Ostatnio radość przyniosła mi lektura podrzuconej miło przez autorkę, Weronikę Kostyrko, roboczej wersji niewydanej jeszcze książki o Róży Luksemburg. Byłem rad tym bardziej, że sam kiedyś opracowywałem, od strony botanicznej – tak wtedy jak i teraz pełen serdecznych myśli o R. L. – zielnik, jaki w 18 brulionach zestawiła ta niezwykła kobieta, oddając się temu głównie już w aresztach i więzieniach. Wklejała zasuszone rośliny wprost na karty zeszytów i skrupulatnie starała się opatrzyć właściwymi nazwami – łacińskimi i niemieckimi, zapisując obok rozmaite notatki z lektury pism czołowych ówczesnych botaników czy własne wątpliwości, pytania i uwagi, a i wspomnienia, i szkice z natury. Była uosobieniem wyjątkowej wrażliwości i precyzji w obserwowaniu świata, wszystkich jego przejawów i odsłon: od zasad ekonomii, ekspansji wyzysku i rewolucyjnej kulminacji przemian społecznych, po geologię i strukturę minerałów, budowę kwiatów czy głosy ptaków – dajmy na to po głos sikorki odwiedzającej więzienny dziedziniec, której „cwi-cwi” chciała mieć na grobie, za cały funeralny napis.
W połowie kwietnia 1906 roku Róża Luksemburg trafiła do X pawilonu warszawskiej cytadeli; na dziedzińcu-spacerniaku musiały akurat – wspominała o nich – rozkwitać grusze, posadzone tam pół wieku wcześniej. Patrzyła, jak i wszyscy aresztanci, na te gałęzie w bieli; kwitnąca grusza zatrzyma wzrok każdego obserwatora, wszystko jedno, czy to będzie między skrzydłami więziennego pawilonu, czy na śródpolnej miedzy. Wszyscy mieli więc przed oczami konary drzew, jakie byli pamiętali z niewięziennego świata, z dzieciństwa czy młodości, z pól i pastwisk, gdzie rosły pod swobodnym, pełnym niebem. To, że więźniowie strącali sobie, na spacerniaku X Pawilonu, owoce z gałęzi tych kilku grusz, zanotował inny osadzony, Józef Piłsudski.
Przeczytawszy o gruszach, które kwitły tutaj wiosną 1906 roku, podjechałem tam teraz, w kwietniu 2024 (nigdy do tej pory na Cytadeli nie byłem). Są jeszcze, stoją – bardzo stare, wypróchniałe i dziuplaste; cztery grusze, akurat w pełni kwitnienia. Ale to nie są wcale, choć tak o nich mówią słowa wetkniętych w trawniki tabliczek, takie, jakie znamy z miedz i spośród pól – czyli nie dzikie ulęgałki (Pyrus pyraster), jakie musiała znać, zawsze tak spragniona spacerów wiejskich i podmiejskich, Róża Luksemburg; to nie one. Te cztery grusze pasują swoją istotą akurat do więziennego spacerniaka, miejsca jakby w pół drogi między uwięzieniem a swobodą, bo to mieszańce, pośrednie między gruszami polnymi, z nieograniczonej przestrzeni pól i pastwisk, a szlachetnymi gruszami ogrodowymi (Pyrus communis); te drugie rosną w niewoli sadu czy ogrodu, i to tylko dzięki temu, że przywołuje je do życia, szczepiąc na gruszkowych dziczkach czy pigwach – ogrodnik, by trzymać potem, na swoich warunkach i tylko tak długo, jak sam, ich pan i władca, tego zechce. Te grusze z podwórza X Pawilonu, o owocach nie tak kamiennych i ściągających usta, jak ulęgałki, ale i nie tak słodkich jak dla przykładu bery, cukrówki czy klapsy, to takie akurat – aresztanckie drzewa. Na te cztery grusze – może zresztą było ich wtedy więcej, na tle ograniczonego ścianami więziennego pawilonu skrawka otwartego nieba, padały spojrzenia wszystkich, których więziono w Cytadeli.
Grusze na Cytadeli przypomniały mi inny obraz kontrastu między uwięzieniem a wolnym światem: w twierdzy w Złoczowie – w pół drogi ze Lwowa do Tarnopola – wysokie nasypy na murach bastionów od wieków zasłaniają wszelki widok na świat zewnętrzny, i każdy z tych, co tam popadli, więzień czy żołnierz tamtejszego garnizonu (żołnierz mógł popatrzeć poza mury, gdy trafiła mu się służba na wałach, ale więzień – już nigdy) mógł widzieć wyłącznie okrojony nasypami fortyfikacji fragment nieba nad twierdzą, i tylko w ramach tej graniastej, zamkniętej linii – chmury, ptaki i gwiazdy. Zaraz za wjazdem do twierdzy, po lewej ręce, zauważyłem – byłem tam niegdyś, raz jeden, przejazdem – bardzo stary, wielki drewniany gołębnik, na mocnej, ośmiograniastej nodze. Zamknięci w czworokącie twierdzy spoglądali na wylatujące i powracające gołębie, które wzbijały się wzwyż, by potem widzieć już wszystko i – we wszystkim uczestniczyć, co tylko było poza wałami i bastionami; dla tych ptaków świat nie był przepołowiony, był jednorodny.
JAKUB DOLATOWSKI