„Pokojom hotelowym – powiada Ketil Bjørnstad (kompozytor, powieściopisarz, pianista) – zawdzięczam rzecz najważniejszą, nauczyły mnie gospodarować w samotności”. Terje Rypdal (gitarzysta, pianista, trębacz), przyjaciel Bjørnstada, globtrotter, zaleca następującą instrukcję obsługi hotelu: rozpakuj swoją walizkę natychmiast po wejściu do pokoju. Przenośny odtwarzacz kompaktów ustaw w łatwo dostępnym miejscu, płyty CD i książki najlepiej położyć na nocnej szafce. Bjørnstad trzyma się tych zaleceń i uważa, że ich przestrzeganie pozwala mu nawiązać przyjacielską relację z każdym pokojem hotelowym. „Tam pracowałem, pisałem, odpoczywałem, robiłem plany” – pisze w nocie towarzyszącej jego kompaktowi A Suite of Poems (Amfilada wierszy). Kiedy Lars Saabye Christensen (powieściopisarz, poeta, dramaturg) zaczął przysyłać mu wiersze hotelowe z różnych miejsc na świecie, uświadomił sobie, ważność tego, co nas bezpośrednio otacza.
„Z Larsem – wspomina Bjørnstad – poznaliśmy się w wieku czternastu lat. W latach dziewięćdziesiątych zacząłem komponować muzykę do jego wierszy. Uderzyła mnie jego umiejętność wydobywania wewnętrznych konfliktów, które każdy z nas nosi w swojej walizce”. Bo podróż nie uwalnia od niepokojów, stresów i traum. Zabieramy to wszystko ze sobą, taszczymy z miasta do miasta, z kontynentu na kontynent. Podróż nie jest ucieczką, podróż jest kolejną próbą. Zmieniają się dekoracje, pejzaże, języki, ale problem, jakim jesteśmy my sami, pozostaje.
Na płytę A Suite of Poems (Amfilada wierszy) składa się dwanaście pieśni do angielskich wierszy Christensena, które powstawały w podróży. Podróżniczką jest również śpiewaczka Anneli Drecker, która wykonuje solo wszystkie pieśni przy akompaniamencie Bjørnstada. Gdybym musiał zdecydować, komu w tym trio przyznać palmę pierwszeństwa, byłbym w rozterce. Na szczęście mogę słuchać tej kosmicznej (bo nie tylko ziemskiej) płyty całkowicie bezinteresownie. Od pierwszego razu zakochałem się w nich trojgu. Zanim sami posłuchacie śpiewu Anneli Drecker i muzyki Bjørnstada, przeczytajcie, proszę, kilka wierszy Christensena, które pozwoliłem sobie przetłumaczyć. Wszystkie tytuły wierszy składają się z dwóch elementów: nazwy hotelu i imienia miasta.
Kempinski, Berlin
wkładasz płaski klucz w zamek
jak złotą kartę w bankomat
ale pokój jest pusty, forsy nie ma
jedynie dług: porzucone małe sny
śnione przez ludzi którzy tu mieszkali
wczoraj lub wiele lat temu
widzisz ich twarze w lustrze
rozbita galeria
potem, leżąc na tym samym łóżku
w białym niecierpliwym świetle
oniemiałego telewizora
wiesz że nie zamienisz tych snów
na nic innego prócz smutnej waluty
kolejnej niespokojnej nocy
ciężkich monet bezsenności: poza obiegiem
kiedy odjedziesz,
następnego dnia rano, zostawisz swoje
ostatnie wspomnienie za sobą
a walizka cię poniesie
L’Hôtel, Paryż
winda sunie tak wolno
że nie wiesz czy jedziesz
w górę czy w dół
jej ściany pokrywa delikatny, różowy jedwab
i wygląda to jak trumna
oscar wilde tu umierał
mówi łysy windziarz, ma na sobie
szary płaszcz błyszczące czarne buty i białe rękawiczki
nigdy się nie uśmiecha, uprzejmy
jak walizka
w lecie
kiedy wyruszyliśmy w podróż
stawaliśmy na każdym piętrze
kiedy w końcu dotarliśmy do celu
jesień zawitała na lewy brzeg
i czas już było wracać
czeka na ciebie windziarz
sumienny jak poufne informacje, jim morrison
też tu umierał
mówi
a ty ciągle nie wiesz
czy jedziesz w górę czy w dół
to już nie ma znaczenia
życie to powolny pogrzeb
ale któregoś dnia wezwą cię po raz ostatni
zaczyna padać śnieg
na nurt słynnej rzeki
Hotel jest dla bohatera wierszy Christensena miejscem eksterytorialnym, przeżywanym niezależnie od miasta, gdzie się znajduje. Od samego hotelu ważniejszy jest pokój albo winda – tam rozgrywają się rzeczy najważniejsze: doświadczenie przemijania, świadomość zbliżającej się śmierci, napawanie się samotnością. Ktoś przed nim mieszkał w pokoju czy w hotelu, ale nie pozostawił nic albo śmierć, co na jedno wychodzi. Żyjemy zamaskowani, i w maskach, każdy we własnej, umieramy.
