HOME
Jan Zieliński

Spod powieki (J)

Niedziela, 11 maja

Od powrotu z Etiopii mierzę codziennie rano ciśnienie, szukając przyczyn spadku życiowej energii. Wynik oscyluje wokół 110 (górna liczba). Po dwóch konsultacjach lekarskich dopasowałem leki i teraz mam codziennie nieco powyżej 120. Dziś rano mierzę: 145. Dlaczego? A no dlatego, że po przebudzeniu rozmyślałem o tym, gdzie się podziały seksterny pewnej tajemniczej staropolskiej damy pióra i zdałem sobie sprawę, że wiem, gdzie są, wydrukowane w innych książeczkach (lubiła małe formaty). Mają nawet tytuły: najbardziej podoba mi się Rozbieranie sumnienia. Stąd ta poranna ekscytacja.

Wtorek, 14 maja

Rano lecimy przez Brukselę do Porto. Na drogę wziąłem niewielką książkę Marii Danilewicz Zielińskiej Polonica portugalskie (przedmowa Paweł Kądziela, Warszawa, Biblioteka „Więzi”, 2005) i Imieniny, nową powieść Weroniki Murek. Polonica… czytałem przed dwudziestu laty, czego świadectwem karteczka z notatkami. Widzę, że wtedy zaintrygowała mnie powieść Joaquima Paço d’Arcos Memórias duma Nota de Banco (1962), „w której banknot wartości pięciuset escudów z wizerunkiem Damiana de Góis opowiada o swoim kilkudziesięcioletnim żywocie i kolejnych właścicielach”. Przy nowej lekturze zwracam szczególną uwagę na predylekcję autorki do szczegółów, związanych z garderobą. I tak mamy tu, patrząc od góry: nakrycia głowy, jak korony (o tym niżej), hełmy: „fotografie pięknego skrzydlatego hełmu husarskiego”; kapelusze: „emigrantów polskich […] nie było stać na kapelusze obowiązujące szanujących się mieszkańców Londynu”; „mężczyźni odkrywali głowy [by uczcić przejeżdżającego przez Portugalię Paderewskiego] (a noszono jeszcze wówczas kapelusze)”; papachy: „Na okładkach Trylogii […] figurują Kozacy w papachach na rozpędzonych rumakach”; okrycia wierzchnie, jak płaszcze (August II „we wspaniałej zbroi z narzuconym na nią płaszczem gronostajowym”); mundury, peleryny, surduty, fraki i kubraki („rachunek krawca, który dostarczył Bemowi ozdobiony haftami mundur i płaszcz generalski”; kartograf Józef Chełmicki na fotografii „figuruje w mundurze przepasanym szeroką wstęgą z kilkoma rzędami odznaczeń”; w roku 1863 „zastawiano peleryny i podręczniki, by złożyć ofiarę na Fundusz Pomocy Powstańcom Polskim”; buntowano się „przeciw staromodnym pelerynom i surdutom o nazwie batina obowiązującym studentów”; postać Władysława Mickiewicza na kongresie w Lizbonie „przypominała Hamleta ubranego we frak i biały krawat”; „u Infanta znaleziono w kubraku wszyte pod podszewkę złote monety”). Dla Danilewicz Zielińskiej ważne są też galanteryjne akcesoria; porównując uliczki starej Lizbony do Lalki Prusa pisze: „kupić tu można frędzle i guziki dowolnego koloru i kształtu, hafty z Madery […]”.

Osobną kategorię stanowią kompletne stroje, a mianowicie: „mundury «Polaków z Sierry»: ciemnoniebieskie spodnie i kurtki z jasnoniebieskimi kołnierzami i mankietami; na głowach czapki bez daszka, przypominające kształtem berety z jasnoniebieskim otokiem. Po lewej stronie kurtki skromny złoty szamerunek”; opis maître’a hotelu „Giglio”, zacytowany ze Słowackiego („Na głowie miał pomięty kastor, / Surdut na plecach, parę pantalonów”), w którym autorka doszukuje się echa opisu Adamastora w Luzjadach Camõesa; stroje ślubne („Dotąd na początku czerwca w oknach wystawowych magazynów konfekcji dominują wyszukane białe stroje ślubne i wspaniałe welony, przedmiot podziwu przechodzących ulicą”), czy wreszcie: „Stroje ludu polskiego Zienkowicza ozdobione czterdziestoma kolorowymi litografiami, wykonanymi około roku 1836 przez Jana Lewickiego”, działającego później jako kartograf w Portugalii. Opisując swoisty kult i popularność Jana Pawła II w Portugalii autorka zwraca uwagę na „dawne jego zdjęcia, między innymi z dziewczętami z Żywca w charakterystycznych strojach […]”. Ze wszystkich tych przejawów wrażliwości na stroje najbardziej spodobała mi się niepotwierdzona wiadomość o pewnym zwyczaju, związanym z obwołaniem Matki Boskiej patronką Portugalii: „[…] królowie Portugalii zaniechali od czasu tej proklamacji wkładania korony, którą uważali za własność i przywilej Najświętszej Marii Panny”. Relata refero.

 Środa, 14 maja

Porto. Oboje znamy z wcześniejszego życia Lizbonę, razem byliśmy kilka razy na Maderze, ostatnio na Azorach, do kolekcji brakło nam tego pięknego miasta na północy kraju, nad rzeką Duero, blisko jej ujścia do Atlantyku. Hotel Pestana został wybrany przez sentyment dla tej sieci od czasu pobytu na Azorach, a przede wszystkim ze względu na lokalizację: zajmuje rząd kilku starych kamieniczek nad samym nabrzeżem, przy Praça Ribeiro, z widokiem na wysoki, dwupoziomowy most z lewej (projektowany przez ucznia Eiffla) oraz pełną mniejszych i większych wytwórni porto, na łagodnym wzgórzu położoną, dzielnicę Vila Nova de Gaia na wprost.

