Tych jabłek od dawna nie ma, nikt nie wie jak wyglądały i smakowały. Nazwy – tylko niektórych – trwają, ale przecież nieżywe, bo nie u przekupek, na targu czy w ogrodzie, tych imion już nikt nigdzie nie wypowie z pytaniem – „po ile?”, to jabłka z ogrodniczych i botanicznych Zaduszek. Zostawiły ślad w miejscach nieprzystających do ich istoty, do bytowania na gałęziach i w koszach, i w zimowych pieleszach ze słomy i trocin po strychach i komorach, bo jedynie w rękopisach i drukach, w graficznych znakach liter, które przecież nie wypełnią ręki owocową krągłością, obietnicą wyczekiwanego, dobrze znanego smaku. Same tylko imiona, w zapiskach klasztornych braci-ogrodników, sylwach, w kuchennych przepisach, jakby te imiona były najważniejsze, no bo jedynie one, właśnie one, okazały się trwałe? Nie wiadomo jak te owoce wyglądały, zostały po nich puste, bezczynne nazwy – same skórki, tak jak czasem mami nasz wzrok piękne na pozór jabłko, wśród liści pod drzewem, a gdy wziąć je w rękę – to to jest niespodziewanie lekka mumia, jakby owocowa wylinka, którą odrzucamy z przestrachem, bo pozbawiły ją ciężaru i treści osy i szerszenie, jeszcze tam może skryte gdzieś w środku? Dawne nieznane jabłka, jak Salomee, Hiacynci, Józefiny, Medardzi, Onufrowie lub Łucje, imiona z alejek Powązek, Rossy czy Łyczakowa, które tak przykuwają wzrok – właśnie same tylko imiona.
Dwieście lat temu przepowiadał sobie te jabłka Łukasz Gołębiowski (Domy i dwory, 1830), te „winniczki, windyczki, balsamki, jestonki, cyganki, wierzbówki, maryjki, pierzgnięta, rzepne, mucyany, lautule, sorby, borsztówki, wanatki, cytrynki i nieskończone mnóstwo innych”. Po tym niezliczonym mnóstwie owocowych bytów, zostały – po zapadłych posiółkach i ogrodach kontynentu – już tylko plecione koszyki, w formie niezmiennej od stuleci, w których te jabłka i gruszki czekały kupca na targowiskach, i zostały jeszcze wysokie a wąskie, plecione z korzeni sosny czy jałowca, kosze do zbierania jabłek i gruszek, wysokie dlatego, by się zbieraczowi (ten na drabinie czy wprost wśród konarów) owoc nie usypał, gdy przytrafi się mocniej zachwiać, a tu i ówdzie – „zbieraczki” do tych dużych owoców, wiszących gdzieś wysoko na gałęziach, robione z rozszczepionej na czworo, na grubszym końcu, długiej świerkowej tyczki, z ostrymi krawędziami do wewnątrz: trzeba ująwszy tymi drewnianymi palcami owoc, szybko i zdecydowanie go „skręcić”, by się wraz z szypułką – oderwał.
JAKUB DOLATOWSKI