Nie do wiary, już ćwierć wieku piszę bez Redaktora. Choć słowo „piszę” piszę na wyrost, bo raczej wystękuję od czasu do czasu rządek wyrazów w jakimś ustępie dla oddania życia. A z Redaktorem to się pisało. Wystarczył sygnał z Maisons-Laffitte, że mnie przeczytał, aby palce same zatańczyły na klawiszach starej maszynki do pisania, nadając rytm słowom w kolejnych Listach z Sołowek.
Byłem oczami Redaktora w Rosji, dostarczając mu relacje z rozpadającego się Imperium z pierwszej ręki.
Dwie cechy Redaktora szczególnie mi imponowały, jego dziecięca wręcz skłonność do zabawy oraz niezwykła precyzja w pracy, ba, w życiu. Tę pierwszą najlepiej charakteryzuje jego natychmiastowe wejście w grę, którą mu zaproponowałem, a mianowicie podjęcie przez niego zawikłanej biurokratycznej wołokity w celu ustanowienia na terenie Wysp Sołowieckich (kiedyś był tam pierwszy łagier Sowietów, można powiedzieć: poligon GUŁAG-u) kor-punktu paryskiej „Kultury”. Dotychczas wszystkie kor-punkty, czyli punkty korespondencyjne (zwykle to mieszkania korespondentów) otwierano w Moskwie, a więc można sobie wyobrazić minę, jaką podkładaliśmy pod Wydział Propagandy Ministerstwa Inostrannych Dieł, zwracając się do nich z prośbą o otwarcie kor-punktu na Sołowkach. Redaktor miał ubaw po pachy, korespondując z rosyjskim MID-em w tej sprawie, zwłaszcza, że zbiegło się to w czasie z aresztowaniem mnie z Wasią na poligonie rakietowym na Kanin-Nosie.
A potem bardzo się rozradował, kiedy mu przywiozłem do Maisons-Laffitte opracowanie wojskowe po rosyjsku na temat dywersyjnej roli paryskiej „Kultury”, wykradzione przeze mnie (ze stemplem!) z biblioteczki wojskowego politruka z czasów, kiedy na Wyspach Sołowieckich była szkoła jungów!
Fot. Bohdan Paczowski
Natomiast jego precyzji, zarówno w pracy redaktorskiej, jak i tej życiowej zawdzięczam, że w ogóle piszę! Jeśli wziąć pod uwagę, że w czasach naszej współpracy łącznikiem pomiędzy nami była zwykła poczta (Sołowki to wyspa i samolot z pocztą przylatywał dwa razy w tygodniu jak nie wiało, jak wiało to nie przylatywał), a w wyjątkowych wypadkach aparat telefoniczny na poczcie. Zamawiało się tedy Paryż i czekało czasem godzinę, czasem dwie… Na przykład wysłałem pocztą tekst, a potem zmieniłem początek drugiego akapitu. Kartką pocztową tego nie da się załatwić, karta nie zdąży dotrzeć do Maisons-Laffitte przed wydrukowaniem numeru. Zostaje dzwonić. Kiedy po godzinie bądź dwóch oczekiwania słyszę w słuchawce panią Zosię: „Dzień dobry, przekazuję telefon Jerzemu” i głos Redaktora: „Słucham panie Mariuszu”, zaczynam od razu od sedna, wiedząc, że on już trzyma w ręku tekst, zmiana w drugim akapicie: w pierwszym zdaniu wykreślamy to i to, a to zamieniamy tamtym! A potem on do mnie punkt po punkcie, rzeczowo i skrupulatnie, jakby tylko czekał na mój „telefon z Sybiru”.
Najbardziej mnie ujął kwiatami dla Wiki. Zadzwoniłem do niego już z Moskwy, że nie przyślę kolejnej korespondencji, bo Weronika jest w szpitalu i czekam na jej wyjście. Zapytał, kiedy Wikę wypisują i życzył nam wszystkiego najlepszego. A w dniu przyjazdu Wikuszy ze szpitala goniec z moskiewskiej Interflory przyniósł od niego bukiet siedemdziesięciu róż… Parę tygodni potem odszedł.
Redaktor utwierdził mnie we własnym języku, nazywając go „wilczym wolapikiem” i nauczył swobody w wyrażaniu myśli – czyli tego, co kiedyś nazywaliśmy niezależnością.
Wrocław, 8 września
MARIUSZ WILK