Zmarli patrzą nam przez ramię.
Edmund Husserl
Ta twarz wyłaniająca się z mroku – gdzie ją widziałem i dlaczego prześladuje mnie w Rydze?
Ta twarz: płonące oczy, wąsy i wysoka futrzana czapa imperatora Rosji Piotra Wielkiego. Wiem, że nawiedza nie tylko moje sny w tym mieście kamienic jak z baśni Andersena, w jednych budząc lęk, w innych nadzieję. Patrzy na mnie z najciemniejszego okresu dawnej Rzeczpospolitej, gdzie próżno było wypatrywać choćby ognika w ciemnościach, z Inflant, gdzie zaczął się ostateczny upadek. Rozparty dumnie na obrazie Matejki Batory ze swoją złotą podkową zgubioną w Rydze należy do sfery legendy, Piotr jest jak najbardziej współczesny.
*
Rzeki mają długą pamięć, ma ją też Dźwina. Płynie ze wzgórz Wałdaju, gdzie w baśniowej scenerii, wśród lasów, jezior i dorzeczy („O jasne, słodkie, o przeczyste wody”) ma swoją ulubioną posiadłość Putin. Stamtąd też wypływa Wołga, której ogrom tak przeraził małego Miłosza, jakby zobaczył w niej bezmiar i nienasycone ambicje Rosji. Na kamiennym wybrzeżu Dźwiny w Rydze zbierają się w pochmurne południe grupkami mewy siodłate, te morskie rozbójniczki, którym natura nie dała szponów ani dzioba drapieżnika, dała za to nieustraszony charakter i wielką posturę i siłę. Nawet sokół norweski (wspomnijmy tego mieszkańca lodowych krain, bo przecież z łotewskiej Lipawy na Gotlandię nie tak daleko – w przeszłości uciekinierzy ze Związku Radzieckiego często wybierali tę drogę – a stamtąd już prosto na daleką północ) nie może czuć się bezkarny w ich obecności. Mewy w Rydze nie boją się człowieka, proszą o datki, co zuchwalsze z nich przeganiają rywalki do kęsa chleba czy czipsów głośnym krzykiem, pochylając przy tym głowę i wyciągając szyję, tak że stają się podobne do węża.
Dźwina ma długą pamięć. Jej, zdawałoby się, niewzruszone kamienne wybrzeża przemieszczały się, zamieniały miejscami – prawe było lewym, a lewe – prawym, tak to przynajmniej wyglądało na radzieckich widokówkach z Rygi. KGB strzegło w ten sposób sekretów najdalej wysuniętego na zachód bastionu Związku, odwracając zdjęcia. Dla tych, którzy nie chcieli patrzeć w to fałszywe lustro (lub wręcz próbowali je rozbić) KGB wydawało w Berlinie wschodnim po łotewsku pismo będące rzekomo głosem środowisk dysydenckich, a tak naprawdę mające je poróżnić i skompromitować. Czytam o tym w Muzeum Okupacji w Rydze i, drżącą stopą, w wyobraźni przekraczam granicę imperium, ja, urodzony w jego zewnętrznej części. Na coś takiego jak ta gazeta zubożałe polskie SB by się nie zdobyło. Ale żadne kłamstwa nie mogły ukryć stanu wód Dźwiny i innych łotewskich rzek i jezior, zatruwanych, tak jak polskie wody, z dużą intensywnością w latach osiemdziesiątych minionego wieku. Różowa piana na powierzchni, smród, gdzieniegdzie żółty kolor wody zdawały się mówić ludziom, że oto zbliża się koniec – ale czy imperium, czy całego świata?
Czego ty właściwie szukasz nad Dźwiną? – pytam sam siebie. Jaką wiedzę chcesz odkryć w jej wodzie, znaleźć w jej pianie?
