Niedziela, 3 listopada
Ciekawostka etiopska, na jaką natrafiłem przeglądając ponownie czytane dawno temu wypisy z dzienników i listów Sylwina Strakacza, sekretarza Paderewskiego. Otóż w sierpniu i wrześniu 1936 Paderewski był w Londynie, gdzie kręcono film fabularny Sonata księżycowa, w którym występował jako aktor i jako pianista. 31 sierpnia Strakacz pisze: „Na śniadaniu mieliśmy «rozabissynomaniowaną» Simone Giron […]”, a 5 września dodaje: „Awanturę mieliśmy również z Simoną Giron – tutaj Comtesse de Pourtalès-Giron. Uparła się, że Pan Prezydent musi zobaczyć negusa […]”. Pan Prezydent to oczywiście Paderewski, na pamiątkę czasu, gdy był prezydentem Rady Ministrów. Rzecz całą wyjaśnia przypis: „Simone Giron pasjonowała się wówczas przebiegiem wojny włosko-abisyńskiej. Po agresji Włoch na Abisynię (październik 1935) cesarz Hajle Sellasje zmuszony był uciec do Anglii (w maju 1936). Simone Giron miała w owym czasie jedną ze swych aberracji: zamierzała spotkać się z Hajle Sellasje oraz zapoznać Paderewskiego z cesarzem. Celem jej było m. in. odegranie roli politycznej u boku Paderewskiego” [1]. Do spotkania nie doszło.
Poniedziałek, 4 listopada
A w dzisiejszej „Wyborczej”, jak na zamówienie, prof. Witold Sadurski w tekście zatytułowanym Andrzej Duda – prezydent królom równy, a nawet równiejszy pisze: „wizja Dudy rzeczywiście przypomina pewnego monarchę, a mianowicie cesarza Etiopii Hajle Selasje, genialnie przedstawionego przez Ryszarda Kapuścińskiego w książce Cesarz”.Wishful thinking.
*
Biblijny wieloryb połknął, jak wiadomo, proroka Jonasza, po czym go wypluł. Wedle „Rynku Książki” odwrotny proces zaszedł bodaj w przypadku polskiego tłumaczenia koreańskiej powieści Cheona Myeong-kwana. Z dokonanej ekspertyzy wynika, że przekład został najprawdopodobniej wykonany za pomocą programu Google Translate i to nie z oryginału, ale z przekładu angielskiego. Powieść nosi tytuł Wieloryb.
Wtorek, 5 listopada
W trzecim tegorocznym numerze „Wyspy” typograf Andrzej Tomaszewski relacjonuje – za książką Jana Pirożyńskiego Johannes Gutenberg i początki ery druku (Warszawa 2002) – osobliwe początki piętnastowiecznej technologii odlewania czcionek: „Zanim Johannes Gutenberg założył oficynę drukarską, zajmował się w Strasburgu produkcją lusterek dla pielgrzymujących do katedry w Akwizgranie. Były to specyficzne przedmioty. […] Składały się głównie z metalowej […] plakietki zdobionej reliefem, w którą był wmontowany kawałek okrągłego szkiełka. Gdy pielgrzymi zbliżali się do Akwizgranu, zwracali lusterka w kierunku wież i dachów katedry – dzięki temu spływały na nich łaski boże. […] Tak więc właśnie wówczas, przy produkcji lusterek, moguncki mistrz zdobywał – oprócz funduszy – potrzebne późnej doświadczenie odlewnicze”.
Zaiste, przedziwne są ścieżki spływania ducha postępu…
Z tej samej „Wyspy”. Wojciech Bonowicz napisał: „Mówią, że śmierć po długim życiu jest jak kropka na końcu zdania”. Recenzent (Mirosław R. Kaniecki) parafrazuje: „Jeśli jest życie wieczne, to śmierć nie jest kropką na końcu zdania, tylko przecinkiem w zdaniu złożonym”. Interpunkcja rzeczy ostatecznych.
*
Wieczorem online spotkanie Klubu Kościelskich z udziałem dwojga poetów, laureatów z ostatnich lat (Aldony Kopkiewicz i Jana Barona), prowadzone przez Tomasza Różyckiego, też poetę i laureata, a obecnie jurora. Pytania o znaczenie Nagrody Kościelskich, o miejsce poezji w życiu nagrodzonych (zawodowym i w ogóle), o miejsce poezji w życiu literackim. Ładną formułę zaproponował Baron: że ta nagroda jest jak pieczęć, która wyróżnia pisarza i towarzyszy mu do końca (ostatnio było to widoczne, kiedy umarł Leszek Szaruga). Dla mnie osobiście kulminacją spotkania były nowe wiersze, czytane przez uczestników. Okazuje się, że przez te kilka lat oboje odnaleźli w sobie nowe głosy. Jan Baron zmężniał, nabrał siły, pisze o sprawach trudnych w sposób zdecydowany (wiersz Szalom). Aldona Kopkiewicz przeciwnie, wyciszyła się, jej wiersze z prowokacyjnych stały się intymne, zredukowane do przestrzeni oddechu, do pierwszego gestu.
Piątek, 8 listopada
W Amsterdamie doszło do zamieszek przy okazji meczu miejscowego Ajaxu z FC Maccabi z Tel Awiwu. Premier Izraela zapowiedział wysłanie dwóch samolotów wojskowych w celu ewakuacji obywateli swego kraju.
Klub Maccabi został założony w Palestynie w roku 1909. W tym samym roku powstała sekcja piłkarska Klubu Sportowego Makkabi Kraków, która do roku 1939 toczyła „świętą wojnę” z Jutrzenką Kraków. Reminiscencje tej rywalizacji znaleźć można u wielu pisarzy krakowskich, krajowych i emigracyjnych.
Obecna akcja wysłania samolotów przypomina trochę słynną operację Salomon z roku 1991, kiedy to wojskowym samolotami przetransportowano do Izraela ponad 14 tysięcy etiopskich Żydów. Czy to dlatego teraz do Amsterdamu posyła się nie samoloty pasażerskie, tylko transportowe? Żeby ewakuować kibiców, czy może chętnych do opuszczenia Holandii potomków Żydów, którzy osiedlali się tu od czasów Spinozy?
Zastanawiający szczegół w artykule o tej sprawie na portalu CNN. Cytuje się tam komunikat amsterdamskiej policji, która podaje, że już w środę wieczorem „zapobiegła konfrontacji między grupą taksówkarzy a grupą gości, która wyszła z sąsiedniego kasyna”. Zapoznałem się z tej okazji z pionierską rozprawką socjologiczną (a ściślej: hazardologiczną) o nielegalnym hazardzie w Izraelu, z której wynika, że w tym kraju „dużo więcej mężczyzn niż kobiet, kawalerów/panien niż żonatych/mężatek i osób wiodących życie świeckie niż zaangażowanych religijnie oddaje się nielegalnemu hazardowi” [2]. Pasuje to do profilu kibica. W Izraelu nie ma legalnych kasyn, zakazane są wszystkie formy hazardu z wyjątkiem państwowej loterii i „totka”. Wyjazd do Amsterdamu mógł zatem być pokusą do poszalenia w kasynie. A co do tego mieli taksówkarze? W Amsterdamie są nimi przeważnie Arabowie (mówi się o mafii marokańskiej) i Izraelczycy bali się wsiadać do taksówek…
Hm… Chyba nie tylko ja miałem skojarzenia z operacją Salomon. Holandia to nie Etiopia. Po paru godzinach przyszedł komunikat armii izraelskiej o zaniechaniu wysyłki samolotów. Zamiast tego do Amsterdamu leci na rozmowy nowy minister spraw zagranicznych, Gedeon Saar (matka z Żydów bucharskich, ojciec, urodzony na Ukrainie, nazywał się Serczenski).
*
Rozmowa z Pawłem Sołtysem w „Dwutygodniku”, o jego najnowszej książce, zatytułowanej (mało oryginalnie) Sierpień: „Rytuałów można szukać w różnych miejscach. Mój bohater jest anachroniczny, kupił sobie stary zegarek, próbuje pisać odręcznie, co jest trudne po 20 latach walenia w komputer. […] I z tego gestu odmowy odwiedza nie tylko cerkwie i kościoły, ale też wertuje bardzo stare książki. Książki w zasadzie sekciarskie, opisujące pozornie mało potrzebne rzeczy, typu szkło warszawskie z XVII wieku”. Brzmi zachęcająco.
Sobota, 9 listopada
W „Księdze Przyjaciół” kolejny fragment korespondencji Stempowskiego z Krystyną Marek. Wyjmuję z niego fragmencik o wojennej recepcji Rilkego, list z Londynu, z 3 lipca 1943 roku. „Mimo to, a może właśnie dlatego, staram się znaleźć chwilę czasu na «luksusowe» rozrywki. Między innymi wróciłam znowu z wielką pasją do Rilkego. Ostatnio przebijałam się przez Duino Elegien, przyznaję, że z pewnym trudem. Il paraît, que ça me dépasse – wolałabym to czytać z Panem”. (Żałuję, że nie znałem tego listu, kiedy spotykałem się w latach dziewięćdziesiątych z panią Krystyną, w Bernie i w jej domu w Laupen. Dopytałbym o te jej lektury). Autorzy opracowania, Agnieszka Papieska i Andrzej Stanisław Kowalczyk, objaśniają: „Krystyna Marek mogła mieć jedno z dwóch wydań: Duineser Elegien. Elegies from the Castle of Duino, translated by Vita Sackville West, London, Hogarth Press, 1931 lub Rainer Maria Rilke: Duino Elegies, translated by J. B. Leishman and Stephen Spender, London, Hogarth Press, 1939”. Podany tytuł, angielsko-niemiecki, nie pozwala ostatecznie rozstrzygnąć kwestii, sądzę jednak, że równie dobrze Krystyna Marek mogła czytać Duineser Elegien po niemiecku.
*
Karol w pociągu na trasie Biel-Berno znalazł łuk i strzały. Oddał w biurze rzeczy znalezionych. Łuk i strzały w pociągu? Jak w filmach z Dzikiego Zachodu? Nie całkiem: był to sprzęt sportowy, profesjonalnie zapakowany.
*
Bogato ilustrowany wykład prof. Tadeusza Bernatowicza (online) o warszawskim Ogrodzie Saskim w czasach Wettynów. W ramach ćwiczenia wyobraźni historycznej będę odtąd wypatrywał śladów osiemnastowiecznej struktury wachlarzowej w zachodniej części założenia ogrodowego (jak na planie Knoebla z roku 1765), przejeżdżając tramwajem z Ochoty czy Mokotowa na Bielany. To wygięcie torów między Królewską a Senatorską jest śladem po zewnętrznym łuku parkowego wachlarza.
*
Kilka razy pisałem już w tym dzienniku (po raz pierwszy półtora roku temu, w maju 2023), o groźbie zasypania wioski Brienz w kantonie Gryzonii. Ewakuowani wtedy, w maju, mieszkańcy mogli powrócić do swych domów w lipcu, po tym, jak pierwsza masa lawiny zatrzymała się u granic wioski – wciąż jednak żyją w niepewności, czy nie runie na nich pozostała reszta złomowiska. Dziś ogłoszono „żółtą fazę”, co oznacza, że w najbliższych dniach najpewniej nastąpi profilaktyczna ewakuacja.
*
W niedzielę Laurie Andreson nagrała w nowojorskim kościele św. Tomasza jakże aktualnie dziś brzmiący poemat Kawafisa Czekając na barbarzyńców. Przejmujące. Warto posłuchać:
kliknij – tutaj
*
Na spacerze w parku Soriano. Na bramie kartka z napisem ZAMKNIĘTE. WOLNO CHODZĄCE DZIKI. Ale brama otwarta, więc weszliśmy. Staliśmy w altance na stawie, kiedy na ścieżce pojawił się mały chłopiec, może czteroletni. Ja do niego: „O, to jest dzik. Witaj, dziku”. Chłopca jakby zamurowało. Kiedy nadeszli rodzice, dał znak, że chce wejść do altanki, ale bał się sam, tylko z tatą. Opowiedziałem ojcu, jak przywitałem chłopca, a on: „Skąd pan wiedział? On ma na imię Tadzik!”.
Niedziela, 10 listopada
Filmowy tryptyk Józefa Marii Ruszara o Janie Polkowskim. Próba pokazania poety poprzez jego miejsca. Nowa Huta dzieciństwa, Kraków młodości, teraz Tymowa. Najlepiej wypadło to w Krakowie, dzięki świetnym zdjęciom architektury dawnej stolicy (częściowo z dronów), które wraz z dobrze dobranymi wierszami pokazały fenomen długiego trwania kultury w tym mieście. Gorzej z prowadzeniem aktora (poeta gra tu sam siebie): nie idzie, tylko kroczy, nie siedzi, tylko trwa, a jak leży, to wraz z całą łąką i lasem. W pierwszym i trzecim odcinku dobrze czytanym wierszom towarzyszą irytujące napisy na ekranie, oddające to, co z tej poezji zrozumiała maszyna, nie znająca rzadszych słów, nazwisk, obcych języków. Pomysłodawca reklamuje swój film jako portret „najwybitniejszego spośród żyjących polskich poetów metafizycznych”. W roku 1580 nikt się chyba nie zastanawiał, kto jest podówczas największym żyjącym hiszpańskim poetą metafizycznym: św. Teresa z Avila czy św. Jan od Krzyża… I jeszcze jedno: w odcinku nowohuckim pokazano fragment propagandowego filmu o Bierucie, kiedy ten w parku głaszcze sarenki. W odcinku trzecim Jan Polkowski wychodzi rano karmić oswojone z nim jelenie. To chyba mimowolna paralela? Nie widzę, jaki miałaby przekazywać sens.
Całość wszakże ratuje poezja.
Wtorek, 12 listopada
Z wielkiej sympatii do Muzeum Polskiego w Rapperswilu i jeszcze większej troski o jego los śledziłem uważnie dwuipółgodzinną transmisję z obrad stałej sejmowej Komisji do Spraw Łączności z Polakami za Granicą z 8 bm., poświęconych kwestii przyszłości tej placówki. Wykazałem więcej cierpliwości niż większa część uczestników tego gremium. A ostatni kwadrans był najciekawszy. Po dwóch godzinach magla – garść konkretów. Niepokojących. Przyszłość nadal pozostaje postulatem.
*
Lubię małe państewka, miasta-państwa, enklawy i eksklawy, tereny pograniczne, wielokrotnie zmieniające przynależność i tożsamość. Dlatego chętne przeczytałem w „NZZ” artykuł na temat Pieczengi, po fińsku zwanej Petsamo. Rodowita ludność tych okolic na pograniczu norwesko-fińsko-rosyjskim to Lapończycy.
Kiedy w końcu października 1944 roku Armia Czerwona wyzwoliła pobliskie norweskie miasto Kirkenes, ludność przyjęła z zadowoleniem koniec niemieckiej okupacji – a Rosjanie wkrótce się wycofali. Inaczej w Petsamo, mieście, które należało do Finlandii niedługo, od roku 1920 do 1940. Było jednak dla kraju ważnie, nie tylko dla marzeń imperialnych o kraju od morza bałtyckiego do morza Barentsa (w roku 1920 mawiano: „Brytyjczycy mają Indie, a my mamy Petsamo”), ale także ze względów ekonomicznych, odkąd odkryto tu złoża niklu. W listopadzie 1939 roku z tych samych względów do Pestamo wkroczyli Rosjanie. Niemcy próbowali ich przegonić, co się na pewien czas powiodło, ale nie na trwałe. W fińsko-radzieckim traktacie pokojowym z roku 1947 Finowie utracili miasto. Rosjanie zmilitaryzowali okręg, w porcie stacjonowały atomowe łodzie podwodne, z całego kraju zsyłano przymusowych robotników do kopalni niklu. Niedawno w Pieczendze świętowano osiemdziesiątą rocznicę „wyzwolenia” miasta. Ale czasy znów są niewesołe. Z dwóch stacjonujących tutaj brygad tysiące żołnierzy wysłano na front ukraiński.
Artykuł w zuryskiej gazecie zupełnie pomija jeden aspekt lokalnej historii. Otóż już w roku 1533 ufundowano w Pieczendze klasztor prawosławny pod wezwaniem Św. Trójcy, który chlubił się, że jest najdalej na północ położonym klasztorem na świecie. Założył go późniejszy święty, misjonarz Lapończyków brat Tryfon. Pod koniec XVI wieku, po zbrojnej napaści, mnisi przenieśli się dalej na Półwysep Kolski, gdzie przetrwali do roku 1765. Pod koniec XIX wieku klasztor w Pieczendze reaktywowano; mnisi przetrwali porewolucyjne prześladowania i doczekali przyłączenia rejonu do Finlandii. W roku 1997 klasztor w Pieczendze wznowił działalność. Na górze, zwanej Górą Zbawienia, ustawiono krzyż z napisem „Błogosławiący i ochraniający wszystkich mieszkańców ziemi pieczeńskiej”.
Przełożonym klasztoru jest obecne ihumen Dawid. Z jego inicjatywy próbowano znaleźć miejsce pochówku brata Tryfona, szukając jego szczątków. Znaleziono wiele szkieletów, ale, rzecz dziwna, wszystkie bez rąk albo bez nóg. Po kwerendzie w archiwach okazało się, że był tam w czasie wojny lazaret. I tak historia duchowa przeplata się z kolejnymi wojnami.
Środa, 13 listopada
Zapadła decyzja w sprawie Brienz: do niedzieli w południe wszyscy mieszkańcy wioski Brienz muszą ją opuścić, co najmniej do wiosny. Niektórzy zastanawiają się, czy w ogóle warto wracać. Inni martwią się, czy wspólnota, rozmieszczona w trzech różnych lokalizacjach, da się kiedyś z powrotem skleić.
Sobota, 16 listopada
Dziś, na specjalną okazję, najpierw urodzinowe eustomy, a potem eufonie. W wyprzedanej do ostatniego miejsca Wielkiej Sali Zamku Królewskiego, w ramach festiwalu Eufonie, trio Bastarda (klarnet, wiolonczela i klarnet kontrabasowy) grało we własnej transpozycji utwory piętnastowiecznego Piotra z Grudziądza i szesnastowiecznego pastora w Ratajnie (wówczas Panthenau) koło Dzierżoniowa, Valentina Trillera. Mówiąc w skrócie: są to bardzo stare melodie, przeważne wokalne, przekształcone w tryskające energią (zwłaszcza klarnecisty Pawła Szamburskiego), ocierające się o improwizację jazzową i brzmienia jak z Warszawskiej Jesieni, utwory muzyki żywej, własnej, naznaczonej stemplem Bastardy. Szczególnie podobała mi się adaptacja motetu Piotra z Grudziądza Pax aeterna templo regis.
A festiwalowy program otwiera esej, w którym Agnieszka Drotkiewicz porównuje malarstwo Juana Sáncheza Cotána (hiszpańskiego malarza barokowego, o którym długo rozmawiamy z Agnieszką Bielak w przedmowie do świeżo wydanej korespondencji Czapski / Pollakówna, tak ważny był dla nich obojga) z nawiązującymi do niego filmami izraelskiego artysty mieszkającego obecnie w Wielkiej Brytanii, Oriego Gershta. Gersht ustawia i zawiesza owoce i warzywa, jak czynił to Cotán, a potem strzela do owocu granatu i filmuje, jak przeszywa go kula, jak rozpryskują się krwiste ziarna. Wydobywa z martwej natury (tkwiącą w niektórych językach w jej nazwie) śmierć. Prowadzący koncert Paweł Szamburski stwierdził, że w muzyce Bastardy są pogłosy dzisiejszego czasu, że ona dzieje się TERAZ. O wojnie za wschodnią granicą akurat nie wspomniał, ale ją też w dynamicznej grze tego tria słychać. Także w końcowej części utworu Pax aeterna.
Wtorek, 19 listopada
Warszawskie mieszkania. Zbiór ilustrowanych reportaży o 24 mieszkaniach, na których ich właściciele i użytkownicy wywarli niezatarte piętno. Zarazem kawał historii i historii sztuki. Wypisuję sobie kilka miejsc o czasie.
Książki: „Nabywane przez internet po kilkanaście tytułów naraz otrzymują po rozpakowaniu przesyłki własnościowy stempel. Nie żaden specjalnie zaprojektowany, tylko pieczątkę z tajlandzkiej zabawki dla dzieci przedstawiającą czerpanie wody ze studni. Pod nim Mikołaj odnotowuje, kiedy książka «wpłynęła», a potem jeszcze dopisuje kiedy zaczął ją czytać i kiedy skończył. W ten sposób książki stają się rejestratorem upływu czasu” [3].
Zegary i pozytywki. „Ficowskiego intrygowało również zjawisko czasu, czemu dawał wyraz przede wszystkim w swojej poezji [np. tomik Zawczas z poniewczasem, Kraków 2004], ale pozostawił po sobie także kilka starych zegarów. Słabość miał również do zabawek i automatów. Na Mokotów przyjechały więc dwie pozytywki płytowe, zwane popularnie polifonami. Jedną z nich, o nazwie Kalliope, można było niegdyś nabyć – jak wskazuje tabliczka znamionowa – w Magazynie Instrumentów Muzycznych D. Feigenbauma przy Nowym Świecie 72” [4]. Rzeczywiście, była taka firma, w gmachu Gimnazjum, działała od roku 1885. Oprócz instrumentów muzycznych oferowano w niej fonografy i gramofony [5].
Paski do zegarków i legenda. „Błażej zbiera zegarki i hobbystycznie wykonuje do nich paski. Jest autorem tematycznie związanej z tym legendy, zob. B. Brzostek, Legenda o zegarkowni, w: Rzeczy dzieją się w Warszawie. Nowe legendy miejskie, red. A. Rasmus-Zgorzelska, Warszawa 2020, s. 19-29 [6]. Trzeba będzie przeczytać.
Autor Legendy o zegarkowni ma też inne zasługi: „Z ruin Warszawy wyciągnął […] stopiony kawałek szkła z monogramem króla Stanisława Augusta”. To także resort czasu: jego upływu, prób zatrzymania i dowartościowania (szkło oprawiono w srebro).
Świat jest mały, więc oczywiście znam kilkoro spośród właścicieli opisanych lokali, w jednym z mieszkań byłem. Ale gdybym miał wybierać coś dla siebie, to najbardziej podobały mi się wnętrza lokalu Katarzyny Bachledy-Curuś i Krzysztof Odolińskiego przy Narbutta 22 (budynek z roku 1938). Może dlatego, że przypominają mi ulubione obrazy Duńczyka Hammershøia z końca XIX wieku, a z dawniejszych malarzy Samuela van Hoogstratena.
Środa, 20 listopada
Niekiedy dostaję takie maile: „Wstałam do ubikacji o 4:30. Potem miałam zgaszone światło i leżałam z zamkniętymi oczami Udało mi się odmówić jedną Tajemnicę różańca i przed oczami serca widziałam Matkę Bożą”.
*
W swoje dziewięćdziesiąte ósme urodziny umarła Elisabeth Valkenier, amerykańska znawczyni historii Rosji, a w szczególności specjalistka od rosyjskiej sztuki realistycznej (monografie Repnina, Sierowa). Była córką historyka i teoretyka literatury, prof. Manfreda Kridla. „Pisanie o własnym ojcu jest równie żenujące jak mówienie o sobie” – tak brzmi pierwsze zdanie napisanej przez nią sylwetki Manfred Kridl: uczony, pedagog, działacz polityczny [7]. Autorka wybrnęła jednak szczęśliwie z tego trudnego zadania; przyświecały jej chyba słowa ojca, wypowiedziane w jakimś wywiadzie: „w Polsce przedwojennej prawica uważała mnie za lewicowca, a lewica za prawicowca”. Elżbieta Kridlówna, zwana Dziubą [8], urodzona w Wilnie, przybyła do Stanów w roku 1941; zmarła w domu swej córki na Cape Cod 13 listopada br.
Czwartek, 21 listopada
Uliczny sprzedawca owoców, na którego straganie pewien znany (w Polsce głównie jako znieważyciel papieża) hochsztapler i prowokator kupił wczoraj za 35 centów banana, sprzedanego następnie wieczorem na licytacji w Sotheby’s za 5 czy 6 mln dolarów – powinien wystawić tabliczkę: YESTERDAY ONE OF MY BANANAS WAS WORTH A FORTUNE. TODAY ONLY 2$. Wątpliwe wszakże, czy w ogóle słyszał o tej aukcji.
*
W „Wyborczej” Marta Trojanowska, radomska bibliotekarka, autorka biografii innej radomskiej bibliotekarki, mówi na temat swojej poprzedniej książki, zatytułowanej Miały trwać wiecznie (2018): „Fascynuje mnie fotografia nagrobna, to olbrzymi temat. W Polsce pierwsze porcelanki ze zdjęciami pojawiły się pod koniec XIX wieku. Dzisiaj zmieniają się techniki utrwalania portretu, ale fotografia nagrobna wciąż funkcjonuje. Przede wszystkim jednak mam potrzebę obserwowania na przedmiotach upływu czasu. Wracam na cmentarze, oglądam te «moje» porcelanki i patrzę, jak się zmieniają. Cmentarz to niezwykły album fotograficzny na świeżym powietrzu”. Do tego przykładowa ilustracja z kolekcji autorki: portret młodego cyklisty, zmarłego w roku 1906.
To była znana historia. 19 października 1906 roku dwaj sprawcy wdarli się do domu Kamińskiego, mistrza Królestwa Polski w jeździe rowerem na odległość 100 wiorst i zastrzelili go, mówiąc „tak się robi ze szpiclami”. Może zresztą była to prywatna zemsta. Na fotografii widać błyszczące szprychy przedniego koła, misterne kształty koła zębatego i pewną siebie minę młodego zdobywcy.
Sobota, 23 listopada
Redaktorzy „NZZ” ułożyli listę 100 najważniejszych książek XXI wieku. Obejmuje ona tylko książki, wydane już po niemiecku, tym niemniej z kronikarskiego obowiązku odnotowuję niektóre pozycje: na pierwszym miejscu Austerlitz Sebalda, na czwartym Księgi Jakubowe Tokarczuk, na siódmym Czerwony głód Applebaum, na dalekich miejscach Philip Roth (56), Joan Didion (69), Amos Oz (70), Kazuo Ishiguro (91), Imre Kertész (100). Ale, wiadomo, literatura to nie sport.
Piątek, 29 listopada
W roku 2008, kiedy mieszkając w Bernie często bywałem w Wenecji i przymierzałem się do napisania przewodnika po polskich śladach w tym mieście, „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł o hipotezie, wiążącej postać Galla Anonima właśnie z Wenecją. Napisałem do prof. Tomasza Jasińskiego, autora tej teorii i wkrótce otrzymałem od niego książeczkęO pochodzeniu Galla Anonima. Autor opowiadał się w niej za tożsamością polskiego kronikarza z równie anonimowym Mnichem z Lido, który w początkach XI wieku opisał tzw. translację, czyli przeniesienie relikwii św. Mikołaja. Poszukując korzeni owego mnicha zwracał uwagę na jego znajomość Słowiańszczyzny i wysuwał domniemanie, że mógł on pochodzić z Zadaru w Chorwacji. Hipoteza o tożsamości Galla Anonima i Mnicha z Lido została później potwierdzona przez badania stylometryczne.
Obecnie ta sama gazeta znów oddaje głos prof. Jasińskiemu, który przez ten czas kontynuował swe dociekania, korzystając z nowych możliwości, jakie daje technologia informatyczna. Szukał przykładów rytmiki, podobnych do tej, jaką posługiwał się Gall: „Zaprojektowałem program komputerowy, a stworzył go dla mnie informatyk. Program pomógł mi oszukać rzeczywistość – przejrzał ogromną liczbę starych pism w 15 minut. Gdybym sam chciał przejrzeć tyle stron, musiałbym czytać przez 32 lata – osiem godzin dziennie, sześć dni w tygodniu”.
Po tym eksperymencie prof. Jasiński pozostaje przy swym domniemaniu co do chorwackiego pochodzenia Galla Anonima – jego przybycie na dwór Bolesława Krzywoustego wiąże z osobą Almosza, bratanka króla chorwackiego Władysława, który schronił się w Polsce (był szwagrem Krzywoustego – obaj poślubili córki księcia kijowskiego Świętopełka).
Dodam, że rękopis Mnicha z Lido ukazał się po raz pierwszy drukiem bodaj w roku 1653, staraniem Ferdinanda Ughellego. Kilkadziesiąt lat wcześniej, w 1567, inny chorwacki mnich, Bazilije Gradić z Dubrownika, wydał w Wenecji dwie książki w języku słowiańskim. Pierwsza, Libarze velle dvchovno i bogoglivbno od molitve, jest przekładem pobożnych rozważań Tullia Crispoldiego. Druga, Libarze od dievstva i dievićkoga bitya, doczeka się potem, w roku 1584, przekładu włoskiego (pod zitalianizowanym imieniem autora Basilo Gradi), a następnie tłumaczenia polskiego, wydanego pod tytułem Palma panienska, albo Rosprawa o stanie dziewiczym (Kalisz 1607). Jak w przypadku Galla Anonima pośrednikiem mógł być chorwacki dostojnik na dworze polskim, tak tutaj rolę tę pełnił być może Chorwat Andrija Dudić, rezydent cesarski na dworze krakowskim, naturalizowany w Polsce (prywatnie mąż Heleny Strasz).
Z Palmy panieńskiej wyjmuję, ujrzany spod powieki, fragment komentarza do słów św. Pawła („Niemężata i panna, myśli o tym co Pańskiego jest”): „Aniołowie niebiescy, będąc s[z]czyrzy duchowie, nie mają ćwiczenia ani zabawy żadnej cielesnej: ale tylko wnętrzną i duchowną, a tę doskonalszą, która zależy w widzeniu i przypatrywaniu samego Bóstwa; ta jest ich własna zabawa i uciecha: w tym samym bez przestanku obierają się. To ich jest niebieska potrawa i napój, którą się w onej górnej krainie, i gdziekolwiek są, karmią, nasycają i upijają: wnętrznym okiem patrząc w ono zrzodło światłości, i w ono niewysłowione i nieogarnione, najchwalebniejsze Boskie jestestwo, przypatrować się majestatowi, mądrości i onemu niezmiernemu morzu dobroci, miłości i śliczności: Przypatrując się poznawać, poznawszy miłować, miłując trzymać i zażywać, a w tym smakować i kochać się, na ostatek w takim kochaniu wszytkich [9] się zanurzyć i rozpuścić” [10].
Sobota, 30 listopada
Nerw czasu. Pod koniec października zachwycałem się w tym dzienniku widzianą w Bordeaux „rozsypaną” martwą naturą Jana Davidsz. de Heema, a dziś „Guardian” anonsuje zbliżającą się wystawę w Fitzwilliam Museum w Cambridge, na którą składa się cykl czterech martwych natur tego właśnie malarza. To, jak się zdaje, nowy trend: zamiast wielkich, kosztownych i logistycznie trudnych do zorganizowania retrospektywnych wystaw monograficznych urządza się kameralne ekspozycje jednego wątku w twórczości jakiegoś artysty albo wystawy, poświęcone wąsko zakrojonemu tematowi. Łatwiej wtedy przyjrzeć się obrazom dokładnie, więcej zostaje pod powieką. Tym razem do wiszącej w Cambridge od roku Bankietowej martwej natury dołączono po jednym płótnie z Luwru, z muzeum miasta Brukseli i z kolekcji prywatnej; łączy je dominujący motyw przepychu (tzw. pronkstilleven). Przekaz w dzisiejszych czasach niebezpieczny, obrazy w zamierzeniu artysty miały bowiem sławić podbój świata przez Europę i niezmierzone bogactwo oraz przepych mecenasów, zamawiających takie płótna. Z dzisiejszej perspektywy w tle pojawia się kolonializm, którego symbolem jest Murzynek na obrazie, sprowadzonym z Brukseli. De Heem wszakże też miał swój przekaz – wanitatywny: cały ten przepych jest tylko doczesny, a w gruncie rzeczy to wszystko marność nad marnościami.
Prawdziwą ucztę, niebiańską, przedstawia zacytowany wczoraj fragment traktatu o panieństwie, powtórzę (dla jego urody) ostatnie zdanie: „Przypatrując się poznawać, poznawszy miłować, miłując trzymać i zażywać, a w tym smakować i kochać się, na ostatek w takim kochaniu wszytkich się zanurzyć i rozpuścić”.
*
Podobne myśli wanitatywne budzi niestety wywiad z Piotrem Mojskim, dyrektorem Fundacji LIBERTAS, zamieszczony w „Linth24” z 26 listopada, lokalnej gazecie połączonych miast Rapperswil-Jona. Jest on wyrazem rozgoryczenia tym, co działo się na zamku raperswilskim w weekend 16/17 listopada, kiedy to po raz pierwszy po remoncie udostępniono publiczności część wyremontowanych pomieszczeń, takich jak klatka schodowa, Sala Rycerska oraz kaplica-mauzoleum Kościuszki, gdzie kiedyś przechowywane było serce Naczelnika. Zapytany, jak widzi prezentację Muzeum Polskiego w odnowionym zamku, Mojski odpowiedział: „Oto historia Muzeum Polskiego, opowiedziana za pomocą pomieszczeń, wypełnionych drewnianymi skrzyniami, z pustymi ścianami i z przemyślnymi aplikacjami multimedialnymi. W mrocznych pomieszczeniach czynią one dość smutne, a zarazem przejmujące wrażenie. Skrzynie symbolizują stany tymczasowe, przeprowadzki i ponowne otwarcia muzeum”. Piotr Mojski opowiedział się w tym wywiadzie dobitnie za powrotem Muzeum Polskiego na zamek. Dopytany przeze mnie, jak sobie to wyobraża, odpowiada: „Otworzymy te skrzynie, wyjmiemy z nich eksponaty, rozjaśnimy pomieszczenia i eksponaty ponownie je wypełnią”. A mnie przypomina się polemika sprzed ponad wieku wokół tzw. „sprawy raperswilskiej”, w której brały udział takie pióra, jak choćby Żeromskiego. I mam wrażenie, że ta sprawa wciąż trwa.
*
Wieczorem w Nowym Teatrze koncert jubileuszowy siedemdziesięciolatka Pawła Szymańskiego, który obdarował nas prawie trzema godzinami swojej magicznej muzyki. Zakręcone Villanelle do słów Jamesa Joyce’a (kontratenor Jan Jakub Monowid), obdarzona nie tylko muzycznym, ale i aktorskim (wręcz komediowym) talentem długopalca klawesynistka Małgorzata Sarbak, dzielny flecista Łukasz Długosz, stawiający czoła całej orkiestrze Filharmonii Śląskiej pod batutą rewelacyjnego Jarosława Szemeta, to chyba najważniejsze elementy tej akustycznej uczty. Jubilatowi wręczyłem w upominku szkic pomysłu na operę historyczną, której tytuł, w dwóch wariantach – Dwie głowy albo Święte głowy – przyśnił mi się w nocy z 4 na 5 kwietnia 2020. Mal sehen.
*
Z PAU wiadomość o śmierci Andrzeja Kobosa (ur. 1943), fizyka i humanisty, twórcy internetowego pisma „Zwoje” / „The Scrolls”. Miałem okazję z nim współpracować (połączył nas podziw dla poezji Joanny Pollakówny); pamiętam z tego czasu jego pieczołowitość i dbałość o dobre obyczaje edytorskie, co wcale nie było tak oczywiste w tamtych pionierskich czasach internetu.
W roku 2009 odbyła się dyskusja po referacie Andrzeja Borowskiego o badaniach nad Odrodzeniem w krakowskim środowisku naukowym. Jako pierwszy zabrał w niej głos fizyk Andrzej Kobos, pytając, czemu w Krakowie nie powstała rodzima szkoła architektury renesansowej. To pytanie zelektryzowało słuchaczy wykładu, padło kilka ciekawych odpowiedzi, z których przytoczę słowa Karoliny Targosz o próbach naśladowania „perły Renesansu na północ od Alp”: „Dosłownie kaplicy Zygmuntowskiej nie można było powielić, ale mimo to kaplic renesansowych przy kościołach powstało wtedy wiele, jest ich w Polsce około 300. […] W wielu kościołach, nawet po wsiach, mamy renesansowe nagrobki, tych leżących rycerzy. To było nadzwyczajne zjawisko w kulturze, które już potem w XVII wieku w okresie Baroku się nie powtórzy” [11]. Trafne pytanie laika.
Poniedziałek, 2 grudnia
A w Turynie zmarł prof. Piotr Chełkowski (rocznik 1931), światowej sławy znawca kultury perskiej i islamskiej. Prywatnie mąż znanej w kręgach polonijnych dobroczyńczyni niewidomych, Gogi, i zięć Bronisława Przyłuskiego, emigracyjnego poety i tłumacza Rilkego. Chciałbym tu przywołać jedno jego wspomnienie z Iranu, zanotowane przez Izabelę Barry i przypomniane teraz w jej blogu Czwarte Miejsce: „Pustynia tam jest górzysta i kamienista. Czasami napotyka się na solne jeziora, gdzie nie ma żadnej wegetacji, ale czasami jest tam też wioska. Jeździliśmy tam z pomocą. W takiej wiosce było może dwóch, trzech ludzi umiejących czytać i pisać. Reszta to byli analfabeci. Ale jak robili dla mnie obiad, to mój gospodarz recytował poezje, a naokoło siedziało mnóstwo ludzi, którzy słuchali i przeżywali. To zupełnie niebywałe. I jest to poezja trudna, wręcz niemożliwa do przetłumaczenia, z ogromnym ładunkiem mistyczności”.
To wspomnienie łączy mi się zaś z innym cytatem, z Petera Brooka: „W zapadłej irańskiej wiosce ujrzałem jedną z najmocniejszych rzeczy, jakie zdarzyło mi się widzieć w teatrze: grupa czterystu wieśniaków, cała ludność tej miejscowości, siedzi pod drzewem i – choć doskonale wiedzieli jak się ta historia kończy – na przemian wybucha salwami śmiechu albo zaczyna łkać, patrząc, jak Husajnowi zagraża niebezpieczeństwo, jak przechytrza swych wrogów, i wreszcie ponosi męczeńską śmierć. A kiedy został umęczony, teatr stał się prawdą”.
Ten ostatni cytat wziąłem z artykułu Piotra Chełkowskiego, zamieszczonego na stronie „Asia Society”, w którym pisze on o rytualnych perskich widowiskach pasyjnych (ta’ziyeh) i ich wpływie na teatr współczesny – Brooka, Grotowskiego, Kantora [12]. Krąg się zamyka.
JAN ZIELIŃSKI
[1] Za kulisami wielkiej polityki. Paderewski w dziennikach i listach Sylwina i Anieli Strakaczów, 1936-1937. Oprac. Anne Strakacz-Appleton, Małgorzata Perkowska-Waszek, Kraków, Musica Iagellonica, 1994, s. 87, 91 i 87.
[2] Hagit Bonny-Noach, Differences Between Illegal and Legal Gamblers in Israel: Gambling Behavior, Motivation and Substance Use, „Journal of Gambling Studies” 2023 nr 39, s. 1249.
[3] Piotr Kurdyba, Jarosław Trybuś, Warszawskie mieszkania, Biografie miejsc, rzeczy i ludzi. Warszawa, Osnowa, 2024 s. 65.
[4] Tamże, s. 127. Z mieszkania Elżbiety Ficowskiej odnotuję jeszcze, że na bibliotece „stoją dawne wagi pocztowe, aparat fotograficzny należący do Tadeusza Ficowskiego – ojca Jerzego, żelazka z duszą oraz staroświecka lalka – prezent od poetki Joanny Pollakówny” (tamże, s. 129, ilustracja na s. 128 na dole).
[5] Por. ogłoszenie w „Kurierze Polskim” 1900 nr 334.
[6] Warszawskie mieszkania…, s. 231.
[7] „Archiwum Emigracji” 2006, z. 1-2 (7-8), s. 357-370.
[8] Por. Ryszard Kiersnowski, Tam i wtedy: w Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy, 1939-1945, Warszawa 1996, s. 32.
[9] W sensie: całkowicie, do imentu.
[10] Bazyli Grady, Palma panienska albo rosprawa o stanie dziewiczym, Kalisz 1607 s. 68-69.
[11] „Prace Komisji Historii Nauki Polskiej Akademii Umiejętności” 2009, s. 108.
[12] Peter Chelkowski, Time Out of Memory: Ta’ziyeh, the Total Drama. https://asiasociety.org/time-out-memory-taziyeh-total-drama