Pierwsze kroki kierujemy oczywiście do zabytkowej księgarni – Livraria Lello. Piękny secesyjny wystrój: podwójne spiralne schody na piętro i wmontowany w sufit witraż (z półnagim kowalem i dewizą o godności pracy, DECUS IN LABORE), przez który światło spływa na wnętrze falistymi smugami. Na fasadzie dwie wiotkie kobiece sylwetki, dzieło profesora José Bielmana; przewodniki mówią, że symbolizują sztukę i naukę. Szukając informacji o pochodzeniu autora (o nazwisku mało portugalskim) natrafiłem na bliższą eksplikację intencji artysty: sztuka ma tu być wyobrażona poprzez rzeźbę, a nauka poprzez antropologię [1]. [Dopisek późniejszy, z 7 czerwca: dzięki wskazówkom Nuno (o którym niżej) dotarłem do aktu chrztu córki Bielmana z roku 1897, a stamtąd do aktu ślubu, który odbył się w roku 1895 w Sint-Jans-Molenbeek (Belgia). Artysta malarz Joseph Bielmann, rocznik 1857, pochodził ze Szwajcarii, a konkretnie z kantonu Lucerny (jego ojciec, też Joseph Bielmann, zmarł w Willisau, matka, Anna Maria Hunkeler, w Sursee w tymże kantonie). Panna młoda nazywała się Marie Adolphine Van Hulle, rocznik 1875, i byłą córką belgijskiego kupca z Sint-Jans-Molenbeek.]

Dzisiejsza zawartość księgarni odpowiada w sporej mierze prawom rynku: do kultowych książek należą tu Alicja w Krainie Czarów i Harry Potter. Rzecz interesująca: całe regały zastawione są tanimi wydaniami małych arcydzieł literatury w różnych edycjach, niekiedy różniących się tylko atrakcyjnymi okładkami. Przyjemnie podana klasyka, dla każdego dostępna.

Nie podobała mi się tylko jedna rzecz: żeby wejść do księgarni trzeba się udać na inną, obcą stronę internetową, tam podać szczegóły swej karty kredytowej i czekać na kod, który nie zawsze nadchodzi. Straciliśmy na tej operacji trzy kwadranse, inni chętni mieli podobne kłopoty. Cena biletu jest potem odciągana od ceny ewentualnie zakupionych książek (kupiliśmy do wspólnego użytku małą Anthology of Portuguese Poems). A dane karty pozostają w jakiejś chmurze.

Czwartek, 15 maja

Dziś główny cel to muzeum, ale idziemy do niego niespiesznie, zaglądając do mijanych kościołów i innych ciekawych miejsc.

W budynku dawnego klasztoru augustianów sąd i więzienie. W drzwiach stoi grupka policjantów. A naprzeciwko malutka kawiarnia, w której krewni i znajomi oskarżonych czekają na wynik rozprawy. Obok, w kościele de São João Novo, boczny ołtarz świętego z palcem w prawym uchu. Pytam zakrystiana, mówi, że to Santo Ovídio. Rzeczywiście, był święty Owidiusz z Bragi, zginął śmiercią męczeńską około roku 135 naszej ery (a więc sto paręnaście lat po poecie Owidiuszu). Jego imię jest bodaj zepsutą wersją łacińskiego Auditus – oba mają coś wspólnego ze słuchem, toteż Owidiusz jest jednym z patronów niedosłyszących i głuchych.

 

 

Przy rua Dr. Barbosa de Castro 37, 39 i 41 (tak się tu numeruje kamienice, nawet nie wedle ilości drzwi, tylko katastru) wypatroszona fasada domu, w którym w roku 1799, półtora miesiąca po Adamie Mickiewiczu, przyszedł na świat najważniejszy twórca portugalskiego romantyzmu, João Baptista da Silva Leitão de Almeida Garrett. Tablicę „ku uczczeniu pamięci wielkiego poety” ufundowała rada miejska Porto. Ale kto dziś pamięta to nazwisko? W oknach gospodaruje ptactwo.

 

 

W Igreja dos Clérigos (jedynym z widzianych przez nas, w którym co ważniejsze ołtarze i dzieła sztuki są porządnie, w kilku językach opisane) zafascynowało mnie zwieńczenie przenośnego tabernakulum z XVIII wieku, a zwłaszcza głowa Baranka, z podmalowanymi oczyma i uśmiechem, przypominającym Salvadora Dalí.

 

 

W alei platanów w Jardim da Cordoaria zabawna seria rzeźb: grupy mężczyzn siedzą swobodnie na ławkach i śmieją się, jeden zwykle spada, nie przestając się śmiać (Treze a Rir uns dos Outros, hiszpański rzeźbiarz i autor słuchowisk radiowych Juan Muñoz, 1951-2001). W bogatym muzeum sztuki kościelnej przy barokowym Igreja do Carmo zwracam uwagę na namalowany w roku 1785 portret duchownego, który nazywał się Manuel de Santa Catharina Soares i był biskupem diecezji Goa. Zaintrygowała mnie wyraźna sygnatura: „Stanislaus Fecit”. Polak? Wielbiciel św. Stanisława Kostki?

