
Z samych piątek naręczami
Dziś ze szkoły, jutro z życia.
Jeszcze jeden profesor, Aleksander Gieysztor
ANNA PIWKOWSKA
Fragment książki „Mój Nieborów”przygotowywanej dla Państwowego Instytutu Wydawniczego.