To było dawno temu [1]. Pracowałem jako profesor (Senior Visiting Fellow) na wydziale astrofizyki w Oksfordzie. Przyjechałem z Johnem, kolegą z wydziału, na jeden dzień do Londynu. Mieliśmy do omówienia pilne sprawy dotyczące przyszłych zawodowych losów dwojga naszych doktorantów. Takie rozmowy wymagają skupienia i dyskrecji. W Oksfordzie wszyscy się znają i zwykle w każdym pubie od razu spotyka się przyjaciół. Chcieliśmy się zaszyć w jakimś anonimowym miejscu, niewielkim, zapewniającym ciszę, spokój i kameralny komfort. Po krótkim wahaniu, John wybrał już wcześniej przez siebie odwiedzaną restaurację, w okolicy Bond Street. Cieszyła nas perspektywa wspólnej eskapady. Od dawna się przyjaźnimy, dobrze znamy zawodowo, a prywatnie bardzo lubimy. Jesteśmy członkami tego samego oksfordzkiego college’u. John nic a nic ani rozumie, ani mówi po polsku.
W wybranej przez Johna restauracji był tylko jeden kelner — miły, grzeczny, dobrze ułożony młodzieniec — dokładnie taki, jaki powinien być kelner na Bondzie. Rzeczowo i zwięźle rozmawiał z nami o wyborze potraw i trochę o pogodzie, ale o niczym więcej — na więcej nie pozwala zapewne kelnerska etykieta. Coś szczególnego zastanowiło mnie w jego głosie:
— John — próbowałem to zrozumieć, gdy po przyjęciu zamówienia odszedł od naszego stolika — myślę, że ten kelner jest Polakiem. Wyczuwam wyraźnie cieniutką linię polskiej melodii w sposobie, w jaki kończy frazy…
— Marku, ty chyba masz obsesję! Bardzo wątpię, że jest Polakiem, bo po angielsku mówi dokładnie tak jak ja. Nie słyszę śladu obcego akcentu lub obcej maniery w jego głosie. On nie jest ani Polakiem, ani Szkotem, ani Kanadyjczykiem, ani Amerykaninem, ani Australiczykiem… On jest stuprocentowym Anglikiem, w dodatku dobrze wykształconym Anglikiem.
Ale mój domysł nie dawał mi spokoju, więc kiedy kelner przyniósł rachunek, spytałem, bo to był ostatni moment, aby się upewnić:
— Young man, may I ask you a private question?
— Yes, Sir. Please do.
— Do you know who Słoń Trąbalski was?
— Yes, I do.
„I więcej nie mówiliśmy do siebie”.
Opowiedziałem tę historię Annie Ceterze-Włodarczyk, która jest profesorem anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Anglistykę i teorię tłumaczenia poznawała na studiach w Poznaniu, w legendarnym kręgu Stanisława Barańczaka. Jestem zachwycony twórczością Barańczaka, zwłaszcza limerykami. Nigdy go jednak nie spotkałem, choć mogłem, bo bywałem często i długo na Harvardzie, współpracując z tamtejszymi astrofizykami, gdzie on kierował katedrą literatury polskiej. Arkadiusz Orłowski, fizyk kwantowy z Warszawy, spędził w domu Barańczaka na Harvardzie jedne ze Świąt Wielkanocy. Panowie długo rozmawiali o poezji, także o wierszach Arka — Barańczak większość z nich ocenił jako „publikowalne”. Arek był oburzony (że tylko większość, a nie wszystkie), ale włoski doktorant Barańczaka uspokoił Arka, że w ustach profesora to wyjątkowo rzadki i pozytywny werdykt.
Anna Cetera sprawdziła, że dotąd nie ma tłumaczenia Słonia Trąbalskiego na angielski. Zgroza! Zgroza! Zaczęliśmy próbować przełożyć choćby tylko nazwisko Słonia i prowizorycznie zgodziliśmy się na Sir Elephant Trunk [2]. Ale na tym poprzestaliśmy.
Nie lepiej skończyły się próby tłumaczenia Słonia wspólnie z Weroniką i Tomaszem, moimi trójjęzycznymi dziećmi, wtedy już dorosłymi. Oboje mówią biegle po polsku, po angielsku i po włosku. Biegle znaczy, rzecz jasna, nie tylko bez akcentu, ale też z mocnym osadzeniem w narodowej kulturze — obyczajach, historii, literaturze, nawet gotowaniu. Weronika wyjechała na stałe z Polski (najpierw do Teksasu), gdy miała dwa lata. Tomasz się w Teksasie urodził. Do szkół chodziły w Teksasie, Kalifornii, Anglii, we Włoszech oraz w Szwecji i krótko w Danii (mówią dobrze, lecz nie biegle, po szwedzku i duńsku — a także w kilku innych językach). Polskiego nauczyły się w domu, bo w każdym z krajów, w którym mieszkaliśmy, moja żona Henryka i ja rygorystycznie przestrzegaliśmy, by rozmawiać z dziećmi o sprawach domowych i rodzinnych wyłącznie po polsku. Codziennie opowiadaliśmy im polskie bajki i długo czytaliśmy polskie książki. Nasze dzieci znają dobrze całą polską dziecięcą klasykę — Tuwima, Brzechwę, Konopnicką etc., a także polskie tłumaczenia angielskiej, włoskiej i skandynawskiej klasyki, którą w swych szkołach poznawały w oryginale. Rozumieją też, na czym polega istota dobrego przekładu — kilka razy po angielsku i po polsku roztrząsaliśmy kwestię, czy Kubuś Puchatek jest sprawniej napisany niż Winnie the Pooh.
Byłem pewien, że lingwistyczne awantaże moich dzieci będą pomocne w tłumaczeniu Słonia Trąbalskiego na angielski. Ale… po kilku dniach pysznej zabawy, nasz słomiany ogień zupełnie wygasł. Zadanie okazało się dla nas zbyt trudne. Nie przetłumaczyliśmy Słonia. Nikt do tej pory tego nie zrobił. Sir Elephant Trunk pozostaje uroczym zapominalskim oryginałem, zupełnie nieznanym angielskim dzieciom.
*
To było dawno. Natomiast w zeszłym tygodniu, w studio TVP Kultura przy Woronicza, brałem udział w nagrywaniu kolejnego odcinka cyklicznego programu „Hala Odlotów”, który tym razem — jak to wykoncypował Mateusz Baran — dotyczył pytania, dlaczego tak często zwracamy się w stronę astrologii, dlaczego ufamy teoriom spiskowym, a nie wierzymy nauce.
Zostałem zaproszony do udziału w tym programie zapewne dlatego, że znam astrologiczną doktrynę i potrafię sam stawiać horoskopy, dokładnie tak, jak robili to słynni astrologowie w przeszłości — Paracelsus, Regiomontanus, czy Kepler. Trzy horoskopy postawiłem nowo narodzonym a dorosłym tylko dwa — przed laty Lucynie Winnickiej, z którą zresztą o astrologii wiele rozmawiałem, oraz całkiem niedawno Marii Elizie, właścicielce prawdziwie włoskiej restauracji w śródmieściu Warszawy, do której często zachodzę na filetto di manzo al pepe verde oraz na plotki z jej stałymi gośćmi przy doskonałym prosecco.
Lucyna i Maria Eliza należą do grona kilku najbardziej frapujących блистательных дам, jakie kiedykolwiek spotkałem w swym długim życiu. Wyróżnia je horacjańska mądrość umiaru, charyzma, olśniewająca uroda, błyskotliwa inteligencja, a jednocześnie łagodna dobroć i empatia. Obie miały niezwykłe dzieje życia, osiągnęły mistrzowstwo w swym fachu i powołaniu, a przy tym zajmowały się z powodzeniem wieloma innymi sprawami — Maria Eliza była mistrzynią Polski w gimnastyce artystycznej. Z greckiej tradycji się wywodzące, apollińskie połączenie wykształcenia, sztuki i sportu nie jest dziś częste. Wśród moich najbliższych przyjaciół znam tylko dwa takie godne wymienienia przykłady.
Margherita Hack, najwybitniejsza włoska astronomka [3] XX wieku, a przy tym femme de lettres, wegeterianka, ateistka, komunistka i cyklistka (napisała książkę La mia vita in bicicletta) była w młodości mistrzynią Włoch w kilku lekkoatletycznych dyscyplinach. „The Times” wydrukował w czerwcu 2013 roku jej obszerny nekrolog, zamówiony u George’a Ellisa, słynnego fizyka i kosmologa. Często bywaliśmy, Henryka, Tomasz, Weronika i ja, w jej ogromnym, kilkupoziomowym, mieszkaniu w Osservatorio Astronomico di Trieste. Przy okazji jednej z kolacji u „La Hack” Tomasz dostał straszliwego ataku astmy — ona miała osiemnaście tysięcy książek w swej domowej bibliotece (z pewnego powodu ta liczba była znana wszystkim w Trieście) i chyba niewiele mniejszą liczbę kotów. Tomasz, uczulony na sierść i kurz, jeszcze przed końcem kolacji dostał ataku i pogotowie odwiozło go prosto z Osservatorio do Burlo, słynnego w całych Włoszech amerykańsko-triesteńskiego szpitala dla dzieci.
Jerzy Lukierski, polski fizyk teoretyk, wieloletni dyrektor Instytutu Fizyki Teoretycznej na Uniwersytecie Wrocławskim, a przy tym jeden z twórców (i autor tekstów) cieszącego się znaczną sławą teatru Kalambur, był mistrzem Polski juniorów w skoku w dal.
Ułożony przeze mnie horoskop Marii Elizy został wydrukowany czarną i czerwoną szwabachą na czerpanym papierze w kolorze kremowym, pochodzącym z młynu papierniczego w Dusznikach, w formie dwunastostronicowej broszury, zszytej bawełnianą nicią w słynnym zakładzie introligatorskim panów Strusińskich na Nowym Świecie w Warszawie. Nakład: dziesięć numerowanych egzemplarzy. Niżej cytuję jego fragment [4].
„Dom I, określający osobowość. Masz tu trzy planety (Słońce, Wenus, Merkurego) oraz dwa znaki Zodiaku (Bliźnięta i Byka). W żadnym innym Domu nie masz aż tylu planet i znaków. Ta obfitość świadczy o dużej sile osobowości i nieprzeciętnej indywidualności oraz o Twoim wyrazistym charakterze: nieszablonowym, zróżnicowanym, nawet frapującym. Z reguły im więcej planet w Domu pierwszym, tym więcej samodzielności, entuzjazmu i optymizmu. Wiodące cechy Twego charakteru wyznacza Słońce: jesteś serdeczna dla innych, bardzo kreatywna w swym zawodzie, mocno wierzysz w siebie. Wenus wskazuje na Twą umiejętność dawania i brania oraz potrzebę szukania związków i ich rozwijania. Wenus roztacza urok, harmonię i piękno. Powstrzymuje przed agresją. Kocha rzeczy dobrej jakości, bardzo ceni równowagę […]. Byki są wrażliwe i otwarte — dlatego inni z nimi chętnie przebywają i radzą się ich w ważnych sprawach. Fizycznie są szczupłe, eleganckie, dobrze ubrane, mają nietypową, przyciągającą urodę. Ja tak Cię właśnie postrzegam: jako kobietę troskliwą, godną zaufania, opiekuńczą, a przy tym niezwykłą — tajemniczą i piękną”.
*
Rozmowę w studio TVP prowadziła Katarzyna Janowska, a brali w niej udział, wśród innych dyskutantów, Tomasz Stawiszynski i Manuela Gretkowska. Ja mówiłem niedużo, właściwie tyle co nic, a to z powodu pewnego dyskomfortu, o którym za chwilę. Odnosiłem się tylko do niektórych wypowiedzi wymienionej trójki — Katarzyny, Tomasza i Manueli. Na ogół się z nimi chętnie zgadzałem, ale w kilku zasadniczych kwestiach byłem zdecydowanie przeciw. Swoje racje przypominam niżej w sześciu tezach. Cytuję tam fragmenty książki Między Bogiem a prawdą (Kraków, WL, 2023), w której cały rozdział poświęciłem astrologii. Napisałem ten rozdział na podstawie mojego eseju Astronomy versus Astrology, zamieszczonego w zbiorze Astronomy at the Frontiers of Science (Dordrecht, Springer, 2011), a zawierającego artykuły kilkunastu znanych astrofizyków, opisujących spektakularne osiągnięcia współczesnej astronomii. Redaktor zbioru, Jean-Pierre Lasota, wybitny francuski i polski astrofizyk, zmarł niedawno w szpitalu w Paryżu. Institut d’Astrophysique de Paris, w którym Lasota był do śmierci, przez wiele lat, profesorem zamieścił obszerne i piękne o nim wspomnienie na swej stronie internetowej
Jean-Pierre, twardy ateista, namówił mnie do napisania tego eseju, gdyż chciał rozszerzyć ściśle fachowy tenor zredagowanego przez siebie zbioru o pewien kontekst aksjologiczny — w moim ujęciu brzmi on tak: największą wartością nauki jest chęć poznawania prawdy, dążenie do nieskończoności. Amicus Plato, sed magis amica veritas. Nieskończoności uczymy się „z trójkącików, kwadracików i kółek” metody naukowej. Czasem błądzimy, jak w przypadku astrologii, ale zwykle odnajdujemy drogę — przestajemy wtedy gonić za błędnym ognikiem, aby nie brodzić po bagnach.
Moje przekonania wyliczone w sześciu tezach.
*
Miałem uczucie pewnego dyskomfortu, biorąc udział w tym telewizyjnym programie, a to dlatego, że bałem się, iż niektórzy widzowie mogą potraktować moje uczestnictwo jako zgodę na ten aspekt politycznej poprawności, o którym koniecznie wspomnieć trzeba w kontekście astrologii, a z którym ja się zasadniczo nie zgadzam. Jest to mianowicie zaprzeczanie istnieniu obiektywnej prawdy i odrzucanie ewangelicznego „Tak tak, nie nie” (Mt 5,37) na rzecz „Hmm… ty myślisz tak, a ja tak, niech więc każdy pozostanie przy swoim zdaniu, bo przecież nie ma jednej niepodważalnej racji”. Albo: „Hmm… a może jednak jest w tym jakieś otwarcie na inne możliwości, przez naukę i religię odrzucane”.
Nie! Postawa racjonalna, reprezentowana zarówno przez naukę jak i religię [5], wymaga uznania, że istnieje prawda — oraz że jeśli ją poznamy, nie mamy wątpliwości: wiem, że wiem! O prawdzie w kontekście moralnym tak pisał Leszek Kołakowski: „Istnieje naprawdę fundamentalne odróżnienie dobra od zła, którego znaczenie, siła obiektywna, zniewalająca, nie zależy od nas; odróżnienie, którego nie możemy ani unieważnić, ani zmienić według naszej woli lub kaprysu, odróżnienie, które zastajemy gotowe, które nam się narzuca i które jesteśmy zmuszeni przyjąć jako prawdziwe” (Jezus ośmieszony. Esej apologetyczny i sceptyczny, Kraków, Znak, 2014).
Nie potrafię się pocieszać nadzieją, że relatywizowanie prawdy w aspekcie poprawności politycznej reprezentuje tylko irytującą modę, która przeminie, jak przeminęły wszystkie podobne „metafizyczne” mody przeszłości. Obawiam się bowiem, że akceptacja takiego światopoglądu odzwierciedla dzisiaj coś głębszego i niełatwo odwracalnego, mianowicie nasze zdumiewające lenistwo intelektualne. Jako społeczeństwo przestajemy się wstydzić populizmu, ignorancji i głupoty, a przede wszystkim zapominamy o konieczności respektowania przyrodzonych w porządku świata hierarchii wartości. „Hierarchia i elity stanowią podstawę każdego społecznego ładu i podstawę urządzenia świata. Ich akceptacja jest najpierwszym warunkiem kultury. Wprowadzająca ład i harmonię hierarchia nigdy nie jest despotyczna, nigdy nikogo nie poniża, nikogo nie krzywdzi. Wprost przeciwnie — utwierdza w wartości swych uczestników, gdyż każdy z nich realizuje właściwe sobie zadania tak, jak mu na to pozwala jego własna natura i odpowiadający jej stopień hierarchii.” (T. Stępień, przedmowa do Pseudo-Dionizy Aeropagita, Pisma teologiczne, tłum. M. Dzielska, Kraków, Znak, 2005).
Dla ludu populistyczny postmodernizm jest powrotem do kulturalnego wyobcowania rzymskiego plebsu: dawne przekupstwo panem et circenses, dziś zastępują wyborcze obietnice hojnego rozdawnictwa (panem) a dawne igrzyska prymitywna telewizja i kretyńskie social media (circenses). Pogardliwe Odi profanum… przekłada się dziś na równie pogardliwe ciemny lud to kupi.
Gorzej, że dla klas wyższych [6] jest to zapomnienie o przestrodze Seneki: non semper Saturnalia erunt. A także żenująca zgoda na porzucenie trudnych metafizycznych poszukiwań dla płytkiego i hałaśliwego reality show. Zgoda na panowanie fałszywej nauki, fałszywej religii, fałszywej miłości [7]. Prostacki zgiełk postnowoczesności zagłusza ten ledwie słyszalny głos, o którym śpiewa Bułat Okudżawa w Modlitwie.
*
Tak sobie myślałem, dobrze wiedząc o tym, że tak właśnie muszą myśleć wszyscy starcy, we wszystkich pokoleniach, bowiem „takie widzą świata koło, jakie tępymi zakreślą oczy”. Toteż był to dyskomforcik „nieduży, melancholijka maleńka”. Tym bardziej, że znaczne pocieszenie dało mi odkrycie nowej fryzjerki. Przed programem postanowiłem się jak najstaranniej ogolić, żeby wyglądać jak skromny, ale zadbany profesor fizyki teoretycznej (którym przecież jestem) — a więc w marynarce z szarej wełny w jodełkę, uszytej przez Castiglioniego na viale Regina Margherita w Rzymie oraz w filcowym kapeluszu od Christys’ kupionym na Richmond w Londynie. Mój fryzjer miał wszystkie terminy zajęte, ale przypadkiem znalazłem elegancką fryzjernię, ukrytą na drugim piętrze (bez windy) szykownej, śródmiejskiej kamienicy. A w niej prawdziwe cudo — piękną pannę Olgę, która potrafi golić brzytwą! Obecnie jest to umiejętność przez większość fryzjerów całkiem zapomniana, a dzisiejsi eleganccy panowie nie znają rozkosznej przyjemności dotyku ostrza sunącego po twarzy, dobrze namydlonej pędzlem z włosia borsuka. „Mydlić twarz, aż póki ręka nie opadnie ze zmęczenia” — tak Witkacy, w Niemytych duszach uczył Polaków, jak się trzeba prawidłowo golić, twierdząc (tamże oraz w innych swoich pismach), że wcale nie jest to, wbrew pozorom, proste.
Olga rozpoczęła od nawilżania kremem i wstępnego masażu. Potem nastąpiło długie mydlenie borsuczym pędzlem, ceremonialne ostrzenie brzytwy na skórzanym pasie, wreszcie uważne, powolnie skupione, golenie wszystkich zakątków twarzy. Golenie podgardla podniecało dreszczem przeczucia perwersyjnej rzeczywistości alternatywnej. Widziałem jej niepokojąco tajemniczy półuśmieszek tuż przed moimi oczami, w prawdziwie intymnej bliskości: „przecież wystarczyłby jeden moment jej przelotnego szleństwa, na który być może ma ochotę, by śmiertelnie poderżnąć moje bezbronne gardło!”. Po goleniu Olga zaaplikowała okłady najpierw gorącym, potem chłodnym ręcznikiem. Następnie pozwoliła sobie na kilkuminutowy odpoczynek. Piliśmy kawę, plotkując. Zakończyła ostatecznym „wklepującym” masażem z użyciem Chanel Égoïste. Sam stosuję na co dzień wyłącznie tę perfumę, od kiedy jej flakonik dostałem od mamy w prezencie na Pierwszą Komunię.
Przypuszczałem, że Olga jest Ukrainką, ale do tego nie pasowała jej polszczyzna — zupełnie bez akcentu, bogata, sprawna, prędka, skrząca się w dodatku urokiem i entuzjazmem młodości. Zapytałem więc tak, jak przed laty pytałem kelnera w restauracji na Bondzie:
— Panno Olgo, czy wie Pani, kto to był Słoń Trąbalski?
— Nie, nie wiem.
Z niejasnych powodów to wyznanie tak bardzo mnie wzruszyło, że od razu postanowiłem, iż podaruję jej w prezencie jakieś wyjątkowo piękne wydanie Słonia Trąbalskiego. To się jednak okazało nieco trudniejszym zadaniem niż z początku przypuszczałem. W dużej śródmiejskie księgarni na Nowym Świecie w Warszawie, nie mieli żadnego Słonia Trąbalskiego — nawet w klasycznym, wielokrotnie wznawianym zbiorze wierszy Tuwima z Lokomotywą, Rzepką, Murzynkiem Bambo, etc. ilustrowanym przez Marcina Szancera. To samo powtórzyło się w kilku innych księgarniach.
Zgroza! Zgroza! W końcu, w małym antykwariacie, znalazłem wydrukowaną przez wydawnictwo Wilga w roku 2022 niedużą, dziewięciostronicową, kwadratową książeczkę, zilustrowaną przez Anię Simeone, a w niej tylko Słoń Trąbalski — bez innych wierszy Tuwima. I od razu sobie przypomniałem, że kilka lat temu kupiłem w księgarni w Kłodzku nieco podobnego Słonia. Nie wiem, co się z nim stało. Jeśli dobrze pamiętam, ten Słoń z Kłodzka wygląda na ilustracjach tak, jak powinien się nosić Sir Elephant Trunk. Ubrany był bowiem elegancko i starannie — albo w wyjściowy surdut i kamizelkę ze ślicznymi kieszonkami, z haftowaną chusteczką, dewizką i łańcuszkiem do zegarka, a do tego fular lub stosowny krawat — albo w jedwabny, domowy szlafrok. Na razie nie udało się mi dotrzeć do tej książki. Będę musiał pojechać po nią do antykwariatu Tarabuk, który od kilku lat mieści się daleko ode mnie, w Zamku Ujazdowskim. Kiedyś był o wiele bliżej, bo koło skrzyżowania Kubusia Puchatka z Świętokrzyską. Zaczynałem dzień w tym magicznym miejscu od kawy i długich rozmów o książkach, potem przenosiłem się do uroczego butiku kulinarnego „Metr Kartofli” tuż obok, na rogu Kubusia i Wareckiej. Jego właścicielka dobrze zna Jasia Bajtlika, słynnego grafika, który kilka lat po skończeniu Akademii i po błyskawicznej, nieprzerwanie do dziś trwającej światowej karierze (ilustrował „The New Yorker”, wystawiał na wszystkich kontynentach, publikował betsellery) wyjechał do Francji i mieszka teraz w Alpach w uroczym mieszkaniu z widokiem na Mont Blanc, który obserwuje przez ofiarowaną mu przez ojca lunetę, na tyle dokładną, że może policzyć ile osób w danej chwili jest na szczycie. Ojcem Jasia jest Staszek Bajtlik, znany warszawski astronom i mój od lat przyjaciel — mamy więc z właścicielką „Metra Kartofli” wspólnych znajomych, co daje wiele pretekstów do plotek wśród jarzyn.
*
Zanim sformułuję końcową hipotezę, będącą podsumowaniem historii tu opowiedzianych, wspomnę jeszcze o dwóch paniach, które często spotykam w restauracji Marii Elizy. Pierwsza jest Francuzką. Mówi naprawdę bardzo dobrze po polsku (rzecz jasna z pięknym francuskim akcentem). Na stałe mieszka we własnym zamku niedaleko Bordeaux — dość sporym i imponującym. Nie miała żadnych osobistych doświadczeń z edukacją małych dzieci po polsku. Nie wie, kto to był Słoń Trąbalski. Druga pani, Swietłana, jest Ukrainką, urodzoną na Białorusi i wykształconą, od przedszkola do uniwersytetu, w Rosji. Od wielu lat mieszka w Polsce. Mówi po polsku, ale inaczej niż mówiły ciotki mojej mamy. Swietłana mówi bez cienia akcentu. Natomiast choć obie ciotki były Polkami, wychowanymi po polsku, w od pokoleń polskich inteligenckich rodzinach, do końca życia mówiły z rosyjskim akcentem — tylko dlatego, że jako dziewczynki mieszkały kilka lat z rodzicami w Petersburgu, tuż przed bolszewicką rewolucją. Dzieci Swietłany urodziły się i wykształciły w Polsce. Ona wie, kto to był Słoń Trąbalski a nawet pamięta imiona żony i dzieci Słonia.
*
Moja Hipoteza na temat Słonia Trąbalskiego:
Jeśli ktoś wie, kim był Słoń Trąbalski, to dlatego, że albo jako małe dziecko wychowywał się po polsku w polskiej rodzinie (nieważne czy w Polsce, czy poza Polską), albo dlatego, że jego małe dzieci chodziły do polskiej szkoły (nieważne, czy sam jest Polakiem, czy nie).
Słoń Trąbalski jest zatem całkowicie godnym zaufania sprawdzianem polskości najbardziej swojskiej, najbardziej intymnej — kamieniem probierczym jej najgłębszej istoty.
MAREK ARTUR ABRAMOWICZ
Dziękuję Andrzejowi Stańczykowi, Annie Ceterze-Włodarczyk, Arkowi Orłowskiemu, Staszkowi Bajtlikowi, Mieczysławowi, Weronice i Tomaszowi Abramowiczom, Marii Elizie, Kazikowi Stępniowi, Jean Mouette, Jakubowi Bułatowi, Maciejowi Mikołajewskiemu oraz Robertowi Kleemannowi za pomoc w pisaniu tego eseju.
Już po jego napisaniu, Anna przysłała mi tłumaczenie całego „Słonia Trąbalskiego”, wykoncypowane przez sztuczną inteligencję (program Copilot, jeden z wielu już istniejących). Niżej cytuję pierwsze cztery linijki
Once there was an elephant named Tom,
Big as an elephant—oh, what a bomb!
Everything about him was truly grand,
Except for his memory—couldn’t understand.
Z takim komentarzem: „Nic już nie będzie takie samo, prawda?Human translation, jak golenie brzytwą, to ekskluzywna przyjemność!”.
PRZYPISY:
[1] Choć większość historii, które tu opowiadam, jest po prostu wiernym opisem tego, co się naprawdę zdarzyło, w kilku nieznacznie pomieszałem fakty, aby lepiej przystawały do mojej tezy (pardonne-moi, madame), a nawet zmieniłem imiona protagonistów. Zrobiłem to po to, aby zataić ich tożsamość. Gdyby jednak ktoś chciał ją odgadnąć, to „powiedzcie mu, niech próżno nie frasuje głowy, bo się w dziwny Labirynt i błąd wda takowy, skąd żadna Aryjadna, żadne kłębki tylne wywieść go móc nie będą, tak tam ścieżki mylne”.
[2] Andrzej Stańczyk proponuje Sir Elephant Trunkalsky. Rozumiem i pochwalam powody.
[3] Tak o sobie zawsze mówiła „sono astronoma”, przeciwnie niż moje polskie koleżanki, z których większość bardzo nie lubi gdy ktoś mówi o nich „astronomka” lub „profesorka”.
[4] Ja wyliczyłem, jakie planety i jakie znaki Zodiaku znajdują się w poszczególnych XII domach. To jest problem czysto astronomiczny, jak wyznaczenie momentu wschodu Księżyca danego dnia, w danej miejscowości. Natomiast opis, co oznacza, na przykład, obecność Słońca w Domu I, skomponowałem z astrologicznych almanachów. Ostatnie zdanie jest jednak moje.
[5] Zwykle gdy mówię „nauka” mam na myśli fizykę, a gdy mówię „religia” mam na myśli chrześcijaństwo.
[6] Hierarchie i klasy wyższe w sensie, rzecz jasna, hierarchii ducha (inteligencja, charyzma, empatia, wiedza), a nie w sensie stratyfikacji społecznej — bowiem nawet w Anglii, gdzie szacunek do klasowości urodzenia jest ciągle głęboko zakorzeniony, można się akcentu i manier nauczyć a majątek (dość łatwo) zdobyć.
[7] Tych „modnych bzdur” nie wymyśliliśmy w XXI wieku (porównaj: Jean Bricmont, Alan David Sokal, „Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów”, Warszawa, Prószyński i S-ka, 2004). Przed wojną był to, na przykład, hmm… — użyję słowa zastępczego — spirytyzm, uprawiany przez pątniczki z „Kariery Nikodema Dyzmy” — pannę Sellę i jej arystokratyczne przyjaciółki. Terra est rotunda.