1. Lekki wiatr porusza koronami drzew, sosnowe igły wolno, majestatycznie opadają nam na głowy. Stojaki z nutami już rozstawione, promienie gasnącego słońca łagodnie oświetlają naturalną scenę. Skoszona trawa, równo przycięta ściana żywopłotu, parasole przeciwsłoneczne jak ogromne klosze unoszą się nad instrumentami. Ostatni spóźnieni moszczą się na twardej ziemi. Kilkadziesiąt osób półkolem otacza klawesyn, muzycy przybywają punktualnie. Za chwilę w tej scenerii rozpocznie się jeden z popołudniowych, kameralnych koncertów festiwalu „Dans les Jardins de William Christie”…
Festiwal odbywa się w małej francuskiej wsi Thiré, w Kraju Loary. Dekadę temu William Christie postanowił otworzyć, kupioną wiele lat wcześniej, posiadłość dla szerszej publiczności. Fundacja jego imienia zajęła się organizacją i promocją corocznych spotkań z muzyką dawną, ze szczególnym akcentem położonym na muzykę barokową. Cztery lata temu, kiedy byłem w Thiré po raz pierwszy, sierpniowy festiwal otworzył Orfeusz Monteverdiego, później były jeszcze Leçons des tenebres Couperina, madrygały Gesualda, a pomiędzy nimi wybrzmiały inne cymesy barokowego repertuaru. Mimo że i w tym roku muzyka baroku była dominantą, to obok francuskich sonat skrzypcowych i pieśni angielskich tamtego czasu, w ogrodach Thiré słychać było również Mozarta i Haydna, a obok Bacha – horribile dictu – nawet Offenbacha (ale nie uprzedzajmy faktów…).
Powiedzmy od razu: festiwal w Thiré nie jest zwykłym festiwalem muzycznym, jakich wiele w tym czasie Europie. Ma nieco inny profil i inne ambicje niż standardowa oferta wakacyjna. To w dużej mierze impreza lokalna (departament Vendée i region Pays de la Loire mają w niej istotny udział) a choć śladowo spotkać można na koncertach inne nacje, dominują jednak Francuzi, z silną reprezentacją lokalsów. To nie jedyna osobliwość.
Tym, co czyni festiwal naprawdę wyjątkowym – jest m i e j s c e. Kamienną posiadłość Christiego okala bowiem rozległy ogród francuski z nieodłącznymi w tym założeniu bukszpanowymi stożkami, kulami i tworami kubicznymi, by nie wspominać już o innych, bardziej jeszcze fantazyjnych kształtach wykreowanych zręcznymi rękami ogrodników. Najbardziej bodaj eksponowaną i widowiskową częścią ogrodu jest sadzawka w kształcie prostokąta, wraz z flankującymi ją po obu stronach szpalerami drzew. Na jej obrzeżach wije się strumyk, prowadzący już na obszary peryferyjne, w stronę łąk nietkniętych ogrodniczymi nożycami oraz leśnych zagajników. Blisko rozległej posiadłości znalazło się też miejsce na krużganki ze skromnym wirydarzem, oraz szklarnie chroniące rzadkie okazy roślin. Nie ma wątpliwości: pielęgnowanie ogrodu jest dla Williama Christiego namiętnością, która w niczym nie ustępuje jego życiowemu powołaniu: uprawianiu muzyki. Rytmy założenia ogrodowego, jego symetrie i geometryczne współbrzmienia zdają się tu idealnie łączyć z muzyką, która znajduje w tworach przyrody przestrzeń naturalnego rezonansu.
2. Szkicuję detalicznie topografię ogrodów Thiré, albowiem jej znajomość jest absolutnie konieczna dla zrozumienia scenerii, w której odbywają się koncerty. Coś nawet więcej: jest istotna dla ogarnięcia muzycznej idei festiwalu. Najogólniej rzecz biorąc, koncerty odbywają się w trzech kategoriach miejsc: nad stawem (wieczorny koncert, zazwyczaj duża forma), w wyróżnionych częściach ogrodu (popołudniowe krótkie recitale) oraz w położonym kilkaset metrów od ogrodu miejscowym kościele (kameralne koncerty wieczorne i nocne). Z każdym z tych miejsc łączą się trzy odrębne festiwalowe pasma. Program skonstruowany jest w ten sposób, by w możliwie najbardziej adekwatny sposób połączyć miejsce z dźwiękami. Główna idea regulatywna festiwalu opiera się na fundamentalnym założeniu, że otoczenie, w którym wybrzmiewa muzyka nie powinno być nieme i neutralne. I tak też było: lustro wody, liście poruszane wiatrem, ściany kościoła, w których odbijały się drżące cienie świec były za każdym razem żywą częścią muzycznego spektaklu. Tworzyły kongenialną całość z wykonywanymi utworami.
W tym roku festiwal rozpoczął się wieczornym koncertem na wodzie. Zabrzmiał Mozart, uwertura do Mitrydatesa wraz z dwiema ariami z tej opery, Symfonia g-moll, później między innymi arie z Wesela Figara a na późnowieczorny finał, zupełnie jak w parku zdrojowym, usłyszeliśmy Eine kleine Nachtimusik. Eva Zaïcik śpiewała bez zarzutu a akompaniujący jej muzycy z Les Arts Florrisant (prowadzeni przez Paula Agnew) snuli między drzewami dźwiękową przędzę, której oddziaływanie odczuć można było przez kolejne dni. Repertuar niby znany i ograny, ale t a muzyka w t y m miejscu miała swój wyjątkowy blask i odrealniający wymiar.
Od tego wieczoru napięcie tylko rosło. Jeszcze tej nocy, w ramach concerts aux chandelles, Paul Agnew przy akompaniamencie Myriam Rignol na gambie, zaśpiewał (zupełnie niepoczytalnie) porywające arie kapitana Tobiasa Hume’a, angielskiego korsarza i (po godzinach) gambisty. Następnego dnia, w cyklu Générations, klawesyn Williama Christie spotkał się ze skrzypcami Theotime’a Langlois de Swarte (zapamiętajcie to nazwisko!) i każdy, kto miał szczęście być świadkiem tego zdarzenia rozumiał bez trudu, że dotyka muzycznego empireum. W ciemnym kościele mało znane sonaty Senaille’a i Leclaira zabrzmiały z nadzwyczajną mocą. Christie grał swoje, realizując stylowo i precyzyjnie podstawę harmoniczną, ale tego wieczoru świeciła tylko jedna gwiazda. Francuski skrzypek, mimo młodego wieku, gra takim dźwiękiem (skrzypce Jacoba Stainera z 1665 roku) i z taką głębią, że podczas jego wykonań wydaje się, że czas ulega anihilacji i skrapla się w czystą esencję muzyki. De Swarte gra z ogromną swobodą, naturalnie, z niepokalaną intonacją i mądrością charakteryzującą największych. On nie gra muzyki, on cały jest muzyką. Potwierdził to z nawiązką dzień później, wykonując solo przy świecach skrzypcowe drobiazgi Purcella i Nicoli Matteisa.
W ramach koncertów wieczornych swoje pięć minut miała też znakomita gambistka z drużyny Les Arts Florrisant Myriam Rignol, która w skromnym, ale czujnie skomponowanym programie (Méditation sur ma mort future) wykonała zjawiskowo utwory Abela, Frobergera i Allemande ze suity wiolonczelowej Bacha (BWV 1012). Równie świetnie zaprezentowała się młoda mezzosopranistka Lea Desandre, uczennica Sary Mingardo, śpiewaczka dobrze już znana (występy i nagrania m.in. z Veronique Gens, Cecilią Bartoli). W oryginalnie i dowcipnie pomyślanym wieczorze zatytułowanym Recettes de l’amour dostarczyła licznych przepisów na miłość: od Rameau, Charpentiera i Lully’ego po Offenbacha (sic!), Chaussona i Ravela. A wszystkie te kawałki razem zabrzmiały w Thiré zadziwiająco spójnie, jak gdyby miłość bez trudu przekraczała epoki, style i gatunki. Akompaniujący jej na klawesynie Christie i Thomas Dunford na archilutni oprawili giętki głos Desandre w szlachetne ramy tworząc wspólnie tercet egzotyczny klasy najwyższej.
