Ciepło psów i esencja, niepoznana, psiości
Czesław Miłosz
Kiedy tkwiłam w brzuchu matki, wylegiwał się na mnie jej pudel imieniem Kajus. W ten sposób niejako przez osmozę zaczęły się moje związki z psami. W domu zawsze jakieś się kręciły. Najdłużej Samba, duża pudlica obsypana medalami, bez reszty oddana matce. Później airdale terier Tramp, uwielbiający jazdę na skuterze. Przez niego pojęłam, że trzeba bardzo uważać z nazywaniem naszych braci młodszych. Spuszczony ze smyczy Tramp, jak to tramp, dawał nogę i można go było zachęcić do powrotu, zatrzymując trudną do zdobycia taksówkę. Psisko z impetem wskakiwało do środka, taksówkarz wrzeszczał „Z psem nie jadę!”, a ja wpinałam w obrożę karabińczyk i wyciągałam drania z kanapy, mówiąc wyniośle, że wcale nie miałam tego zamiaru.
W dalszej kolejności był jamnik gładkowłosy imieniem Alt. Przystojniacha, ale charakter podły, jak to u jamnika. Kąsał rękę, która go karmiła, i to do krwi. Podobnie miał Jerzy Giedroyc ze swoimi spanielami, nazywanymi nieodmiennie Black I, II, III… Jeden z tych Blacków na starość, głuchą i ślepą, zawsze wylegiwał się na podeście schodów na górce, gdzie mieszkał Józef Czapski. Ledwie widzący malarz potknął się w ciemności o psa i runął ze schodów. Stracił przytomność, a gdy ją odzyskał w szpitalu, uwierzył, że jest z powrotem elewem w Korpusie Paziów w Sankt Petersburgu i mówił wyłącznie po rosyjsku. Cudem doszedł do siebie w dziewięćdziesiątej którejś wiośnie życia. Ostatni ze spanieli w Maisons-Lafitte był złoty, więc nie mogąc być Blackiem, dostał imię po nowym wówczas urządzeniu Fax. Ten dopiero gryzł, nawet chłopca od rzeźnika, dostarczającego do „Kultury” mięso. Po prostu dureń.
Wracam do Alta. Chyba mnie nie lubił, bo parę razy zadekował się w sąsiedztwie i tylko dzięki rozpaczliwym kartkom jego ulubienica – mała dziewczynka – odprowadzała mi go do domu. Na spływach kajakowych siadywał na dziobie i wpatrywał się w wodę, łowiąc wzrokiem ryby. Zgodnie z imieniem, był bardzo mowny. Któregoś razu, gdy wpłynęliśmy na okolone lasem jezioro, szczeknął, a echo odpowiedziało mu stokrotnym ujadaniem. Zjeżył się wtedy i podkulił ogon, słysząc tak wielu przeciwników naraz. Bo normalnie był nieulękły i podgryzał paznokcie napotkanym dogom. Na terenach zielonych najpierw kosił zębami trawę i następnie przystępował do kopania. Znikał w tych jamach po czubek ogona. No po prostu jamnik.
Temat psów, kotów i innych domowników jest śliski, bo grozi popadnięciem w sentymentalizm. Sypanie anegdotkami też niewiele pomaga, bo głównie są one przedmiotem zachwytu opowiadającego. Wychowałam się na powiastkach o psach, więc wiem, o czym mówię. W kolejności lektur była to Daszeńka Karela Čapka, Puc, Bursztyn i goście, Powrót Lassie w wersji filmowej, W pustyni i w puszczy z bohaterską Sabą. Odstępstwem od ckliwej literatury kynologicznej był Biały kieł Jacka Londona i oczywiście Pies Baskerville’ów.
Odkryciem dla mnie była poezja Mickiewicza, poety prawdziwie kochającego psy. Dość przypomnieć sobie jego bajki, przede wszystkim Golono, strzyżono („Mieszkał Mazur blisko Zgierza, / Któremu zginęła suka”). Morał: ludzie głupieją na punkcie własnych psów. To znaczy, pewna ich część. Bo w Polsce wszystko dzieli się obecnie na pół, także w sposobie traktowania psów. Jedni je katują, inni wydadzą ostatni grosz z emeryturki na ich leczenie.
Tu zdradzę pewien sekret: gdy przed laty przygotowywałam głośne czytanie Pana Tadeusza w studiu koncertowym Polskiego Radia, zagłębiłam się w literaturę przedmiotu. W rezultacie odkryłam dwa – moim zdaniem – wiekopomne fakty. Po pierwsze, splątane wątki qui pro quo w naszej epopei narodowej nasunęły mi powiązania ze Snem nocy letniej. Poprosiłam o pomoc kolegów z Muzeum im. Adama Mickiewicza. Ci sprawdzili, że jedną z pierwszych książek, jakie kownianin sprowadził sobie z księgarni wysyłkowej w Hamburgu, był tom czterech dramatów Szekspira, ze Snem… w pierwszej kolejności. I zapewne Pan Tadeusz byłby dużo bardziej rubaszny, gdyby nie krzyki oburzenia jego ultrapatriotycznych słuchaczy na wieczorach poetyckich w Paryżu. Domagano się od wieszcza etosu na miarę Wielkiej Emigracji, a nie jakichś tam mrówek przeszkadzających kochankom w lubieżnym uścisku w krzakach. I Mistrz Adam ugiął się. To pęknięcie jest bardzo widoczne w połowie poematu.
Druga rewelacja ma więcej wspólnego z głównym tematem niniejszych rozważań. Zadam pozornie proste pytanie: kim są bohaterowie Pana Tadeusza? Proszę, śmiało. Nie, nie Zosia i Tadeusz, nie Jacek Soplica i Horeszko, lecz Kusy i Sokół, dwa charty, występujące w każdej z dwunastu ksiąg. Na poparcie tej śmiałej tezy powołam się na drugie wydanie Pana Tadeusza, bardzo dziś rzadkie, z sylwetkami dwóch chartów na karcie tytułowej i dlatego przez znawców nazywane „z pieskami”. Najwyraźniej i ten element graficzny komuś wadził, bo zniknął z dalszych wydań. Zwyciężyło czako i szabla, jeśli nie w druku, to w domyśle.
Z książek o psach, jakie miałam w ręku, wcale mnie nie uwiódł bestseller amerykańskiego dziennikarza Johna Grogana Marley i ja, ani nawet film zrealizowany na jej podstawie. Byłam w związkach serdecznych z czterema labradorami, więc autor niczego nowego mi nie objawił. Wspomnę tu tylko o pierwszym z nich, Zbigniewie Czarnym, dzięki któremu mój mąż Andrzej niemający przedtem takich domowników, poznał największą miłość swojego życia (skromnie usuwam się w cień). Zbigniew, czy raczej Zbygniew, trzeba wiedzieć, jest bardzo starym imieniem słowiańskim i oznacza tego, który (po)zbył się gniewu. Jednym z pierwszych Zbygniewów w Polsce był książę panujący na przełomie XI / XII wieku.
Temu psu na wszystko pozwalaliśmy, bo Andrzej z powodów filozoficznych nie zamierzał ograniczać jego sfery wolności. Zbigniew, rodowity Amerykanin, był panem w naszym domostwie kundli. Należał do grona mistrzów pływackich. Skakał z klifów w stanie Maine, celując z wysokości dwóch pięter w kipiel oceanu. Zawsze w takich razach zbierał grupkę cmokierów. Płynął pod prąd dzikiego strumienia górskiego najeżonego porohami. Tarzał się w śniegu na szczytach Alp, o mało nie zsuwając się w przepaść. Zażywał kąpieli w Atlantyku podczas zimowego sztormu, pchając przed sobą nie patyki, lecz bale. Do tego natychmiast rozpoznawał na ulicy ludzi mówiących po polsku i z zachwytem do nich biegł, budząc ich popłoch. Pewnego razu, idąc ludną Madison Avenue, skoczył do pewnej pary. Tu lekko się pomylił, bo ludzie rozmawiali ze sobą po czesku. Czyli znał języki słowiańskie.
Zbigniew dostał imię na cześć Zbigniewa Brzezińskiego, który właśnie wtedy został doradcą do spraw zagranicznych jedynego prezydenta, którego lubiłam: Jimmy’ego Cartera. Gdy zakomunikowałam to profesorowi podczas konferencji Polskiego Instytutu Naukowego, serdecznie się roześmiał. Nieco gorzej zapowiadała się sprawa z wizytą Herbertów, zaproszonych do nas na obiad w paryskim mieszkaniu. Upomniałam Andrzeja, żeby nie zwracał się do niego polskim imieniem, lecz odpowiednikiem angielskim, Zbigi, koniecznie z pominięciem „Z”. Nic z tego. Wiecznie łakomy labrador, dybiąc na smakołyki ze stołu, strasznie się naprzykrzał, czym spowodował okrzyk Andrzeja „Zbigi, poszedł sobie!”. Herbert natychmiast to podchwycił. „To piesek nazywa się Zbigi, czyli Zbigniew? Chodź tu chłopie, daj mi pyska”. Tak oto okazało się, że zawołany kociarz poważał również psy. Andrzej nazywał swego faworyta „ludzkim psem”, albo dla odmiany „psim człowiekiem”.