Palazzo Londra, Wenecja
tym razem to nie deszcz na dachu
lecz dzikie koty polują na pijane gołębice
z Placu Świętego Marka, twarz
w lustrze nad umywalką
nie jest moja, zazdroszczę temu
kto ją zostawił
zazdroszczę mu wdzięku, z jakim nosił przebranie,
i zapomnienia
nie mówcie nikomu, ale myślę, że pokój
dryfuje, powolne falowanie mułu
i biała czekolada pozwalają mi czuwać
niektórzy mówią, że Bóg jest starym gondolierem
a jego wąska łódź wyścielona jest
ziemią i jedwabiem
nie wierzę już w te opowieści
wierzę raczej, że księżyc
zgubił swoją żółtą cumę w kanale
a słupy do cumowania wyglądają jak cukierki
lub średniowieczne narzędzia tortur
w czarnej wodzie, wierzę, że
Bóg jest również kotem
wydaje się
że grudzień w Wenecji
że Wenecja w grudniu
jest jak róża w lodzie
ostatecznie zamknę kiedyś oczy
i zasnę z ostatnią maską na obliczu
podczas dziwnego karnawału
marzeń i bagaży
Niektórzy uważają, że Bóg jest starym gondolierem, ale Christensen ma inne zdanie. Nazywa życie „dziwnym karnawałem marzeń i bagaży”. Ostatecznie jesteśmy tułaczami, w naszych walizkach nie brakuje marzeń. Tracimy je równie szybko, jak nabywamy. Niektórzy uważają, że Bóg jest starym gondolierem, ale Christensen wierzy, że Bóg jest również kotem, jednym z tych, które polują na gołębice z Placu Świętego Marka.
Palace, Kopenhaga
pamiętam, wciąż pamiętam siebie
jak cichy między rodzicami, wchodzę
do mojego pierwszego hotelu, po czerwonym dywanie,
lamowanym złotem, przez drzwi z brązu
jest 23 czerwca 1963 roku
duńskie słońce za naszymi plecami
wycierało deszcz z bruku
mój cień był cięższy niż moja zielona walizeczka
i zobaczyłem, nagle się postarzawszy
że moi rodzice, obcy, są młodsi ode mnie
recepcjonista wręczył im magiczny klucz
a ja, struchlały i nieśmiały, czułem się jak pingwin
w klatce słonia, pamiętając czasy
które miały dopiero nadejść
po raz pierwszy smak śmierci:
dzieci które śpią w hotelach
śnią jak dorośli
Mayday Inn, Hong Kong
wolę małe pokoje
duże pokoje wytrącają mnie z równowagi
gubię się między łóżkiem i łazienką
okno jest za daleko
a ten żyrandol wygląda jak siedem księżyców
na pidżinowym niebie
dlatego wolę małe pokoje
duże pokoje wytrącają mnie z równowagi
w dużych pokojach jestem smutny
nie mogę znaleźć portfela
nie mogę znaleźć ciebie
nie mogę znaleźć zegarka
nie mogę znaleźć kapelusza
śpię jak zając pod miedzą
moje sny są nudne
nie mogę znaleźć parasola
nie mogę znaleźć klucza
nie mogę znaleźć harmonii
nie mogę nawet znaleźć siebie
więc zawsze proszę o najmniejszy pokój
dostałem go
dostałem go wreszcie
meble drewniane lakierowane na biało
Te wiersze są o bezdomności, która jest naszym udziałem, na którą nie ma rady. Z hotelu można wyjechać tylko do innego hotelu. O tym jest ostatni, dwunasty wiersz amfilady.
Lutetia, Paryż
kiedyś nie mogliśmy się pozbierać
wreszcie znaleźliśmy spokój
w hotelowym lobby bez zegarów
przed kominkiem bez ognia
my, kiedyś niespokojni, nie
tęsknimy za innym miejscem
bo tu jesteśmy u siebie
boy hotelowy przy fortepianie
gra naszą piosenkę
deszcz drzemie w czarnych parasolach
a słońce żarzy się w zapomnianych popielniczkach
podczas gdy mimowolni goście, ci którzy tylko
wpadają jak po ogień, czekają na
klucz, taksówkę, windę, boga i rachunek
chcą wiedzieć, kiedy kończy się dzień
i zaczyna noc
byliśmy kiedyś jak oni
ale już nie, już nie
osiedliśmy
kiedyś byliśmy zagubieni
w końcu odnaleźliśmy się
w lobby bez zegarów
wazon odnalazł różę
butelka odnalazła wino
jesteśmy teraz więcej niż kochankami
jedno jest czasem drugiego
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK