O drugiej w nocy, tyrając czwarty dzień nad tekstem o Miłoszu w Wilnie, nacisnęłam jakiś klawisz i oczom moim zmęczonym ukazał się biały ekran. Ki diabeł – pomyślałam. I nuże rzuciłam się do odzyskiwania ośmiu stroniczek pisanych z pojedynczym odstępem. Ikonka na pulpicie Wilno śladami Miłosza była pusta, jeśli nie liczyć „yu”. Dość mało tego zostało.
Przez następne dwie godziny walczyłam z komputerem, usiłując go jakoś podejść. Moja wiedza w tym zakresie jest więcej niż skromna, mimo wielu lat stukania w klawiaturę. Sprzęt mam porządny, z dużym zapasem RAM i dwoma wielkimi monitorami. Na jednym ukazuje się pisany właśnie tekst, na drugim szukam różnych danych w internecie czy we własnych archiwach.
A tu tylko drwiące „yu”. Przecież nie zamierzałam pisać yucca. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Zastanawiałam się, czy się rozpłakać, czy gdzieś zadzwonić ze skargą. Wykluczyłam Europę, bo pora niestosowna. Ale moją szwagierkę w Nowym Jorku mogłam zaskoczyć telefonem, tam u nich było sześć godzin wcześniej. Liczyłam, że sobie ulżę, tym bardziej, że płacę grosze za taryfę z USA. Że ona tam daleko pocieszy i przekona, że jak wezwę jakiegoś komputerowca, to on mi wyrwie z elektronicznych trzewi utracony tekst.
Po pierwszym „halo” zorientowałam się, że powinowata po drugiej stronie jest spięta. Niby dwukrotnie zaszczepiona, ale licho w megalopolis nie śpi. Właśnie dowiedziała się, że mutacja gorsza od angielskiej i afrykańskiej zaatakowała Nowy Jork. Jakby tego było mało, zastałam ją przy głowieniu się nad podatkami. A już najgorzej obawiała się komplikacji w związku z rychłym przylotem do Warszawy. Lękała się kwarantanny, samego lotu, zawleczenia zarazy w nowej odmianie na swoim ubraniu.
Cierpliwie wysłuchałam jej żalów i w końcu rozpoczęłam swoje. Szwagierka od wieków utrzymuje, że ma coś wspólnego z czarownictwem, więc nie za bardzo się zdziwiłam, gdy odpowiedziała:
– Miłosz był ciekaw tego, co napisałaś o nim.
– Załóżmy – odparłam. – Za życia nie raz sobie życzył, żebym pisała o jego twórczości. Ale skoro tak twierdzisz, to dlaczego porwał mi ten niedokończony szkic?
– Chciał się wczytać – padła odpowiedź z Nowego Jorku.
Jakoś mnie to nie przekonało. – Pewnie mu się nie spodobał – orzekłam po namyśle. – To już bardziej prawdopodobne. I nawet przyznam mu rację. Za bardzo się skupiłam na różnych historycznych faktach, które każdy może sobie wyczytać w książkach. Za mało w tym było skupienia się na Czesiu chłopcu i Czesławie młodzieńcu. On tam spędził siedemnaście formatywnych lat, a gdy go zmuszono do wyjazdu z Wilna po zwolnieniu z radia, uważał, że to była jego pierwsza emigracja. Utrata Wilna na rzecz Warszawy.
– No widzisz – zgodziła się szwagierka, emigrantka od pół wieku. – To popraw.
– Co mam poprawić, jak zostało tylko „yu”? Zamilkłam na dłuższą chwilę. – Wiem! – w końcu wykrzyknęłam. – To z zemsty!
– Za co?
– No wiesz, niedawno byłam w teatrze, na premierze. Po spektaklu część widzów została zaproszona na poczęstunek, jak się teraz mawia. Przed sobą ujrzałam Miłosza w wianuszku akolitów. Stał do mnie plecami, ale w półobrocie zauważył mnie i syknął w moją stronę: – Nie przyszedłem tu sam. – Wzruszyłam ramionami. Co to miało znaczyć? Przecież nie rzucałam się w jego stronę jak jakaś groupie. Grzecznie sobie stałam przy szklanej ladzie, na której kątem oka zauważyłam paterę z z tortem. Tort był przyozdobiony grzywą bitej śmietany. W oka mgnieniu chwyciłam paterę za nóżkę, zawołałam cicho „Czesław”, poeta się odwrócił, a ja z zamachu wyrżnęłam mu śmietanowym ciastem prosto w twarz. Efekt był jak z komedii slapstickowych, których wiele się naoglądałam. Na wszelki wypadek szybko się oddaliłam, darowując sobie poczęstunek.
– Zaraz, co ty gadasz? Niedawno spotkałaś Miłosza? W teatrze? Przecież one są zamknięte z powodu zarazy, a on umarł piętnaście lat temu.
– Opowiedziałam ci mój sen. Ten numer z tortem zdecydowanie mu się nie spodobał, więc odczekał trochę i się zemścił. No wiesz, „Dziś ja wielki największy z całego powiatu/ Ogłosić mogę wyrok. Służba. Dać ją katu”.
Zamilkłyśmy obie, zastanawiając się nad przenikaniem światów.
RENATA GORCZYŃSKA