*
Przeszłości tutaj nie brakuje. Przybysza z Polski uderzają skromne stroje przechodniów, częste u starszych kobiet trwałe fryzury, muzyka z przenośnego magnetofonu w przejściu podziemnym koło dworca. Na peronie w słoneczne popołudnie zapach ciepłego asfaltu i rośliny rosnące gdzieniegdzie w jego wyrwach. Na jednej z ulic w centrum, kiedy spada nagły, gwałtowny deszcz, ktoś nakrywa sobie głowę dziecięcą plastykową wanienką i dalej maszeruje. Bezpretensjonalność i zwyczajność. Jakby lata dziewięćdziesiąte u nas lub wręcz późny PRL, jeśli dodać znaczną liczbę pijaków w najróżniejszym wieku, którzy od rana uprawiają swój proceder, przez nikogo nie niepokojeni. Ale najciekawsze są twarze, oczy, z których można wyczytać przeszłość – puste sklepy mięsne, za to ze zdjęciem i sloganem Lenina w witrynie, łańcuch rąk biegnący od Tallina do Wilna przez Rygę – i niepokój o przyszłość („Robimy co możemy, żeby przygotować się na ewentualny atak Putina. Co innego nam pozostaje?” – pyta mnie współpasażerka w pociągu). Twarze niezamknięte na historię, niezamknięte też na drugiego człowieka – ponure i apatyczne sprzedawczynie, zagadnięte, chętnie wdają się w rozmowę, żartują, przed sklepami można zobaczyć po południu ludzi, którzy przystają i ciekawie obserwują przechodniów. Jakie wytchnienie od agresywnego indywidualizmu! Jakie szczęście bycia znowu bliźnim wśród bliźnich! Jakby tutejsza tkanka społeczna, zniszczona przez stalinowski totalitaryzm i stopniowo odradzająca się, w miarę jak system tracił zęby, nie została potem tak silnie jak w Polsce zainfekowana przez pieniądz. (Na usta cisną się tu słowa Marksa, wciąż trafne jako diagnoza: „Im mniej siły społecznej ma środek wymiany, tym większa musi być siła wspólnoty, która spaja jednostki”).
*
W jakim języku rozmawiamy? Po rosyjsku. Tutejsza ruszczyzna jest dobitna, dźwięczna – nie powstydziłby się jej Sołżenicyn. Nie usłyszy się takiej w Polsce od Białorusinów czy Ukraińców (którzy zresztą przeważnie przy obcych mówią półgłosem). „Ja by za niewo ubiła” – zwierza się koleżankom ze swoich miłosnych oczarowań nastolatka. Na dworcu rosyjska księgarnia, a w niej Brodski, Wysocki, Mandelsztam. (Nie ma za to, ku mojemu żalowi, Annienskiego ani Pasternaka). Takich księgarń w Rydze wiele. (Przypominają się strony przeglądanych dzieł klasyków – spalane przez ogień biegnących szybko dni – w księgarni rosyjskiej we Wrocławiu pod koniec lat osiemdziesiątych). Większość mieszkańców Rygi mówi po rosyjsku, w niektórych dzielnicach – niemal wszyscy. Koło Targu Centralnego jeden pijak (ałkasz – powiedziałby Wysocki) przypomina drugiemu, że dziś jest Dzień Rosji. Tam też w załomie muru dostrzegam gołębia z chorą nogą. Przystaję i wydłubuję dla niego kawałki miąższu z wielkiego bochna ciemnego chleba, zwanego Rupjmaize, co zwraca uwagę dozorcy wewnątrz budynku. Wychodzi na deszcz (bo znowu pada) i widząc, że karmię ptaka macha beztrosko ręką: „Ach, on tu przylatuje od dwóch lat, to mój podopieczny”.
Ten ciemny, ciężki, aromatyczny chleb towarzyszył Łotyszom w ich próbach wymknięcia się losowi naszej części Europy. (Przypieczętowanemu od czasu klęski Karola XII pod Połtawą. Czy wojna w Ukrainie to nie Połtawa redivivus?). W Muzeum Okupacji jest zdjęcie jednego z takich uciekinierów, który po II wojnie próbował przez Leningrad dostać się do Finlandii. Dwadzieścia kilka lat, ufny uśmiech, blond włosy, jak często u Łotyszy. (Patrz, Piotrze, ta twarz oskarża także ciebie!). Miał ze sobą jednodolarowy banknot, składany nóż, menażkę i właśnie ten chleb. Schwytany, dostał dziesięć lat gułagu, wrócił do ojczyzny w latach sześćdziesiątych. Trudno o nim nie myśleć spacerując nocą po Rydze. Samotność Łotyszy, niemal fizycznie wyczuwalna w ich stolicy, gdzie przez wieki byli zaledwie tolerowani jako tubylcy, mówiący miejscowym narzeczem. Samotność też wśród sąsiadów, z Litwą zwracającą się (mimo wszystkich gorzkich sporów) w stronę Polski i Estonią w stronę Skandynawii.
