Słuchając żałobnych tonów Mahlera i słodkich kantylen Dworzaka, pięknie brzmiących w nietypowej aranżacji na kwartet klarnetowy, moje myśli biegną ku nieżyjącemu bratu. Wiktor też grał na klarnecie. Do szkoły muzycznej rodzice zapisali go właściwie przeze mnie. Chciałam grać na fortepianie, a że do odległego o dziesięć kilometrów miasteczka trzeba było dojechać autobusem (nikt wtedy nie myślał o wożeniu dzieci samochodem, choć tata jeździł codziennie do pracy), postanowiono, że o cztery lata starszy Witek – jak zawsze nazywaliśmy go w domu – będzie mi towarzyszył. Byłam w trzeciej klasie podstawówki, on w siódmej. Nie protestował. Szybko polubił i grę na klarnecie, i samo jeżdżenie po lekcjach do szkoły muzycznej. Rok później dołączył zresztą do nas drugi brat, więc czasami jeździliśmy całą trójką. Bywało i tak, że zajęcia nam się rozmijały, wtedy wracaliśmy osobno. Pamiętam, że już po pierwszym semestrze moja pani od fortepianu i Witka pan od klarnetu dali nam do zagrania ten sam utwór. Byli zaskoczeni, jak dobrze nam szło, po pierwszej próbie ucieszyli się, że mogą nas wystawić w szkolnym koncercie. Możliwe, że byliśmy rodzinną atrakcją – brat i siostra we wspólnym występie, podczas gdy zazwyczaj soliście akompaniuje nauczyciel fortepianu. Nie pamiętam, byśmy potem często to robili. Ale w końcu o cztery lata młodsza siostra to nie jest pożądana towarzyszka do muzycznych ćwiczeń. Oboje zresztą nigdy nie byliśmy miłośnikami długiego grania. Sama siedziałam przy pianinie zwykle tylko tyle, ile musiałam, aby zapewnić sobie dobry stopień i czym prędzej uciekałam na dwór, do koleżanek.
Po zakończeniu nauki w szkole muzycznej I stopnia obaj moi starsi bracia poszli do zwykłego liceum, jednocześnie kontynuując naukę w szkole muzycznej II stopnia. Ja dostałam się do liceum muzycznego. Każdy skupiał się na swoich zajęciach i swoim towarzystwie, żyliśmy własnymi sprawami. Jednak doskonale pamiętam, że moim koleżankom Wiktor bardzo się podobał – poza grą na klarnecie śpiewał też w szkolnym chórze. Przystojny i towarzyski, był lubiany. Chętnie wyjeżdżał z chórem po Polsce i za granicę, cieszył się i muzyką, i radością spotkań, jakie mu zapewniała. W końcu zdał maturę i poszedł na studia. Wybrał ekonomię. To było tuż po okrągłym stole i pierwszych wolnych wyborach. Zmieniała się Polska, ruszał wolny rynek, otwierały się możliwości. Wiktor chciał wziąć w tym udział. Studiował z zapałem, choć wieczorami wciąż chodził na zajęcia do średniej szkoły muzycznej (nauka trwa sześć lat). Pomału szykował się do dyplomu. Nie wiem, czy myślał o karierze muzycznej, wydaje mi się, że podobało mu się na ekonomii. Ale jednocześnie grał i w kapeli uniwersyteckiego zespołu pieśni i tańca, i na szkolnych koncertach, i na okolicznych weselach czy przy innych towarzyskich okazjach, zamieniając niekiedy klarnet na saksofon. Z łatwością to wszystko łączył. Jakby nie chciał niczego tracić, odkładać na później.
6 marca 1991 roku świętował 21. urodziny. Dwa dni później zginął. Okoliczności jego śmierci są do dziś niejasne, nie wiem, co tak naprawdę zaszło. Dla całej rodziny był to wstrząs. Każdy z nas radził sobie, jak umiał, chowając się w innym kącie ze swoim żalem i bólem. Nikt nie proponował nam opieki psychologa, to były inne czasy. Bliscy, w rodzinie i szkole, nie bardzo nawet wiedzieli, jak z nami rozmawiać. Bo co można powiedzieć niespełna siedemnastoletniej dziewczynie, kiedy w tragiczny sposób traci najstarszego brata? To był zwyczajnie koniec dotychczasowego świata. Pod każdym względem.
Słuchając klarnetu w romantycznym, wyjątkowo nostalgicznym repertuarze dzisiaj już nie płaczę, jak to się działo zaraz po śmierci brata. Wtedy po prostu wychodziłam z sali, zanim na estradzie pojawił się klarnecista. Teraz tego nie robię. Kim byłby dziś mój najstarszy brat? Jak potoczyłoby się jego życie? Miałby dopiero 54 lata… Trudno to sobie wyobrazić. Od dawna go nie ma. Z latami ból jest mniejszy, na co dzień nie myśli się przecież o utraconych bliskich. Czas rzeczywiście pozwala iść dalej. Tęsknota jednak wciąż gdzieś się czai, mocno niekiedy uśpiona. Po czym, zupełnie jak u Prousta, wystarczy chwila, kilka słodkich brzmień klarnetu, aby powróciła z całą mocą.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA