Karol Szymanowski to moja pierwsza muzyczna miłość. I jak każde silne pierwsze zauroczenie, uczucie to nigdy nie straciło swego powabu. Muzyka tego twórcy wciąż mnie porusza. O jego życiu wiem sporo. Od czasów, kiedy jako uczennica rzeszowskiego Liceum Muzycznego wzięłam udział w ogólnopolskim konkursie wiedzy poświęconym Szymanowskiemu, wygrywając wszystkie trzy etapy (ostatni ex aequo z koleżanką z klasy, z którą przepytywałyśmy się na wszystkich niemal przerwach), moja miłość do niego pozostaje niezachwiana. Bez przesady mogę powiedzieć, że to zapewne dzięki Szymanowskiemu (i dzięki temu konkursowi) wybrałam studiowanie muzykologii. Zaręczam też, że jeszcze dziś, obudzona w środku nocy bez zająknięcia powiedziałabym, że ostatnie słowa umierającego kompozytora brzmiały: „Zimno mi doktorze, zimno mi”…
Nieodmiennie wzrusza mnie każda niemal fraza Stabat Mater, boska Pieśń Roksany z Króla Rogera, czy giętkie frazy I Koncertu skrzypcowego, podobnie jak ekscytują energiczne, pełne pasji dźwięki IV Symfonii, II Koncertu skrzypcowego, czy Harnasiów. Wiem, co o kompozytorze pisali jego następcy – Lutosławski, Palester, Panufnik, Maciejewski czy Mycielski. Znam ich wspomnienia, znam także teksty Iwaszkiewicza, jego żony Anny, siostrzenicy kompozytora Kici, etc. etc. Częściowo znam też jego listy – ich wielotomowa edycja opracowana przez niestrudzoną Teresę Chylińską jest od dawna dostępna, podobnie jak i trzytomowa monografia autorstwa tej zdecydowanie najbardziej dla Szymanowskiego zasłużonej badaczki (Kraków, Musica Iagellonica, 2008).
Na co zatem liczyłam sięgając po najnowszą biografię kompozytora, napisaną przez Danutę Gwizdalankę? Doskonale znam zacięcie autorki do spychania wielkich twórców z postawionego im pomnika. Od dawna podziwiam jej łatwość pisania, szeroką wiedzę i wartki, potoczysty język. Ale i znam jej skłonność do stawiania kontrowersyjnych niekiedy tez, często chwytliwych, nie zawsze jednak precyzyjnie udokumentowanych. Nieraz dyskutowałam z nią na temat Panufnika, wytykając nieścisłości obecne w jej pracach. Od dawna też wiedziałam, że chce pokazać Szymanowskiego z innej niż dotąd strony, obalić mit. Czy jej się to udało i czy to w ogóle jest Szymanowskiemu potrzebne?
Bez wątpienia, jej Uwodziciel. Rzecz o Karolu Szymanowskim (PWM, Kraków 2021) to książka, nad którą trudno przejść obojętnie. Ponad 800 stron biografii, bogato inkrustowanej cytatami z korespondencji, nie stroniącej od jasnego stawiania spraw dotąd często rzeczywiście wstydliwie nieco skrywanych (co nie znaczy, że w dotychczasowej literaturze nieobecnych!) – jak homoseksualizm, uleganie nałogom, brak dyscypliny w pełnieniu obowiązków publicznych i w pracy kompozytorskiej, wybujały egocentryzm, a wręcz narcyzm i mitomania, bezpodstawne oskarżanie rządu polskiego, a nawet przyjaciół o niechęć do spełniania finansowych potrzeb twórcy, itd. Już pierwszy rozdział przynosi niezbyt pochlebny opis całej rodziny – bogatych arystokratów z kresowej Tymoszówki, którzy tracąc wszystko w wyniku rewolucji bolszewickiej przenoszą się do Polski, jednak nie potrafią wyzbyć się wielkopańskich nawyków. W rezultacie wszyscy niemal żerują na kompozytorze – stara matka, którą uwielbiał, nieporadny brat Feliks, dość zdolny pianista, z czasem jednak coraz bardziej schorowany, no i trzy siostry: najstarsza Nula, jedyna, która próbowała podejmować różnego rodzaju prace, by zarobić przynajmniej na własne utrzymanie (nigdy nie założyła rodziny), słynna śpiewaczka, Stanisława, współpracująca blisko z bratem i wielokrotnie