*
Wśród numerów „Zeszytów Literackich” (światło mojej młodości, lampo błogosławiona!) poświęconych krajom i miastom nie ma „Zeszytu” łotewskiego. Może się jeszcze ukaże, czasem widuję go w snach. (Ostatecznie czym są sny, jeśli nie skoncentrowaną rzeczywistością? Dlatego przypadkowa, codzienna rzeczywistość nie może zbyt długo uchylać się przed ich postulatami). Otwiera go fragment szkicu mojego przyjaciela: „Inflanty zniknęły jak Atlantyda. Można ich szukać w wierszach i wspomnieniach, można szukać w sobie”. „Zeszyty” też są dzisiaj Atlantydą. I tylko lenistwo umysłowe każe nam widzieć różnicę między naszym teraz a tymi zatopionymi lądami. Miłosz pisał, że przywilejem poety jest chodzić ulicami miasta sprzed dwóch tysięcy lat. Dodajmy, że jest to również przywilej każdego myślącego człowieka. Czy czas nie jest myślą, miarą, a nie substancją? (Jak głosił Antyfon Sofista). Ujmijmy mu trochę z jego zimnego dostojeństwa i zapuśćmy się w ryską przeszłość.
*
„Przed wojną” – kiedy Polacy czy Bałtowie słyszą te słowa, myślą o 1939 roku. Ukraińcy mówią tak o tym, co zdarzyło się przed napaścią Putina w 2021. Jak zachowają się rosyjskojęzyczni mieszkańcy Łotwy, gdyby doszło do rosyjskiej inwazji? Czy tak, jak mieszkańcy Charkowa, którzy zerwali wszystkie wielowiekowe więzy – językowe, kulturowe, religijne – z Rosją po wybuchu wojny? Nikt tego dziś nie wie, nawet Putin. Słowo „wojna” nie trapi Rygi w dzień – fontanny w zielonych parkach (trawa latem nie ma tu żałobnego, żółtego oblicza, jakie przybiera u nas) pracują, na pucharku lodów trzymanym przez gościa restauracji przy stoliku pod parasolem przysiada wróbel i dziobie wafelek, nie odpędzany, wieczorem na bal towarzystwa ludowego idą paradnie ubrani mężczyźni i kobiety w różnym wieku – ale nocą jest inaczej. Znika gdzieś secesja, otwierają się ukryte rany miasta, północ bełkocze o dalekiej północy, nie tej skandynawskiej, ale o Archangielsku i Kołymie.
W mlecznej poświecie (w czerwcu słońce zachodzi tu tylko na kilka godzin) wydaje się, jakby miejscowy konny pomnik Piotra Wielkiego, te trzy i pół tony brązu, wzniesiony w 1910 roku, zatopiony przez Niemców podczas I wojny, trzymany przez kilkadziesiąt lat w magazynie i wreszcie skrycie, pod osłoną ciemności przetransportowany po złożeniu w wolnej już od Sowietów Rydze, żeby wylądować w końcu na odległym parkingu, otóż wydaje się, jakby ten pomnik straszył po ulicach. Nie byłoby w tym nic dziwnego – „Carowi w głowie tylko Inflanty”, jak zanotował duński przedstawiciel przy dworze Piotra. I słowo „wojna” huczy wtedy, jak proroctwo Ezechiela: „Teraz na ciebie zagłada”.