Jeszcze wizyta w muzeum fotografii, mieszczącym się w dawnym więzieniu (są też zdjęcia-portrety więźniów) i wreszcie docieramy do Museu Nacionales Soares dos Reis, nazwanego tak dla uczczenia dziewiętnastowiecznego rzeźbiarza tego nazwiska (specjalizującego się w rzeźbieniu palców portretowanych osób w wymyślnych wygięciach), którego spuścizna wzbogaciła zbiory. Ciekawa kolekcja, poczynając od cyklu starych miniaturowych fajansowych kafelków ze scenami religijnymi, a kończąc na malarstwie dwudziestowiecznym. Najcenniejsze polonicum to portret Atanazego hr. Raczyńskiego, wieloletniego pruskiego posła w Lizbonie, kolekcjonera i autora prac o sztuce portugalskiej, w dodatku, co mnie szczególnie ucieszyło, portret namalowany przez Szwajcara Auguste’a Roquemont. Zabawny jest obraz, zatytułowany „Kup pan Garibaldiego!” (przedstawiający wędrownego sprzedawcę gipsowych biustów). Natomiast największa perła kolekcji to niewielki portrecik ośmioletniej księżniczki Małgorzaty de Valois (1553-1615), który malował François Clouet; pendant do niego, to portrecik młodego Henryka II, przyszłego ojca naszego Walezego.

A wieczorem kolacja z Nuną Costa Borgesem, znawcą historii fotografii portugalskiej, a także, jak się okazało w rozmowie, znawcą portugalskich poloników. To on pierwszy odnalazł w prasie portugalskiej ogłoszenia, zamieszczane w latach 1851-52 przez osobę podpisaną „Mme Juliette de Humnichi” i zidentyfikował ją jako żonę berneńskiego fotografa polskiego pochodzenia, Jana Henryka Humnickiego (co pozwoliło mi z czasem znaleźć podobne ogłoszenie w prasie amsterdamskiej z roku 1852). Ileż wspólnych tematów, ile nowych tropów!

Piątek, 16 maja

Przed południem promem na drugą stronę rzeki, a stamtąd pieszo i taksówką nad ocean, posłuchać szumu fal (na kąpiel trochę za zimno). Po południu zwiedzamy okolice koszar (w dawnym klasztorze), od których bramy wiedzie Rua dos Polacos, na jej krańcu zaś mieści się niepozorna restauracyjka bez szyldu, dla wtajemniczonych. Trzeba wejść do środka, żeby zobaczyć skromne menu ze swojską nazwą lokalu.

 

 

W telewizorze transmisja z jakiegoś wiecu – w Portugalii jutro też wybory. Patron niechętnie odnosi się do wszystkich partii, ale sam uważa się za socjalistę. Porto serwuje smaczne, dobrze schłodzone.

Sobota, 17 maja

Dziś główny punkt programu to katedra wraz z muzeum katedralnym i pałacem biskupim oraz okolice. Wieczorem kolacja w secesyjnej Café Majestic przy handlowej Rua de Santa Catarina. Przy sąsiednim stoliku siedzi Józef Stalin, jak żywy.

Niedziela, 18 maja

Rano promem na drugą stronę rzeki, potem kolejką linową w górę, do Parco Mauro i spory kawałek pieszo przez dzielnicę Gaja (obok zamkniętej dziś Café Polacos) do siedziby wytwórni porto, gdzie konsulat wynajął pomieszczenie na lokal wyborczy. W westybulu wita wchodzących wspaniały fidalgo z kapeluszem jak ukwiał.

 

 

Po drodze coraz to spotykamy Polaków, wracających po oddaniu głosu do miasta. Okazuje się, że na liście uprawnionych do głosowania jest tu prawie tysiąc osób (dla porównania w Addis Abebie: 22).

Po spełnieniu obywatelskiego obowiązku zwariowana jazda z porywczym taksówkarzem do parku Jardim do Pálacio de Cristal. Tam Muzeum Romantyzmu. Obecna ekspozycja stała to przykład harmonijnego i sensownego urządzenia takiej placówki, która mieści się w rezydencji wygnanego króla Sabaudii i Piemontu, Karola Alberta. Ekspozycja nawiązuje do Metamorfoz i pokazuje – na autentycznym wyposażeniu pałacyku i na eksponatach, sprowadzonych ze zbiorów innych muzeów Porto (całość podlega władzom municypalnym) – jak można dać poglądową lekcję romantycznego stylu życia w powiązaniu z motywami roślinnymi, zwierzęcymi i mineralnymi. Kilka znakomitych obrazów, jak urocze Zwiastowanie Gaspara Vaza (XVI wiek) czy również szesnastowieczny, wstrząsający obraz, zapewne malarza flandryjskiego, Głowa św. Jana Chrzciciela na tacy z salamandrą, szarańczą i innymi owadami na obrzeżu tacy i dramatycznie powyginanym drzewkiem w tle. Naczynia stołowe dobrano pod kątem zwierząt – węży, małp i wielkiej chmary żab – z którymi dobrze komponuje się wiszący w sąsiedniej sali obraz, przedstawiający Latonę w krainie ludzi przemienionych w żaby (motyw owidiuszowski).

Karol Albert, wnuk Franciszki Krasińskiej, był spokrewniony z kilkoma rodami polskimi (Zygmunt Krasiński pisał o nim poufale: „Kuzynek znów rozpoczął wojnę, mimo próśb Anglii i Francji” [2]). Po jego śmierci zwłoki przewieziono do stolicy Piemontu, a w parku jego przyrodnia siostra, Augusta de Montléart, wystawiła kaplicę pamiątkową, rodzaj symbolicznego grobu. Budynek należy obecnie do kościoła luterańskiego i w każdą niedzielę jest otwarty dla zwiedzających (dlatego dziś właśnie znalazł się w naszym programie). Księżna w roku 1851 osiadła w Galicji, gdzie odziedziczyła dobra po swoich polskich przodkach – zmarła w Krzyszkowicach koło Myślenic. Wnętrze neoklasycystyczne, z bogatymi białymi stiukami, przemyślnie oświetlone sufitową rozetą. Na ołtarzu pastor zapala świece przed popołudniowym nabożeństwem.

Wieczorem spacer po uliczkach w okolicach rzeki. Fasada z owidiuszowym motywem przemiany twarzy w drzewo (albo drzewa w twarz).

 

 

Poniedziałek, 19 maja

Wynajętym samochodem na całodniowy wypad do Bragi, Guimarães i nad Atlantyk. Braga to miasto z długą historią, którą się chlubi (rzymska Bracara Augusta). W IV wieku opiewał ją Auzoniusz. Potem – ważny ośrodek chrystianizacji Półwyspu Iberyjskiego. Biskupem Bragi był wspomniany św. Owidiusz. Arcybiskupi Bragi są prymasami Portugalii.

W katedrze zaintrygowała mnie predella w lewym transepcie: złoty rydwan, na którym siedzi kobieta trzymająca monstrancję, przed nim wiwatujący tłum, piszczałki i kwiaty, ale zarazem ktoś leży pod kołami wozu, a z tyłu wlecze się grupa powiązanych jeńców.

Potem Bom Jesus do Monte, sanktuarium na przedmieściach Bragi, z monumentalnymi osiemnastowiecznymi schodami dla pątników (583 stopnie), ozdobionymi kapliczkami. Kiedyśmy zeszli na sam dół, spotkaliśmy młode małżeństwo, ona w mocno zaawansowanej ciąży (dziesiąty miesiąc). Lekarz zalecił jej tę pielgrzymkę dla przyspieszenia rozwiązania. Na górę można się też dostać kolejką linową z napędem hydraulicznym: spływający z góry strumień napełnia zbiornik, który sprawia, że jeden wagonik zjeżdża na dół, równocześnie podciągając drugi, z pasażerami, na szczyt.

Wtorek, 20 maja

Rano M. zwraca uwagę na dziwne ciemne mgły nad mostem, wiodącym do koszar w dawnym klasztorze, za którymi ciągnie się Rua dos Polacos. Wyszedłszy przed hotel robię kilka zdjęć mostu, na pierwszym niepokojąca sylwetka wykonującego ewolucje ptaka (dużej mewy?), który jak barthesowskie punctum próbuje przyciągnąć uwagę. W tej samej chwili przychodzi wiadomość od Joanny Krasnodębskiej, że dzisiejszej nocy w Toruniu zmarła Krystyna Hilary.

Środa, 21 maja

Chyba najpiękniejszy kościół, widziany w trakcie tego wyjazdu – Santa Clara. Zbudowany w XV wieku dla klarysek, mały, ale z niesłychanie bogatym wystrojem wnętrza (pozłacane drewno), jest obecnie niewielkim muzeum z fachowym, chętne udzielającym objaśnień personelem. Tutaj dowiedziałem się, co znaczy predella w katedrze w Bradze: to Tryumf Monstrancji.

Kończy się intensywny tydzień w mieście, które jest jak kropla miodu.

Czwartek, 22 maja

W drodze powrotnej (z przesiadką w Zurychu) kończę czytać Weronikę Murek. Nie mam wątpliwości, że po niezbyt udanych Dziewczynkach autorka wróciła do formy, jaką zapowiadała Uprawa roślin południowych metodą Miczurina. Urodziny to powieść o niespełnieniu, o zawiedzionych ambicjach, o osuwaniu się w muł i chaos. Chyba stąd w książce wielkomiejskiej, dziejącej się w środowisku artystycznym, taka dominacja obrazowania akwatycznego. Myślę, że będę jeszcze miał okazję napisać o tym obszerniej; dzisiaj chciałem zwrócić uwagę na rzecz inną, a mianowicie na echa głębokiego przeżycia lekturowego Maltego Rilkego. Widać to w rozmaitych miejscach tekstu, tak jakby powieść autora Sonetów do Orfeusza wbiła się na trwałe w wyobraźnię i dukt pisma Murek. Kilka przykładów. „Najpierw jest delikatna: słyszą jej kroki na korytarzu, drzwi zamykające się jakby na skutek przeciągu. Potem widzą ją w odbiciu w lustrze, w szybach. Odkrywają jej historię w starej księdze – w tym sensie jej życie nie poszło na marne. Któregoś dnia widzą ją wreszcie po raz pierwszy: idą na piętro jeść, bawić się, kochać, a ona stoi pośrodku pokoju, na twarzy ma czarny welon, krzyczy” [3]. Te zdania nie powstałyby, gdyby nie zjawa Ingeborgi, nawiedzająca dom rodzinny Maltego. Scena zmiany kostiumu, kiedy Jaga szamocze się z ubraniami a w pewnej chwili „[s]łyszy szelest zza pleców. Czuje dotyk. Czyjeś dłonie dotykają jej i pomagają zapiąć zamek” [4] – to echo spotkania Maltego z ręką. Początek rozdziału czternastego („Rzecz w tym, że nie można poddać się tak łatwo, w tym cała rzecz” [5]) to jawna parafraza fragmentu początkowych stron powieści Rilkego (w przekładzie Witolda Hulewicza): „Na to nie ma rady. Cała rzecz w tym, żeby żyć. W tym cała rzecz”. Autorka gra z czytelnikiem, kiedy na tej samej stronie przywołuje imię bohatera tamtej powieści w zdaniu zupełnie oderwanym od obecnej narracji: „Hannibal z Żoliborza, poćwiartował kobietę i uciekł na Maltę”. Całkiem z ducha i stylistyki prozy Rilkego jest taki fragment: „Dni spędzone w samotności – wszystko się odkłada, skargi, których nie było do kogo wypowiedzieć, uwagi, którymi nie było się jak podzielić. To wszystko wraca […] [6]”. A także: „Kiedy jest się u szczytu, gra się dużo i dobrze. Człowiek w sumie niewiele się nad tym zastanawia. Dlaczego właśnie ja? Ale potem to wszystko się kończy człowiek nie rozumie z jakich powodów. Dlaczego właśnie ja, dlaczego mnie to spotkało? O tym dla odmiany myśli” [7]. Kiedy bohaterka powieść Murek przelicza swe życie na dni („Całe życie Jagi składa się z dwudziestu tysięcy czterystu pięćdziesięciu czterech dni”) jest jak Mikołaj Kusmicz w powieści Rilkego, którego kłopoty ze światem zaczęły się, kiedy założył, że pożyje jeszcze pięćdziesiąt lat i zaczął przeliczać te lata na dni, godziny, sekundy, aż mu „wyszła taka suma, jakiej w życiu nie widział”.