Czwartego z moich labradorów, kremowego szczeniaka, sprowadziłam z Anglii. Miał taki długi rodowód, że chyba wywodził się z dynastii normandzkiej. Nie miał w sobie nic z żywiołowej natury poprzednich trzech, nie był gwałcicielem ludzkich nóg i reprezentował samą słodycz, niczym lody waniliowe. Miał bardzo wyszukane imię rodowodowe, ale na co dzień najchętniej reagował na słowo „Mały”. Prócz mrowia zalet odznaczał się jedną wadą: nie znosił samotności. Pracując wtedy w Polskim Radiu, stale musiałam obmyślać, komu go podrzucić. Udało mi się zjednać kwiaciarza z budki opodal gmachu radia. Podczas wakacji dzieci kwiaciarza brały go do ogrodu z basenem swojej majętnej ciotki. Odbierałam Małego mokrego jak wydra, z uśmiechem na pysku.
Bo niektórzy bracia mniejsi naprawdę potrafią się uśmiechać, ukazując uzębienie lub tylko unosząc kąciki warg. Do takich należał mój ostatni towarzysz, wielorasowiec Milas (imię wzięte z moich Rozmów z Czesławem Miłoszem). Na początku wydawał mi się paskudą, ale stopniowo odkrywałam jego niebanalną urodę. Znajda przygarnięty w Borach Tucholskich okazał się największym mędrcem spośród moich domowników. Czarniawy, ze znakami podpalania, ważył góra siedem kilo, miał ogon zwinięty w obwarzan, wąski pysk jamniczy i oczy niczym diamenty. Trafiał bezbłędnie w Borach do wybranki swego serca – bernardynki, uwięzionej za płotem dziewięć kilometrów od mojej chaty. Wracał, kiedy sobie życzył, ku rozpaczy Małego, wyglądającego go po nocy. Ale Pan Milas nie przepadał za swoim labradorem i był okropnym zazdrośnikiem. Groźnie warczał, gdy jego towarzysz wagi ciężkiej gramolił się na łóżko.
Na jego urodzie poznali się Włosi, gdyśmy razem pojechali na kilka miesięcy do Toskanii. We Florencji przechodnie pochylali się nad nim ze słowami „Piccolo canino! Que bello! Przyjmował te hołdy z godnością, do nikogo się nie łasił. Dożył bodaj osiemnastu lat, bo weterynarz nie mógł dokładnie określić jego wieku.
Mając tyle własnych i zaprzyjaźnionych psów, nie mogę wyjść z podziwu nad różnorodnością osobniczych charakterów nawet w obrębie tej samej rasy czy miotu. My im nie przypisujemy tak typowo ludzkich cech, jak zakochanie, poczucie wstydu, przewrotność, etc. One je po prostu mają. A my co? Mamy węch ich mocy? Instynktownie wiemy, jak rozróżnić wroga od przyjaciela? Potrafimy bezwarunkowo kochać? Eee, mogłabym napisać rozprawę O wyższości psa nad człowiekiem.
Bodaj najlepszą książką, jaką przeczytałam na ten temat, było wnikliwe studium natury pewnej owczarki niemieckiej, adoptowanej przez naczelnego bibliotekarza w New York Public Library. Autor (wstyd powiedzieć, wypadło mi z pamięci jego nazwisko) skupił całą uwagę na swojej domowniczce i jej potrzebach – fizycznych i duchowych. Wyszedł z tego portret, którego nie powstydziłby się laureat Nobla Konrad Lorenz, światowej rangi specjalista od etologii, czyli zachowania zwierząt. Współczesne badania w tej dziedzinie poszły daleko naprzód, dziś wiemy już wiele więcej o fenomenie psa czy kota domowego. Kot doktor swoim mruczeniem potrafi podobno naprawiać astronautom układ kostny nadwerężony po stanie nieważkości, Pies diagnosta jednym niuchem wykrywa w moczu chorego groźne nowotwory. Aż strach się bać ich przenikliwego wzroku.
A co do kotów, to zostawiam temat na następną miniaturę z cyklu Opowieści dziwnej treści.
RENATA GORCZYŃSKA