Osobne słowa należą się pasmu ogrodniczemu, który codziennie poprzedza koncert główny i nocny. Przeznaczona do grania na powietrzu muzyka jest naturalnie lżejszego kalibru, ale i ona ma przecież swoje powaby. Pośród okolonych żywopłotami sosen, jesionów, wierzb i olch można było usłyszeć arie Rameau, tria Cambiniego, kwartety Haydna, kwintety Mozarta, pieśni Dowlanda (które Paul Agnew uzupełnił też Here comes the sun Beatlesów, z brawurowym akompaniamentem lutniowym Dunforda!). Podczas tych recitali atmosfera przypomina ludowy festyn, artyści są wyluzowani, a publika podąża za muzyką z jednego końca ogrodu na drugi, w zgodzie ze swoimi upodobaniami muzycznymi. Ptaki śpiewają nad głową, wiatr szeleści liśćmi, strumyk płynie z wolna, a czasem – jak w trakcie w trakcie wykonywania pieśni Dowlanda – nieopodal za płotem pojawi się pracująca na polu maszyna rolnicza, którą śpiewający Agnew pozdrowi z gracją….
3. W Thiré byłem na pierwszych trzech dniach koncertowych i tylko o nich tu piszę. Po dniu przerwy festiwal toczył się swoim rytmem przez kolejne trzy dni a kto ciekaw bez trudu znajdzie w sieci program i dowie się co było grane. Słabo, jak widać, wypełniam obowiązki recenzenckie, ale trudno pisać o czymś, czego się nie słyszało. Zamiast rutynowego sprawozdania (co, kto, kiedy i jak), chcę jeszcze na koniec powiedzieć coś, co wydaje mi się dużo ważniejsze od zwyczajowej recenzenckiej buchalterii.
U samych swoich źródeł festiwal w Thiré to przedsięwzięcie wspólnotowe. To nieskrywana radość wspólnego muzykowania, ale to także dzika radość wspólnego przebywania (artystów i słuchaczy) w tej samej muzycznej przestrzeni. Muzycy są tu na wyciągnięcie ręki, z każdym można porozmawiać, każdy chętnie opowiada o kulisach granego utworu. Mniej tu klasycznej sytuacji koncertowej, więcej (jak w recitalach ogrodowych) zwyczajnej, niemal piknikowej, biesiady. Nikt tu nie pompuje sztucznie atmosfery i nie stawia na wirtuozerskie popisy. Tu idzie raczej o p r z e ż y c i e. Muzyczne przeżycie. O zatrzymanie chwili. To jasne: są prezentacje lepsze i gorsze, są soliści wybitni i zaledwie dobrzy, choć nazwisko Williama Christie gwarantuje, że przez cały czas trwania festiwalu nie schodzimy poniżej pewnego poziomu (naprawdę wysokiego). I doprawdy, nie jest istotne, czy grają starzy wyjadacze, czy młodzi muzycy, dopiero wspinający się na muzyczny Parnas. Wszyscy tu przyjeżdżający rozumieją, że stawką, o którą gramy jest bycie z muzyką i w muzyce. Reszta jest bez znaczenia.
Słuchając w wypełnionym światłem ogrodzie klawesynowych pasaży a w kościelnych ciemnościach szorstkich dźwięków gamby, mamy niestygnące wrażenie chwilowego przenoszenia się w czasie. Dzień po dniu wymykamy się z żelaznych objęć aktualności i wchodzimy w czasoprzestrzeń o innych już parametrach. Tak właśnie działa ten muzyczny wehikuł czasu. Dlatego też tak trudno powrócić później do świata, znajdującego się p o z a równo przystrzyżonym francuskim ogrodem… Tym cenniejsze teraz, z czasowego oddalenia, zdają się chwile spędzone z muzyką w Thiré. To czas podarowany, minuty wydarte nicości. Cenny depozyt na przyszłość, która nie rysuje się w nazbyt jasnych barwach.
DARIUSZ CZAJA