wykonująca jego kompozycje, oraz najmłodsza, Zofia, egzaltowana pisarka, dostarczająca mu niekiedy tekstów do kompozycji, a przy tym matka Kici, którą twórca kochał jak własną córkę. Obie siostry niezbyt mądrze lokowały swoje uczucia, po kolejnych niepowodzeniach spadając z reguły finansowo na głowę brata, który tymczasem ustalić zdołał swą reputację najważniejszego żyjącego polskiego kompozytora… Finanse zajmują w ogóle wiele miejsca w rozważaniach autorki. Szymanowski głowy do pieniędzy zdecydowanie nie miał, daleko mu było w tym względzie do rozsądnego i gospodarnego Iwaszkiewicza. Właściwe był chyba w stanie przepuścić każde pieniądze, nie bardzo wiedząc, gdzie, kiedy i na co. Jednocześnie nie potrafił zmusić się do terminowej pracy, zwodząc nie tylko mecenasów, ale i wydawców, a także wykonawców. Tym niemniej, miał wokół siebie grono oddanych osób – odczuwających silnie tak jego osobisty urok, jak i wyraźnie widzących jego wyjątkową na ówczesne czasy rolę w świecie polskiej muzyki. To im w największej mierze zarzuca się zbudowanie Szymanowskiemu pośmiertnego pomnika, mitu twórcy niezłomnego, który niemal samotnie walczył w niezrozumieniu o pozycję i nowoczesną wizję polskiej muzyki. Czy ów pomnik był naprawdę niepotrzebny? I czemu właściwie miałoby służyć jego obnażenie?
Oczywiście, można powiedzieć, że wyciągniecie na plan pierwszy wad i ułomności twórcy sprawia, że staje się on bardziej ludzki, bliższy nam, „zwykłym śmiertelnikom”, nie dotkniętym bożym palcem wielkiego talentu. Z pewną nawet satysfakcją możemy zatem czytać o niesłowności Szymanowskiego, zbywaniu życzliwych mu przyjaciół i zwodzeniu zainteresowanych nim kobiet (w tym hojnych mecenasek), o zainteresowaniu młodymi mężczyznami, ciągłych narzekaniach na choroby, brak zrozumienia, polską zaściankowość. Czy jednak wyciągniecie tych wszystkich wątków naprawdę zmienia obraz Szymanowskiego? Już przecież Iwaszkiewicz – tu bodaj najmocniej krytykowany jako twórca hagiograficznego mitu swego kuzyna – nie skrywał przecież w swych licznych tekstach rozlicznych wad i przywar Szymanowskiego. Jednocześnie jednak znakomicie odczuł wielkość jego muzyki i wyjątkową przez to rolę Szymanowskiego w polskiej kulturze. A o tym właśnie, jakże ważnym aspekcie, Gwizdalanka zdaje się w ogóle zapominać. Zarzucając twórcy tak wiele ludzkich wad, o muzyce pisze pokrótce i pobieżnie, również – być może niejako z rozpędu? – raczej szukając w niej niedostatków niż zwracając uwagę na jej wyjątkowość.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, łatwo jest wytykać Szymanowskiemu tak błędy ludzkie, jak i rzekome niedostatki w kompozycjach. Tylko że utwory Szymanowskiego są w repertuarze najważniejszych muzyków świata, możemy przebierać w dyskografii z udziałem wybitnych artystów z Polski i zagranicy, itd. itp. Tymczasem z obszernej pracy Gwizdalanki nie do końca wynika, dlaczego w ogóle się w nim znalazły? Jej niechęć do Szymanowskiego jako człowieka rzutuje tu w moim odczuciu na brak jakiegokolwiek zachwytu nad jego muzyką – i to właściwie uważam za największy zarzut, który można postawić tej książce. Bo nawet jeśli biograf nie lubi swego bohatera jako człowieka, to jednak u podstaw jego zainteresowania twórcą stać chyba powinien zachwyt dla jego dzieła – a przynajmniej przekonanie, że owo dzieło to dokonanie znaczące? Dlatego nawet jeśli autorce nie chodziło o zajmowanie się w tej książce twórczością Szymanowskiego (choć jednak o niej pisze), takiego przekonania mi tutaj brakuje i brak ów niesłychanie mnie dziwi.
Szymanowski pozostawił po sobie ogromny zbiór listów – pieczołowicie zebranych i opracowanych przez Teresę Chylińską. Jest to materiał o nieprzebranych możliwościach interpretacyjnych. Kompozytor nie krył w listach swych sympatii i antypatii, skrajnie różnych humorów, bywał złośliwy, niesprawiedliwy, dosadny w słowach, niekiedy wręcz wulgarny. Ale także dowcipny i piekielnie inteligentny. Korespondencja tego rodzaju i obfitości daje badaczowi spore pole możliwości. Jest źródłem nieocenionym, ale i ryzykownym. I o ile poprzednim biografom Szymanowskiego, na czele z Iwaszkiewiczem, Łobaczewską, Golachowskim i Chylińską, stawia się zarzuty tłumaczenia wad kompozytora i jego ludzkich ułomności raczej na jego korzyść, to Gwizdalanka z pełną świadomością wychyliła to wahadło diametralnie w drugą stronę. Obnaża nie tylko „moralną” stronę osobowości i sposobu życia Szymanowskiego, ale też jakąkolwiek jego wiarę w swoją rolę jako twórcy narodowego – decydujący miał być tu wyłącznie jego narcyzm i rozdęte ego; a także jego chęć angażowania się w podniesienie poziomu polskiej kultury – tłumacząc zarówno decyzję o zostaniu rektorem warszawskiej uczelni muzycznej, jak i zaangażowanie publicystyczne na forum warszawskiej prasy wyłącznie pobudkami finansowymi. Trudno doprawdy zgodzić się z tak jednostronną interpretacją – wszak choć Szymanowski ciągle pieniędzy potrzebował i wciąż mu ich brakowało (przepuszczał rzeczywiście ogromne sumy, co wykazuje autorka), to przecież wystarczy poczytać owe teksty publicystyczne, a także i listy, by zrozumieć, z jak autentyczną pasją pisał o sprawach, które uważał za ważne. A należała do nich także pozycja polskiej muzyki, twórczość Chopina – o którym pisał jak nikt przed nim! To przecież Szymanowski całkowicie odmienił późnoromantyczne, ugruntowane jeszcze przez patriotyczne wystąpienia Paderewskiego spojrzenie na muzykę Chopina, widząc w niej nowoczesne środki i doskonałość rzemiosła na światowym poziomie – i tam nakazywał zapatrywać się młodym. Czy takie słowa i tak pasjonujące teksty kompozytor – ów narcyz i zapatrzony w siebie mitoman – pisałby tylko dla pieniędzy?
Jego pasję i zaangażowanie doskonale odczuwali zresztą młodzi kompozytorzy, tak do Szymanowskiego lgnący. Nie tylko do atmosfery, jaką stwarzał – jak chciałaby autorka – ale przecież i dla ideałów, które przed młodymi stawiał. Nie darmo już w 1934 roku Mycielski pisał: „…nie przez uleganie jego [Szymanowskiego] wpływowi dotrzymamy kroku arenie światowej. Ale on pierwszy od stu lat pokazał nam, z jaką opinią należy się liczyć. Schylajmy czoło tylko przed artystyczną uczciwością. Kto jest z zawodu artystą, ten wie, co taki frazes znaczy”.
To zatem Szymanowski, mimo swych wad, które nie były przecież tajemnicą, stał się dla kolejnego pokolenia kompozytorów wodzem (co akurat Gwizdalanka wyraźnie przyznaje). I to jego postawa – w tym widzenie roli polskiej muzyki na równi z muzyką europejską czy światową – stała się dla nich wyznacznikiem i drogowskazem, także jeśli chodzi o poczucie odpowiedzialności za poziom polskiej muzyki. I to oni w końcu przez lata nie ustawali w staraniach, aby o muzykę Szymanowskiego zabiegać i pielęgnować pamięć o kompozytorze. Czy zgrzeszyli nadmiernie hagiografią? Nie zapominajmy, że wcale tak łatwo sobie ta muzyka po wojnie nie torowała dróg do estrad koncertowych i nagrań, jak mogłoby się nam dzisiaj wydawać. A i osoba kompozytora, bogatego kresowego ziemianina zubożonego przez rewolucję październikową, nie była wszak wdzięcznym obiektem do promowania w dobie PRL-u…
Można zresztą spierać się bez końca. Muzyka Szymanowskiego na szczęście nie potrzebuje już dziś obrońców – wystarczy włączyć to czy inne nagranie i poddać się jej czarowi. Jeśli zaś chodzi o człowieka – literatura dotycząca Szymanowskiego jest na tyle obfita, że można samemu wyrobić sobie zdanie, czytając i dawne wspomnienia jego bliskich, jego własną korespondencję i pisma, jak i późniejsze, takie czy inne interpretacje. W tym Uwodziciela. Byle tylko nie brać tego ostatniego jako „jedynie słuszną” i prawdziwą wizję…
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA