Od dłuższego czasu krążę po osiedlach mojego dzieciństwa na Mokotowie, pomiędzy niskimi, piaskowego koloru blokami, po siatce prostopadłych do siebie, jak i same bloki, chodników. Wczesnym rankiem jest tu cicho i aura przypomina lata sześćdziesiąte. W czasie tych spacerów, poza innymi wspomnieniami, stale wraca mi przed oczy postać Tadeusza Peipera, który mieszkał – tutaj, zgodnie z przedwojenną, PPS-owską tradycją osiedlano i robotników, i intelektualistów – na piątej kolonii, w „małym bloczku”, jak mówiły dzieci. Był to dom z kilkoma tylko malutkimi, jednopokojowymi mieszkaniami. To tu, na klatce schodowej czy za węgłem muru, kryliśmy się, bawiąc w chowanego czy w wojnę.
Tadeusz Peiper często wędrował chodnikami tutejszych osiedli, krążył wśród bloków. Przypominam tu tylko, nie znając jego pism i nie rozumiejąc jego poezji, sylwetkę pisarza – zgarbiona, drobna postać, jakaś asymetryczna, przez cały rok w tym samym odzieniu, w nisko na czoło nasuniętym kapeluszu, spod którego sterczały zupełnie siwe włosy, w znoszonym paltocie przewiązanym chyba rzemykiem, no i zawsze w mocno schodzonych trampkach. Chodził w milczeniu, choć widywałem, jak przystawał przy kiosku „Ruchu” na skrzyżowaniu Łowickiej i Dąbrowskiego – może chciał coś kupić, a może po prostu porozmawiać z kioskarką? Nas, dzieci, pytał czasem, gdy mijał bawiącą się czeredę, o godzinę, i to właśnie zapamiętałem wyraziście, kilka słów pisarza, to cicho wymawiane zapytanie – „która tam godzina?”.
Wiedziałem kto to, z okna naszej kuchni widać było trójdzielne, duże, szare, niemiłosiernie okurzone okno jego pomieszkania, a mama, z serdecznym szacunkiem dla Peipera, ze smutkiem, objaśniła mi kiedyś, kto to. Gdy spoglądam teraz na to zamknięte – nigdy nieotwierane, także za życia Peipera, martwe okno, nieodmiennie wspominam dziesiątki pustych okien zrujnowanego pałacu w Tulczynie, gdy kilkanaście lat temu wpatrywałem się w jego ściany i ich rozbite okna, z których jedno musiało przecież być, pod koniec pierwszego dziesięciolecia XIX wieku, szeroko otwarte, dla wlatujących i wylatujących wróbli, towarzyszy ostatnich lat innego maga poezji, Stanisława Trembeckiego, który – wysoka postać, w jakiejś sukmanie czy płaszczu, nie pamiętam już z lektur tego szczegółu – błąkał się po ścieżkach pałacowego ogrodu, idąc po rozległych łukach tych dróżek, wśród chmary ptaszków.
JAKUB DOLATOWSKI