Sobota, 24 maja

Wcześnie rano ostra jazda do Torunia. Wklejam tu fragment tego, co mówiłem na pogrzebie Krystyny Miłotworskiej-Hilary. Całość ukaże się w następnym numerze kwartalnika literackiego „Wyspa”.

„[…] poznałem Krystynę jesienią roku 1987. Byłem z rodziną w Niemczech na stypendium Fundacji Humboldta, mój promotor Roman Zimand (który pisał o Hilarym już w połowie lat pięćdziesiątych) polecił mnie jako człowieka, który jest wprawdzie historykiem literatury, ale zna się także na sztuce. Pojechałem do Monachium, obejrzałem obrazy i od początku nie miałem wątpliwości, że mam do czynienia z artystą nieprzeciętnym, z malarstwem świetnym technicznie, a zarazem głębokim, twórczo czerpiącym z dorobku sztuki światowej, tej akademickiej, ale i pierwotnej – w dobrze pojętym duchu jungowskim.

Krystyna szybko zaprzyjaźniła się z moją pierwszą żoną Alicją i z synami (szczególne dobrą miała komitywę z młodszym, Karolem). Odwiedzała nas w Stuttgarcie, my ją w Monachium. Potem, kiedy pojechałem jako attaché kulturalny do Szwajcarii, była częstym gościem w Bernie, nasi tamtejsi przyjaciele stali się jej przyjaciółmi. Okazją do spotkań były też wystawy malarstwa Hilarego. Przede wszystkim wielka retrospektywa, zorganizowana w roku 1997 przez Muzeum Narodowe w Warszawie w salach „Zachęty”, z dużym katalogiem, do którego napisałem tekst zatytułowany Hilary: obraz albo świat cały. A przedtem mniejsze wystawy w Neuchâtel, w Ratyzbonie, w Rapperswilu.

Z tych wielu spotkań szczególnie pamiętam wspólne chodzenie po starym Berlinie śladami mieszkającej tam przed wojną pisarki Eleonory Kalkowskiej, podczas którego Krystyna nakręciła filmik. A także spotkania w Warszawie, związane z kręceniem profesjonalnych filmów o Hilarym (Urszuli Dubowskiej, Stanisława Kubiaka). I groteskowy epizod, jak jadąc po raz pierwszy do Stuttgartu na Wielkanoc Krystyna postawiła torbę ze świątecznymi frykasami na dachu samochodu, po czym ruszyła, a torba została w garażu w Monachium”.

Niedziela, 25 maja

Farbą klejową na rogoży namalował w roku 1919 niemiecki ekspresjonista Otto Mueller Dwa kobiece półakty – obraz, który miał przez następne sto lat burzliwą karierę. Jego pierwszy nabywca, wrocławski mecenas sztuki Ismar Littmann po dojściu Hitlera do władzy popełnił samobójstwo. Obraz skonfiskowano. Był pokazywany na osławionej wystawie sztuki zdegenerowanej. Jeszcze przed wojną próbowano go sprzedać w Lucernie, ale bezskutecznie; przeszedł przez ręce Gurlitta (którego kolekcja jest dziś w Kunstmuseum w Bernie), trafił jako dar do zbiorów muzeum w Kolonii. Zwrócony potomkom Littmanna, został odkupiony przez Museum Ludwig i dziś można go oglądać w Kolonii. Tam też zobaczył obraz francuski karykaturzysta Luz, który przeżył zamach na redakcję „Charlie Hebdo”, bo tego dnia zaspał. I wymyślił, że narysuje powieść graficzną, w której narracja będzie prowadzona z punktu widzenia (i słyszenia, jeśli tak można powiedzieć) tego obrazu. Rzecz, zatytułowana Deux filles nues (Éditions Albin Michel) ukazała się jesienią 2024 w Paryżu, teraz wyszedł przekład niemiecki, który zbiera dobre recenzje. Pomysł fabularny przypomina trochę Rien ne va plus Andrzeja Barta. O komiksowych rysunkach się nie wypowiadam, bo to nie mój genre.

Czwartek, 29 maja

W trzy wieczory obejrzeliśmy duński miniserial Reservatet (2025). Przekrój przez kilka istotnych kwestii: problemy zamożnych skandynawskich małżeństw, które chcąc mieć więcej czasu na życie towarzyskie i dla siebie zatrudniają młode Filipinki jako opiekunki do dzieci; dwuznaczny status Filipinek, przyjeżdżających jako opiekunki do dzieci, a postrzeganych przez niektórych jako partnerki seksualne; problemy nastolatków, którym smartfony dają możliwość kręcenia filmików o treściach, z jakimi nie potrafią sobie poradzić; bezkarność ludzi najbogatszych, ich przewaga nad wymiarem sprawiedliwości i policją. Dobre tempo, dobra muzyka. Oryginalna praca kamery, swobodne operującej wydłużaniem i skracaniem postaci i planów.

Siedzę teraz i słucham sobie muzyki z tego serialu: Secrets We Keep (Reservatet) 2025 Soundtrack. Music By Halfdan E. Pada deszcz.