*
Czy powiedzieć? Może wyśmieją… A jednak powiem. I ja miałem swoją utopię, jak wielu w tamtych czasach, wyrastającą wśród resztek realnego socjalizmu, w ich cieniu. Rzecz dziwna, teraz, po upływie kilkudziesięciu lat, łatwiej mogę dotykać kształtów tamtej epoki niż w latach dziewięćdziesiątych, kiedy żyli jeszcze bohaterowie minionych wydarzeń, miasta wciąż świeciły przestrzenią trawników i pustych placów w centrum (już niedługo zarosną je biurowce i domy handlowe), a pracownicze autobusy PKS-u krążyły o świcie, zlepiając cienką nitką wsie, miasteczka i miasta (ich pasażerowie wkrótce znikną jeden po drugim – zostaną tylko wypatroszone budynki byłych zakładów i fabryk). Księgarnie! Ile ich wtedy, witryny płonęły jak ogień. Jednak kurtyna czasu już opadła i usta, ścięte mrozem, nie mogły wymówić dawnych słów. W latach osiemdziesiątych często powtarzano: „Cóż po poecie w czasie marnym”, w latach dziewięćdziesiątych – „Jestem w nastroju nieprzysiadalnym” i przepaść między poziomami tych fraz pokazuje, co dzieje się z poezją, kiedy abdykuje z maksymalistycznych postulatów. Jak u Tennysona w „In memoriam” – duch chory od zapachu perfum i słodyczy nocy, niezdolny obudzić się z letargu. Horror, że dzieje się coś a nie można tego wyrazić, czyli – rozpoznać.
Co jednak z utopią? Otóż wydawało mi się – nie mnie jednemu, uparcie przywołuję tę minioną wspólnotę, która nieludzkiej myśli przeciwstawiła własną, rozżarzoną do czerwoności myśl poświadczoną życiem – że doświadczenie naszej części kontynentu – to, że człowiek przestał być człowiekiem i nikogo to nie dziwi, jak napisał Szałamow – i jego skutki dla języka pociągną za sobą przynajmniej pewną nieufność wobec słów, jeśli już nie wobec polityki czy wręcz świata w jego materialnej postaci. Nic z tego się jednak nie spełniło i im dalej było od upadku komunizmu, tym bardziej narastał ogłuszający hałas. Mogliśmy ofiarować Zachodowi coś, czego nie znał – zamiast tego staliśmy się tylko jego bladą kopią.
*
Szerokie są plaże Jurmały. Można iść kilometrami po miękkim, kwarcowym piasku. Czas zatarł ślady stóp Chruszczowa i Breżniewa, którzy lubili tutaj przyjeżdżać, za to krzyk młodego poety Klavsa Elsbergsa, który wypadł z dziewiątego piętra domu związku pisarzy w pobliskim Dubulti w 1987 roku (niektórzy mówią, że to KGB go zabiło) – trwa. Trwają również uchwycone na płótnach, zdjęciach i instalacjach na wystawie „Demontując ścianę” w Galerii Narodowej w Rydze molekuły życia z lat osiemdziesiątych. Łotwa, młoda dziewczyna, unosi się tam w powietrzu nad łąkami i lasem, które zatruwał przemysł i oficjalna propaganda. W porannej kolejce do wywozu śmieci wśród ludzi, którzy wyskoczyli z domu i ledwo zdążyli coś na siebie włożyć pojawia się dama w perłach. Radziecka rzeczywistość drugiej połowy lat osiemdziesiątych, to materialne niedoistnienie, pochłania także jeźdźców z jakiejś odległej mitycznej przeszłości – już nie złotych, a pozłacanych. Rozpadają się w niej, tracą oddech. Czy musi tak być, pytam, że sytości i bezpieczeństwu towarzyszy sen ducha? Energia zawarta w tych obrazach jest większa od świata, w którym żyjemy. Ich twórcy mierzyli się z uniwersalistyczną ideologią, co sprawiało, że byli zrozumiali pod każdą szerokością geograficzną. Nie ześlizgiwali się w solipsyzm. „Czas smutku, czas nadziei”, jak powiedziano u nas o malarstwie tamtego okresu. Że zapowiadany wtedy świt nie nastąpił? Może powinniśmy go szukać z płaczem. Jego echa wciąż rozbrzmiewają nad Dźwiną, która niesie je do najmłodszego z mórz, Bałtyku.
MARCIN SABINIEWICZ