Piątek, 30 maja

„Z rana mieszkańcy Goldau usłyszeli trzask przeraźliwy. O godzinie piątej po południu warstwy rozciągające się między Spitzbuel i Steinbergerflue odłączyły się od góry i z hukiem piorunowym spadły w dolinę, gdzie ich zwaliska dosięgnęły w podskokach podstawy Righi w całej jej długości. […] Wsie Goldau, Busingen, Lowerz, Ober-Roter i Unther-Roter zostały całkiem zagrzebane pod gruzami góry” [8]. To jeden z wielu opisów katastrofy, jaka zdarzyła się w szwajcarskiej wiosce Goldau dnia 2 września roku 1806. Powtórka takiego zdarzenia zagrażała każdego prawie roku. Pisałem już kilkakrotnie w tym dzienniku o groźbie zasypania gryzońskiej wioski Brienz. Przedwczoraj w innej części Szwajcarii doszło do katastrofy tego rodzaju, największej odkąd prowadzi się pomiary. W kantonie Valais masy skalne, spadające od pewnego czasu na lodowiec, przeważyły i kilka milionów metrów sześciennych głazów i lodu zjechało w dół, zasypując niemal w całości ewakuowaną wcześniej wioskę Blatten. A dziś w „NZZ” czytam słowa, które są echem dawnych opisów katastrofy z Goldau: „Najpierw był grzmot, potem zapach rozkopanej ziemi. Tak świadkowie opisują osunięcie się zbocza góry, które zasypało w środę wioskę Blatten. Następnie zapadła napięta cisza, którą zaraz połknął gruchot żwiru, grzmocącego z lodowca. Kamienie, pył i lód. Znikła wioska, a na odpowiedź na cisnące się pytania przyjdzie jeszcze długo poczekać”.

*

Pół dnia w grodziskim Szpitalu Zachodnim, checkup kardiologiczny. Związane z tym niedogodności umila mi lektura oryginalnej książeczki o zaniechaniu. Zdumiewa mnie zainteresowanie autorki (która metrykalnie mogłaby być moją córką) autorami w różnych okresach bardzo mi bliskimi. Jak J. D. Salinger, jeden z idolów mojej młodości, który zamilkł po wydaniu Buszującego w zbożu. Jak Kalikst Orzeszko czyli Prince Korab, nieco paranoiczny autor „Księgi Zagubionych”, czyli poradnika wiedzy ogólnej (na wstępie tłumaczy, jak należy chodzić: wysuwać naprzód najpierw jedną, a następnie drugą nogę), którego śladami wędrowałem nieraz po Bernie, gdzie odwiedził go kiedyś Władysław Mickiewicz. Jak Rimbaud, który poezję porzucił dla fotografii i handlu bronią w Afryce (pamiątki po nim oglądaliśmy w lutym z atencją w Hararze).

W szpitalu po remoncie zmiany, na ogół na lepsze. Tylko w pokoju do prób wysiłkowych piękny widok na przeciwległe okno, z orchideami i tajemniczym fotelem, został zasłonięty przez obrzydliwą puszkę klimatyzatora. Zaniechania przeczytałem w szpitalu połowę. Autorka pisze też o twórcach, jakoś dotąd przeze mnie pomijanych, jak Ralph Ellison, autor Niewidzialnego człowieka, który zamilkł, ale nie przestał tworzyć. „Pisarz zostawił po sobie dwa tysiące stron notatek, które krytyk literacki John E. Callahan przejrzał i złożył w książkę zatytułowaną Juneteenth [9]”. Zaraz, zaraz, Juneteenth to murzyński skrót dnia – 19 czerwca 1865 – kiedy czarni niewolnicy w stanie Teksas dowiedzieli się, że są wolni. A równocześnie 19 czerwca to moja data urodzenia. Tymczasowa diagnoza brzmi: niewydolność serca. Nie zaniechuj mnie, serce moje.

Sobota, 31 maja

W prywatnym milanowskim dyskusyjnym klubie filmowym The Trouble With Harry (1955) Hitchcocka. Reżyser odwrócił schemat. W „zwykłym” filmie kryminalnym ktoś ginie, szuka się ciała, a jak zostanie znalezione, każdy szuka alibi, żeby wykazać swoją niewinność. Tu trup leży na widoku niemal od samego początku, każdy się przyznaje, że to on/ona jest sprawcą zabójstwa, a splot nieporozumień sprawia, że jednego dnia zwłoki Harry’ego są trzy razy zakopywane i odkopywane. Bo nie o kryminał Hitchcockowi chodziło, tylko o czarną komedię i nie o zabójstwo, tylko o miłość. Najsympatyczniejsza postać: dr Greenbow, chodzi po lesie z książką przed okularami i czyta poezje, raz po raz potykając się o trupa. A kiedy coś recytuje z pamięci, to jest to sonet 116 Szekspira – o miłości, o skomplikowanej relacji, jaka wiąże ją z Czasem. Rzecz dzieje się w Nowej Anglii, ale bohaterowie konwersują jak Anglicy, co przestaje dziwić, jeśli się zważy, że podstawą scenariusza była powieść brytyjskiego autora nazwiskiem Jack Trevor Story (naprawdę tak się nazywał!).

Poniedziałek, 2 czerwca

Polska obudziła się dziś rozpłatana na dwie połówki, jak jabłko. W Opypach trochę inaczej: kiedy wczoraj wrzucaliśmy głosy, wszystkie widoczne w urnie odpowiednią stroną kartki wskazywały na Trzaskowskiego. Po podliczeniu okazało się, że głosowało na niego 401 spośród 678 osób, co czyni 62,09%, ale oczywiście nie zmienia ostatecznego wyniku. Jest jak jest.

Wtorek, 3 czerwca

A w Szwajcarii ożywiona dyskusja na temat zasypanego Blatten i innych górskich wiosek, którym grozi podobny los. Co robić? Odbudowywać? Ale gdzie, jakim i czyim kosztem? Zaniechać? A co z mieszkańcami, mają się rozproszyć po Szwajcarii? Wioska znikła, ale przecież gmina została, pozostali ludzie – krewni i sąsiedzi. Redaktor regionalnej gazety „Walliser Bote” alarmuje: „Polityka, która pompuje miliardy w ratowanie banków, a zostawia swemu losowi obszary górskie, straciła nie tylko miarę, ale i kompas”.

Czwartek, 5 czerwca

Starszy syn po lekturze „Newsweeka” zwrócił naszą uwagę na książkę Anny Lembke Niewolnicy dopaminy. Dziś przyszła. Maria otwiera na chybił-trafił tom towarzyszący, z ćwiczeniami, i czyta na głos: Ćwiczenie interaktywne: zasada żalu (Przykład: Andy). „Żałuję, że poświęcałem czas na kompulsywne nadmierne ćwiczenia i restrykcyjne ograniczane diety. Prawdopodobnie spowodowałem tym trwałe szkody dla mojego zdrowia. Poza tym pokazywałem mojej córce niezdrowy wzorzec relacji z własnym ciałem. Żałuję również poczucia wstydu i rozpaczy, które wywoływałem w sobie swoim kompulsywnymi zachowaniami” [10]. Przecież to katolickie poczucie winy, mówi, „moja wina, moja bardzo wielka wina”. A ja pytam, czy przeciętny polski Jędrek/Andy rozumie słowo „kompulsywne”? Owszem, może sprawdzić definicję słownikową tej kalekiej kalki z angielskiego: „wykonywane pod nie dającym się opanować przymusem wewnętrznym”, ale kto sięga po słownikowe definicje, kiedy ma wzbudzić w sobie żal? Może lepszym odpowiednikiem byłoby „nałogowe”? „Żałuję, że ćpałem?”. I jeszcze jedna wątpliwość: czy ów zarzut „kompulsywności” nie odnosi się do czytelników, którzy stosują się do porad Anny Lembke? Którzy będą żałować kompulsywnej lektury, gdy sięgną po równe sugestywny poradnik innego specjalisty od uzależnień? Tylko pytam. Generalnie jestem przecież za odnajdywaniem równowagi.

*

Od paru dni nadchodzą sprzeczne doniesienia na temat ewentualnego przejęcia klasztoru św. Katarzyny na półwyspie Synaj przez państwo egipskie. Greckie media porównują taki scenariusz do upadku Bizancjum. MSZ w Kairze dementuje pogłoski jako przesadne. Wywołał je wyrok egipskiego sądu, stwierdzający, że właścicielem klasztoru jest państwo Egipt, a grecko-prawosławnej wspólnocie klasztornej przysługuje zaledwie prawo użytkowania budynków. Planowane udostępnienie klasztoru turystom nie będzie, zapewnia prezydent al-Sisi, zagrożeniem dla świętości miejsca, w którym Bóg objawił się Żydom w krzaku gorejącym i wręczył Mojżeszowi tablice z Dziesięcioma Przykazaniami. Mnisi na razie zamknęli bramy klasztoru przed zwiedzającymi, mówiąc, że są zasmuceni i że się modlą o ratunek dla klasztoru.

Piątek, 6 czerwca

Martin Pfister, który w rządzie szwajcarskim od dwóch miesięcy stoi na czele departamentu obrony, ochrony ludności i sportu, na zarzuty lewicy, że potencjalna groźba rosyjskich czołgów nad Renem jest nierealistyczna odpowiedział w parlamencie, iż obecnie konflikty są mieszanką wojen z różnych epok: „Równocześnie odbywa się walka średniowiecznych rycerzy, wojna pozycyjna jak w pierwszej wojnie światowej i wojna dronów”. „NZZ” pyta swych czytelników, czy boją się rosyjskich czołgów nad Renem. Zobaczymy po niedzieli.

*

Dziś połknąłem drugą połowę Zaniechania Zofii Zaleskiej. Jak na osobę głoszącą pochwałę odmowy, lenistwa, nicnierobienia i zaniechania, zestaw, a zwłaszcza rozrzut przywoływanych lektur imponujący. Myślę, że wytłumaczenie znaleźć można w użytej w książce formule „Obok Stachanowa zawsze jest Obłomow”, która da się przecież odwrócić: oto obok Obłomowej pojawia się Stachanowa.

Co było dla mnie w lekturze drugiej połowy największym zaskoczeniem? Zosia z drugiej części Dziadów jako przykład kary za „[l]ekceważenie miłości (a raczej: lekceważenie mężczyzn)”. Rymuje się ona z przywołaną na początku książki baśnią braci Grimm o dziecku, ukaranym za krnąbrność. A trafiła do książki pewnie za sprawą tożsamości z imieniem autorki.

Owszem, Zaniechanie to książka programowo osobista. Ale ostatni jej rozdział, zatytułowany znamiennie Historia osobista, kończy się jednak cytatem z wiecznego starca. Obrazem „upragnionej pauzy i szczęśliwego prześnienia”, zaczerpniętym z Sierpnia Schulza: „Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia”. I ja rad jestem, że nie zaniechałem przeczytania Zaniechania, że zbytnio nie odwlekałem tej lektury, tkwiąc w błogiej prokrastynacji, choć tyle innych książek czeka na przeczytanie. Tak, ta lektura była jak pauza wytchnienia.

*

Umarł Jacek Sygnarski (rocznik 1943), archiwista i kolekcjoner. Studia ukończył w Toruniu, od roku 1981 mieszkał w Szwajcarii. Od połowy lat siedemdziesiątych kolekcjonował wszystko, co dotyczy drugiego obiegu – jego zbór uchodził za jeden z największych w Europie. Z żoną Ludwiką założył poświęcone szeroko rozumianym kontaktom polsko-szwajcarskim „Archivum Helveto-Polonicum”, które dziś stanowi wydzieloną część zborów biblioteki kantonalnej i uniwersyteckiej we Fryburgu. W tejże bibliotece urządził wystawy o polskim drugim obiegu (Papierowa rewolucja) i o prezydencie Mościckim; razem zrobiliśmy wystawę Słowacki en Suisse. Był do niedawna członkiem Rady i jury Fundacji Kościelskich. Niestrudzony w poszukiwaniu i wygrzebywaniu unikalnych nieraz materiałów, nie szczędził czasu i środków na gromadzenie swoich dwóch wymarzonych kolekcji. Skromny, nie wysuwał się na pierwszy plan, ale dobrze wiedział, że to, co robi jest ważne i potrzebne.

Sobota, 7 czerwca

Rano przez szeroko otwarte okno sypialni śpiewają nam cudnie pleszka („nie mieszać z pliszką!”, przestrzegał Ptasznik z Wilna) i wilga. Mimo jaskrawego upierzenia trudno je wypatrzeć w gęstym listowiu po drugiej stronie podjazdu. Ale słychać jak rozsypują się na przemian sznury pereł, jeden matowych (pleszka), drugi połyskliwych (wilga).

Niedziela, 8 czerwca

Jutro od rana idę na trzy-cztery tygodnie do szpitala w Grodzisku Mazowieckim. W programie gimnastyka serca oraz obserwacja, kardiologiczna i ogólna.

Pod wieczór pożegnalny spacer nad drugi staw. Ledwie doszedłem. Siedzimy na ławeczce Rilkego, wspominamy pierwsze wspólne lektury. Oddycham z trudem, przeraźliwie ziewam. Staw prawie całkiem wysechł, ale nenufarom najwyraźniej wiele nie potrzeba prócz wilgotnego błota. Kosaćce też nieźle sobie radzą na brzegu. Uschła wysoka brzoza po drugiej stronie stawu, ale dęby spotężniały, zmężniała też grusza na miedzy. Pola i łąka pięknie porosły wysoką trawą, w jednym miejscu widać trop zajęczy. W brzezince świeże pędy, poobgryzane przez sarny. Jesion, posadzony przeze mnie przed paru laty zamiast jaworu (dla Laury) zmarniał, ale na środku ścieżki wysiał się jego potomek. Trzeba go będzie otoczyć opieką.

Poniedziałek, 9 czerwca

Przyzwyczajam się do nowego widoku za oknem.

 

 

Szpitalna biblioteczka składa się z książek, których na ogół nie mam ochoty otwierać, ale jak powtarzał Stempowski, kiedy ktoś potrzebuje kawioru, dobry Bóg da mu trochę kawioru. Wydana w dużym formacie, z mnóstwem ilustracji, zaczerpniętych ze strych druków i rękopisów, często po raz pierwszy reprodukowanych – Polska sztuka wojenna w czasach Odrodzenia (Warszawa 1955). Wstęp rozpoczyna obowiązkowe odwołanie do Engelsa, ale potem – ileż się można dowiedzieć z samych obrazków i komentarzy. Na przykład o tym, jak budowano mosty – na przemyślnie umocowanych beczkach albo na poprzecznie do osi ustawionych łodziach. Zachwycający drzeworyt z Ksiąg hetmańskich (wtedy w rękopisie; mam w domu wydaną dziesięć lat temu edycję Marka Ferenca), przedstawiający transport pontonów na wozie. Sarnicki pisze: „Łodzie wielgie, jako te co sól na nich spuszczają, wożą za wojskiem, a iżby ich snadniej wozić tedy jedną w drugą kładą, żeby się zmieściły, jako owo kubek w kubek srebrny wkładają […]”. Albo o budowie mostu wiszącego: człowiek oznaczony literą C płynie na przeciwny brzeg rzeki „mając jeden koniec snurka subtelnego w gębie”, a na pierwszym brzegu człowiek D „popuszcza po trochę tego snurka”, aż można przerzucić przez wodę grube liny.

Wtorek, 10 czerwca

Czytelnicy „NZZ” odpowiedzieli. Tylko nieliczni wierzą w rosyjskie czołgi nad Renem, ale większość respondentów wyraża zaniepokojenie. Obawiają się ataku dronów lub rakiet, ponadto aktów sabotażu i całej tzw. wojny hybrydowej.

*

„Ciało wstaje ze zmartwienia? W czyj sen

spada oliwka? A czy do Ciebie przywiera litera?” [11]

JAN ZIELIŃSKI

[1] Por.: C. A., O novo edificio da livraria Chardron, „O Occidente” z 10 II 1906, s. 27. Jest to artykuł, napisany na zamówienie braci Lello z okazji inauguracji budynku księgarni 13 I 1906 roku.

[2] Zygmunt Krasiński, Listy do Stanisława Małachowskiego. Opr. Zbigniew Sudolski. Warszawa, PIW, 1979, s. 227.

[3] Weronika Murek, Urodziny. Wołowiec, Czarne, 2025, s. 125.

[4] Tamże, s. 111.

[5] Tamże, s. 140.

[6] Tamże, s. 144.

[7] Tamże, s. 172.

[8] Ludwik Figuier, Ziemia i morza, czyli Opis fizyki Kuli Ziemskiej. Tłum. W. Niewiadomski. Tom II. Warszawa 1873, s. 77.

[9] Zofia Zaleska, Zaniechanie. Kraków, Karakter, 2025, s. 101.

[10] Anna Lembke, Niewolnicy dopaminy. Ćwiczenia. Praktyczny poradnik, który pomoże odnaleźć równowagę w epoce obfitości. Tłum. Grażyna Chamielec. Poznań, Zysk i Spółka, 2025, s. 39. Tom główny, Niewolnicy dopaminy. Jak odnaleźć równowagę w epoce obfitości, ukazał się tamże w roku 2023, w tym samym przekładzie.

[11] Wojciech Kass, Solfeż. Warszawa, Iskry, 2025, s. 14 (wiersz Litera).

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Autorzy
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek