HOME
Jan Zieliński

Spod powieki (O)

Poniedziałek, 17 listopada

Po kilkudniowej przerwie (wyjazd do Walewic i okolic) siadam rano na rower stacjonarny, sięgam po prawie do końca przeczytany tom korespondencji Józefa Mackiewicza i Barbary Toporskiej – problem. Nie widzę liter ani w okularach ani bez. Zwłaszcza lewym okiem – cały środek kartki zamazany. Rzeczywiście, już podczas wycieczki łowicko-nieborowskiej skarżyłem się, że opisy eksponatów są za małym drukiem, że ich nie mogę odczytać, musiałem robić zdjęcia i czytać z ekranu telefonu. Teraz po chwili wzrok się jakoś przyzwyczaja, ale nadal czytam z trudem. Wpadam w lekką panikę. Dzwonię do prywatnej przychodni okulistycznej, moja pani doktor ma pierwszy wolny termin w następny czwartek, a tu za tydzień grantowa konferencja o braciach Mniszech w osiemnastowiecznej Szwajcarii, referat w proszku, no i w ogóle – jak żyć bez czytania?

 

*

Wieczorem znów Diane Keaton – w The Family Stone (2005), filmie reżysera o nazwisku jak z powieści Tołstoja: Thomas Bezucha. Układanka w rodzaju kostki Rubika, w której jeden niepasujący element, dodany do zgranej kompanii wprowadza spore zamieszanie i wymusza radykalne przesunięcia, żeby umożliwić nowe rozdanie.

 

Wtorek, 18 listopada

Rano znów na rowerku, sięgam po Mackiewicza, czytam z trudem, a mój ulubiony prozaik pisze w liście do Stasysa Lozoraitisa 10 lipca 1983 roku, półtora roku przed śmiercią: „U nas też przeważnie źle. Jeżeli chodzi o mnie, to z najważniejszym dla każdego pisarza organem cielesnym: OCZY! Jakiż tu może być pisarz, który nie może ani czytać, ani pisać…”. A pół roku później Barbara Toporska informuje żonę Lozoraitisa: „Józef już także prawie niepiśmienny – traci wzrok. Poruszać się jeszcze może (ślepota, zapewnia lekarka, mu nie grozi), ale czytać już zupełne nie może i nie będzie mógł”. A 15 lipca 1984 roku żona Mackiewicza precyzuje: „Na ulicy może się poruszać, ale ani czytać, ani pisać. Nie jest to katarakta jaką można by zdjąć, lecz skleroza. Osłabiająca, na nieszczęście, nie tylko wzrok. Powodzenie, jakie mają dziś jego książki w kraju, przyszło za późno”.

 

Środa, 19 listopada

Krytyk filmowy „Guardiana” Peter Bradshaw zachwyca się Rękopisem znalezionym w Saragossie Hassa, który od jutra ma być dostępny na platformie Klassiki. Jego zdaniem ten film jest „jak Cervantes albo jak Borges, a zarazem bardzo przypomina Alejandro Jodorowsky’ego (ci wisielcy i te księżniczki są jak karty taroka, które tamten uwielbia) oraz Terry’ego Gilliama. Farsowe spotkania mogłyby być skeczami Monty Pythona […]”.

 

Piątek, 21 listopada

Wycliffe Muia informuje na stronie BBC o dokonanym w środę akcie zwrócenia Etiopii dwunastu cennych przedmiotów, wywiezionych sto lat temu przez ówczesnego posła niemieckiego Franza Weissa i jego żonę Hedwig. Te niezwykłej urody obiekty zostały przekazane do zbadania Instytutowi Badań Etiopskich w Addis Abebie. Są wśród nich korony, tarcze, obrazy, a także zbiór zdjęć i filmów, wykonanych w Etiopii przez dyplomatyczną parę. Obiekty przywiózł do Addis Abeby wnuk posła.

 

*

Haniebne dwadzieścia osiem punktów. Brak słów.

 

*

W grodziskiej Mediatece na otwarcie Mrowna Jazz Festiwal pokaz filmu dokumentalnego Roberta Kaczmarka Zbigniew Seifert. Przerwana podróż (2022). Napisałem „dokumentalnego”, ale jest to zarazem dobry film artystyczny, z oryginalnymi, twórczymi wizualizacjami dynamicznej muzyki tego saksofonisty i skrzypka jazzowego (świetna sekwencja o wpływach hinduskich i – zupełnie inna – z gołębiami, karmionymi na krakowskim rynku). W części dokumentalnej dużo zdjęć, głównie ze zbiorów rodzinnych oraz krótkie rozmowy z ludźmi, którzy Zbyszka znali, którzy z nim współpracowali (wśród nich Adam Bujak, Tomasz Stańko, zmarły cztery tygodnie temu Jack DeJohnette). Kapitalna sesja zdjęciowa Bujaka na tarasie i na strychu w domu fotografa.

Słuchając obfitych fragmentów gry Seiferta i kołysząc się na krześle do jego solówek zauważyłem, że przy całym swoim melodycznym skomplikowaniu, wręcz gonitwie dźwięków, mają one nadrzędny stały, dwutaktowy rytm. W pierwszych nagraniach, w okresie zdobywania sławy krajowej, potem europejskiej, potem amerykańskiej, ten rytm jest przyspieszony; zwalnia od czasu diagnozy, a zwłaszcza remisji raka. Jakby się wspinał na wysoką górę, gdy coraz trudniej o oddech.

Zabrakło mi tylko w tym filmie jednego wątku, jednego środowiska, w którym sam Zbyszka poznałem i z którym go nieodmiennie kojarzę: polskich hippisów. Pamiętam posiady u Milo Kurtisa na Świętojerskiej, które kończyły się wyjadaniem scukrzonych greckich konfitur jego babki. Można było zaprosić do udziału w filmie Kurtisa (wówczas Grupa w Składzie), który parę lat temu wspominał swoją muzyczną przyjaźń z Seifertem na antenie Radia Wnet. Ale generalne wrażenia z Przerwanej podróży jak najbardziej pozytywne.

 

Sobota, 22 listopada

M., która czyta biografię rodziny Noblów (tych od dynamitu i nagród), przekazała mi listę nazw statków, należących do tej familii, które pod koniec lat siedemdziesiątych XIX wieku przewoziły ropę z Baku przez Morze Kaspijskie i dalej na północ rzekami i kanałami. Podaję te nazwy w przekładzie polskim: „Zoroaster”, „Budda”, „Nordenskjöld”, „Mojżesz”, „Mahomet”, „Tatarzyn”, „Brahma”, „Spinoza”, „Sokrates”, „Darwin”, „Koran”, „Talmud” oraz „Kałmuk”. Niezła mieszanka wybuchowa (na tle religijnym). Dziś objaśnienia wymaga chyba tylko trzecia nazwa – to na cześć polarnika Adolfa Erika Nordenskiölda, który w latach 1878-79 jako pierwszy przebył Przejście Północno-Wschodnie.

 

Niedziela, 23 listopada

 

 

Pierwszy śnieg. Zimowa Arkadia. Czy w Raju padał śnieg?

 

*

Wspomnienie przedśmiertne. M., która nadal czyta o Noblach, podrzuciła mi świetny epizod do zbieranych przeze mnie od lat „wspomnień przedśmiertnych”, czyli nekrologów lub wspomnień, ogłoszonych drukiem za życia rzekomego denata. W roku 1888 zmarł na Lazurowym Wybrzeżu Ludvig Nobel, brat sławniejszego Alfreda. 15 kwietnia w „Le Figaro”, w „Le Matin”, „Le Gaulois” „Gil Blas” ukazały się informacje o śmierci… Alfreda.

Zaglądam do „Le Figaro” z tamtego dnia (a była to niedziela); rzeczywiście, na samym dole pierwszej strony w rubryce „Poza Paryżem” jest notatka: „Człowiek, którego z najwyższym trudem przyszło by nazwać dobroczyńcą ludzkości, zmarł wczoraj w Cannes”. Tu czytelnik wstrzymuje oddech, a na drugiej stronie ma ciąg dalszy: „To p. Nobel, wynalazca dynamitu. P. Nobel był Szwedem”.

Wiadomość sprostowano następnego dnia, pisząc, że umarł brat Alfreda, od dawna chory, a on sam cieszy się doskonałym zdrowiem i akurat w niedzielę podejmował w swym domu w Paryżu licznych przyjaciół. Niesmak pozostał. Ponoć pod wpływem tej krytycznej notatki Alfred Nobel zmienił testament i ustanowił nagrodę, która unieśmiertelniła jego nazwisko.

 

Wtorek, 25 listopada

Na Bielanach (UKSW) międzynarodowa konferencja naukowa, podsumowująca dotychczasowe rezultaty grantu wokół książki, powstałej w wyniku podróży braci Mniszech po górzystej części kantonu Neuchâtel w roku 1764. Wszystko odbyło się jak w szwajcarskim zegarku. Z zaplanowanych dziesięciu referatów jeden wprawdzie odpadł z powodu choroby referentki, ale pozostałe wzbudziły tyle pytań, że jak zaczęliśmy obrady o 10 rano, to skończyliśmy co do minuty o piątej popołudniu, do której to godziny mieliśmy na wszelki wypadek zarezerwowaną Salę Senacką. W programie zachowany był parytet płci (5:5), stosunek Szwajcarów do Polaków trudniejszy jest do sprecyzowania, ponieważ chyba aż trzej uczestnicy czują się jednym i drugim. Studenci dopisali, na sali było w szczycie czterdzieści osiem osób (więcej z trudem by się pomieściło). Tyle statystyki. Z referatów ma powstać publikacja, a póki co stwierdzam, że był to jeden z najmilszych dni w mojej karierze naukowej.

 

Czwartek, 27 listopada

Wizyta u okulistki skończyła się stwierdzeniem spadku zdolności widzenia ze 100% we wrześniu ubiegłego roku do 40 i 20% dziś. Problem: nerw wzrokowy. Przyczyna nieznana. Dostałem natychmiastowe skierowanie do szpitala okulistycznego na Sierakowskiego w Warszawie, gdzie przeprowadzono całą serię badań i wypisano mnie po trzech godzinach z zaleceniem dalszych specjalistycznych badań okulistycznych i neurologicznych.

 

Sobota, 29 listopada

Rzadko zdarza się oglądać spektakl, podejmujący jakiś konkretny temat społeczny (polskich hippisów) na przykładzie osoby, która już nie żyje, ale którą w tamtym czasie znało się dobrze, blisko. Coś takiego przydarzyło mi się dzisiaj, kiedy w (of all places!) Domu Kościuszkowca [1] oglądałem spektakl animatora kultury i poety Piotra Bussolda w reżyserii Doroty Porowskiej (ex-Gardzienice, Teatr Chorea), zatytułowany Którędy pójdą dzicy święci. Hommage à Józef Prorok Pyrz. Byłem hippisem, znałem dobrze Proroka (który zaczął z czasem używać imienia Jonasz), więc patrzyłem na kolejne scenki spektaklu z poczuciem, jakbym oglądał trójwymiarowy film z młodości. I z tej perspektywy muszę podkreślić, że w całym spektaklu nie było ani jednego zgrzytu czy przekłamania. Młodziutcy przeważnie aktorzy z zapałem wczuli się w tamtą młodzież warszawską, kolorową, roztańczoną, pełną ideałów, może naiwną, ale szczerą, protestującą samą swoją odmiennością przeciw peerelowskiej szarzyźnie. Zarazem spektakl, poprzez osobę narratorki (Dorota Lewandowska), która z pasją opowiada tę historię z punktu widzenia Miriam-Miry, wdowy po zmarłym dziewięć lat temu Jonaszu, ma swoistą aurę autentyczności. Tu takim szczególnie trafnym sformułowaniem były dla mnie – we wspomnieniu pierwszego spotkania, pierwszej randki bardzo młodej dziewczyny z Prorokiem – zdziwione słowa: „Z hippisem nie trzeba rozmawiać”. Znakomita jest też końcowa pantomimiczna sekwencja pożegnania z duchem zmarłego męża-rzeźbiarza (Marek Kowalski), która swą delikatnością przypomniała mi niedawno oglądaną scenę zdejmowania przez Frankensteina rękawiczki z dłoni Elizabeth w filmie Guillermo del Toro. Na żywo grali Robert Derlatka i Artur Rzempołuch z otwockiej „Oranżady” (muzycznie nawiązujący do tego, co wtedy, koło roku 1970 grała hippisowska „74 Grupa Biednych” z Ustki). Udany powrót do przeszłości.

 

 

Niedziela, 30 listopada

Moja czaszka biała jak porcelana, przez niechronione powiekami oczodoły wciskają się najpierw ciche, a potem coraz głośniejsze smugi przeciągle wibrujących dźwięków, rozmieszczając się powoli jak słodki dym po obu półkulach i spływając w dół, przez stos pacierzowy do lędźwi, i dalej, jak belemnit – korzeń w ziemi. (Koncert na misy kryształowe i hang drum w Starym Kinie w Milanówku; ten drugi instrument znam dobrze z Berna, gdzie został wynaleziony, ale tam gra się na nim inaczej, nie punktowymi uderzeniami dłoni czy pałeczki jak na wibrafonie, tylko generując płynne wibracje, właśnie jak na misach).

 

*

W ostatnich paru dniach obejrzeliśmy na dwie raty Frankensteina del Toro (2025, Netflix). M. poziewując i uskarżając się na „bajeczki”, ja, pobłażliwie biorąc w nawias ciągłe jatki, urzeczony barokowym przepychem (wnętrza, szczególnie kajuta kapitana duńskiego statku, suknie Elizabeth), skwapliwie wyłuskiwałem drobne przejawy czułości, raz po raz okazywane przez szybko się uczącego potwora. Frankenstein jako metafora emocjonalnie podrasowanej AI?

 

Poniedziałek, 1 grudnia

Niemcy zwracają Polsce średniowieczne dokumenty z Archiwum Głównego Akt Dawnych dotyczące Zakonu Krzyżackiego, a strona polska występuje z kolejnymi wnioskami o restytucje, które obejmują zarówno rzeczy średniowieczne („fragment średniowiecznego rękopisu z zapisem hymnu Gaude Mater Polonia z Biblioteki Seminarium Płockiego […] czy medalion z kolekcji gołuchowskiej książąt Czartoryskich z XII w. z manufaktury w Limoges”), jak i nowsze („manuskrypty i listy z Biblioteki Ordynacji Zamojskiej”) bądź całkiem nowe („trzy rękopiśmienne dzienniki Stefana Żeromskiego”).

Z okazji tej ostatniej wiadomości zaglądam do trzeciego tomu Dzienników w edycji mego starszego kolegi z IBLu, Jerzego Kądzieli, z roku 1956 i czytam dziesięć stron, zapisanych w roku 1891. Od zdania: „Zaiste – kultura współczesnego świata ma pozór rzeczy ohydnej”, do akapitu: „Bawiliśmy się na teatrze pysznie. Przezwały mnie «ananasem i rododendronem», ponieważ w komedii teść wysławiając w mówce zięcia – przyrównywuje dobroć jego do ananasa a wspaniałomyślność do rododendrona”. Dlaczego ten fragment? Bo on także został odnaleziony niespodzianie, podczas przygotowywania edycji do druku, w Archiwum Akt Dawnych, wśród osiemnastowiecznych rękopisów ze spalonej Biblioteki Zamoyskich. Ciekawe, co znajdzie się w tomikach dziennika, które mają być zwrócone, i kiedy ukażą się drukiem.

 

*

Angielska aktorka Judi Dench (rocznik 1934, królowa Wiktoria, przeorysza w Tulip Fever), która od kilkunastu lat zmaga się ze zwyrodnieniem żółtej plamki, w listopadowym wywiadzie dla ITV stwierdziła, że definitywnie zakończyła karierę: „Nikogo już nie widzę. Mam, wiecie, tę chorobę. Nikogo nie rozpoznaję. Nie mogę oglądać telewizji, nie mogę czytać”. Piękny wiek.

 

*

Lubię książki, oparte na rozumieniu literatury jako ciągłości, które nie zamykają się w ciasnych ramkach swojego głównego tematu i pozwalają na szerszy oddech. Takim przypadkiem jest chyba, wbrew tytułowi, Figura tułacza w literaturze polskiej lat I wojny światowej Doroty Kielak [2]. Czytając ją miesiąc temu porobiłem mnóstwo notatek, teraz mogę tylko niektóre wykorzystać.

W roku 1915 „Wiedeński Kurier Polski” rozpisał konkurs na stworzenie „odpowiedniego terminu polskiego dla przybyszów z Galicji, którzy zmuszeni wypadkami wojennymi do opuszczenia kraju, napłynęli masowo do zachodnich prowincji państwa”, czyli Cesarstwa Austro-Węgier (s. 43). Wśród analizowanych przez autorkę terminów znalazły się słowa tak urocze jak „wyruszeniec”, „nieszczęśliwiec” czy „zaganiec”. Przyjęty jako najbardziej rdzenne określenie termin „tułacz” odwoływał się do dyskursu dziewiętnastowiecznego, do tradycji Wielkiej Emigracji. Wśród autorów, szczególnie przywiązanych do tego terminu, znalazł się Towiański jako autor wydanej w roku 1863 odezwy Do rodaków tułacz kończący tułactwo. Mickiewicz z początku podchodził do słowa „tułacz” z dystansem („bo tułacz jest człowiek błądzący bez celu”) i wolał „pielgrzyma” („Tułacze, jesteście świętością pielgrzymów odziani”), który, jak to ujmuje Kielak, „uosabiał wolę czynu i przemiany świata” (zob. s. 71).

Ładnym przykładem ciągłości jest wątek ludowej pieśni o żołnierzu tułaczu, której upowszechnienie wiązano na ogół z epoką napoleońską. Autorka, za Wiktorem Gomulickim, przypomina pierwodruk w „Pamiętniku Sandomierskim” Tomasza Ujazdowskiego z roku 1830, w którym „opublikowano trzy wersje utworu, w tym jedną znalezioną rok wcześniej w zbiorach Biblioteki Pojezuickiej w Cieszynie, zapisaną pod okładziną Historii Herodota wydanej w 1584 r. we Frankfurcie” (s. 214).

Sięgnąłem natychmiast po to czasopismo, na szczęście dostępne w sieci (s. 109-114). Ujazdowski opowiada tam, że odkrył ów wpis w sierpniu roku poprzedniego (1829) w trakcie podróży do Wiednia. I przytacza cały tekst, który zaczyna się słowami „Piękne jest koło Rycerskie / Komu dał Bóg serce męskie, / Hetman Woysko kolem toczy / Nieprzyjacielowi w oczy”. Daje też pozostałe dwie wersje, które otrzymał po powrocie do kraju w odpowiedzi na swój apel o takie teksty. Trzecia kończy się słowami „Rozdziobią mnie kruki wrony” i w ten sposób dochodzimy do Żeromskiego, który siłą rzeczy zajmuje znaczące miejsce w książce Doroty Kielak. Autorka przypomina jego opowiadanie Mogiła, kończące się apologią krwi Kościuszki, wygłoszoną przy kopcu, upamiętniającym bitwę pod Maciejowicami, a ja sięgam ponownie po opis zwiedzania tego miejsca, zawarty w odzyskanym fragmencie dziennika z roku 1791: Maciejowice, skądinąd ongiś rodowe gniazdo Katarzyny z Maciejowskich Wapowskiej („Miasteczko ubożuchne, liche, zatopione w piachach”), park w położonym obok Podzamczu („Coś jak sen. […] jakaś melancholia posępna i cicha”) i sam kopiec przy folwarku Krępe („Stoi kopiec niewysoki śród kęp ostu, niskiej olszyny – porosła na nim paproć, pokrzywa, krwawnik i piołun”). Miejsce odosobnione, nieledwie zapomniane: „Nikt tam nie przychodzi – ścieżka ginie w trawie”. Ale to opuszczenie ma głębszy sens: „Oto wszystko, co nam zostało z ojczyzny…”.

Spod powieki muszę zauważyć, że jeśli wśród pisarzy polskich przebywających w czasie I wojny, którym organizowano w Wiedniu wieczory autorskie wymieniony jest „Tadeusz Kittner” (s. 77), to na 99% mamy tu do czynienia z literówką, łatwą do usprawiedliwienia, skoro się pamięta, jak mało różnią się od siebie w używanym wówczas alfabecie niemieckim duże R i duże K. To musiał być wieczór Tadeusza Rittnera.

 

Środa, 3 grudnia

Nie mogąc czytać, sięgam po alternatywne źródła. Nie przychodzi mi to łatwo. Owszem, „Wyborcza” oferuje opcję wysłuchania artykułu, ale to nie to samo: przy własnej lekturze można wybierać, przeskakiwać mniej ważne fragmenty, tu lektor czyta wszystko monotonnym głosem. Próbowałem podcastów, też irytujące, gdy trzeba wysłuchać od początku do końca, a sprawnie skakać nie umiem. Ale czasem warto. Wśród dzisiejszych ciekawostek w sieci wypatrzyłem informację o zachowanym w Rumunii samochodzie polskiego oficera, który znalazł się tam w roku 1939. Idąc tym tropem znalazłem pełniejszy materiał filmowy, sygnowany przez PAP. Samochód, marki Tatra, wyprodukowany w roku 1936, ma drewnianą ramę karoserii. Obecny właściciel podczas remontu zachował dwie dziury po niemieckich kulach. Mówi, że to auto ma duszę.

Janusz Rakowski we wspomnieniach z tamtego okresu pisał o Bukareszcie: „Przed hotelami stały liczne rzędy zaparkowanych polskich aut, a na ulicach słyszało się gęsto polską mowę i spotykało mnóstwo urzędników, dziennikarzy i przemysłowców z całej Polski. Mieszające się w tym tłumie skórzane kurtki i nędzniejsze ubrania świadczyły, że nie brak było również osób wojskowych, które zdążyły pozrzucać mundury i przebrać się w co kto mógł zdobyć, nie rzadko przy pomocy uczynnych rumuńskich Żydów” [3]. Może warto poszperać w pamiętnikach i listach? Może na przykład jeździł tym samochodem z duszą Jerzy Giedroyc?

 

*

Prezydent najpotężniejszego światowego mocarstwa mówiąc na transmitowanym przez agencje posiedzeniu rządu o reprezentantce stanu Minnesota w Kongresie, Ilhan Omar, która jest obywatelką amerykańską, ale urodziła się w Somalii, nazywa ją i jej przyjaciół, jej rodaków, słowem „garbage” – śmieci.

Kilka dni temu oglądaliśmy kolejny film Guillermo del Toro, Pinocchio (2022). Film animowany, luźno oparty na powieści Collodiego z końca XIX wieku, przeniesiony w realia dwudziestowieczne, z obiema wojnami światowymi, faszyzmem i Mussolinim. Jedna z postaci oryginału, Kot, została w filmie zastąpiona przez małpkę, która się nazywa Spazzatura. Co to znaczy po włosku? To samo, co amerykańskie słowo „garbage”. To, jak mówisz, zdradza, kim jesteś.

 

*

W „The New York Review of Books” sir Diarmaid MacCulloch, emerytowany profesor historii Kościoła z Oksfordu, omawia dwie nowe książki o Jezusie i Maryi jako postaciach historycznych, ale tę drugą, maryjną, zjeżdża tak dokumentnie, że ją tu pominę i zajmę się tylko pracą Elaine Pagels Miracles and Wonder. The Historical Mystery of Jesus (Penguin Random House). W szczególności jednym jej wątkiem, a mianowicie interpretacją postaci Jana Chrzciciela jako wcześniejszego od Jezusa reformatora religijnego, który praktykował praktycznie nieznany przedtem ceremoniał chrztu i który utorował Jezusowi drogę. Co ciekawe, analiza całego wątku Początku, Słowa, kolejności i ważności Chrzciciela i Jezusa w Ewangelii św. Jana ujęta została w terminach, zaczerpniętych z edytorstwa i krytyki tekstu: „Takie komplikacje słowne przypominają nużące adnotacje edytorskie na marginesach rękopisu, które na jakimś etapie procesu kopiowania wkradły się do tekstu głównego”.

Poprzestaję na zasygnalizowaniu tej nowej monografii uznanej autorki. Oszczędzając wzrok obejrzałem kilka filmowych wywiadów z Elaine Pagels. Uderzyło mnie, że mówiąc wykonuje niemal cały czas szerokie ruchy rękoma, jakby fizycznie odsłaniała jakąś prawdę albo jak ptak. Jest w tym coś filmowego. Przypomina się Kafka z filmu Agnieszki Holland. Albo dziwne ptasie rytuały z nowego hiszpańskiego miniserialu El cuco de cristal, który zaczęliśmy przedwczoraj oglądać. Zaglądam do biogramu i proszę: po zrobieniu magisterium (Stanford, 1965) i przed podjęciem studiów doktoranckich (Harvard), w trakcie których zajmowała się biblijnymi rękopisami z biblioteki w Nadż Hammadi – Elaine Pagels „przez krótki czas uczyła się tańca w studio Marthy Graham”. Albo, jak to ujęła Dinitia Smith: „Od młodych lat chciała być tancerką. Krótko uczyła się w Nowym Jorku w Martha Graham Company, ale stwierdziła, jak sama mówi, że «nie będę bajeczną solistką». Zapisała się więc na studia doktoranckie w Harvardzie i nauczyła koptyjskiego” [4]. Uczona, która chciała być tancerką, wyraża swą wiedzę całym ciałem.

 

Czwartek, 4 grudnia

Pod wieczór w Warszawie rezonans magnetyczny głowy. Kiedy korpus wsuwa się do urządzenia, zaczynam – jak bohater Salingera – powtarzać dwie krótkie mantry. Jedna jest sześcio-, druga siedmiosylabowa. Okazuje się, że świetnie współbrzmią z hałasem machiny – najpierw sześć uderzeń mocnej perkusji, potem pięć prychnięć trąbki. Wstaję po badaniu ogłuszony, ale zrelaksowany. Wynik za osiem dni roboczych.

A wyjeżdżając zauważyliśmy na niebie spory dron, który zatrzymał się nad naszym domem, jakby coś filmował, potem powoli odfrunął z furkotem. Po drugiej stronie ulicy stał samochód, obok mężczyzna w cywilu, który ewidentnie obsługiwał dron. Na pytania odpowiadał arogancko, twierdząc, że jest geodetą, i że ma prawo puszczać dron bez pytania o zgodę. Sołtys potwierdził telefonicznie, że starostwo zleciło zewnętrznej firmie zdjęcia wszystkich posesji we wsi dla stwierdzenia, czy nie przybyły nowe budynki i inne konstrukcje. W całym kraju obowiązuje drugi stopień alarmowy BRAVO, zachęca się ludność do informowania o nietypowych obiektach i podejrzanych zachowaniach – można było chyba wstrzymać w tym czasie takie akcje?

 

Piątek, 5 grudnia

W Warszawie lunch z Włodkiem Boleckim, który chciał mi wręczyć swoje najnowsze książki, obie pod świetnymi tytułami. Dwa tomy szkiców Sadźmy róże (Instytut Literatury, w ładnych okładkach z reprodukcją obrazu Mehoffera Słońce majowe, namalowanego w przededniu wybuchu I wojny światowej) oraz Czy Gombrowicz miał oczy? (słowo / obraz terytoria). Ten drugi tytuł, niepokojąco dla mnie aktualny, jest też tytułem szkicu, który stanowi pierwodruk polskiej wersji tekstu Boleckiego, opublikowanego w roku 1995 po francusku. Mowa w nim o poetyce opisu i opowiadania wczesnych tekstów Gombrowicza, o zaniku opisów natury i skupieniu oka na ludziach, o teatralizacji, która sprawia, że Gombrowicz, zarazem narrator, bohater i reżyser swoich tekstów, patrząc „okiem wewnętrznym” postrzega świat ludzki jako „spektakl najdziwaczniejszych form”. Nie dziwi puenta, wzięta z literatury angielskiej, a konkretnie z przyciętego przez Mickiewicza w Romantyczności cytatu z Hamleta: „Methinks, I see… Where? – In my mind’s eyes”.

A potem idziemy na Kozią, do redakcji „Literatury na Świecie”, na rozdanie dorocznych nagród tego miesięcznika. Wśród laureatów bliscy znajomi: Andrzej Jagodziński za całokształt pracy przekładowej oraz Owidiusz (w kategorii Inicjatywa Wydawnicza, a konkretnie zespół filologów klasycznych z UAM pod kierunkiem Elżbiety Wesołowskiej) za rozpoczętą edycję jego Dzieł wszystkich.

Pod wpływem snu (przed spotkaniem próbuję kupić oryginalne, wyjątkowe kwiaty, odwiedzam kilka wypasionych kwiaciarni w okolicach Placu Wilsona, ale z każdej wychodzę niezadowolony) przez kilka godzin słucham wywiadów i zarejestrowanych wypowiedzi Mai Komorowskiej. W wielowątkowej rozmowie, nagranej w ramach projektu historii polskiego teatru HyPaTia, pochwała bliskiej mi tęsknoty do szczegółów: „Ta moja droga, jak tak patrzę z lotu ptaka, to ona gdzieś jest, to mi się kojarzy ze ścieleniem łóżek w szpitalu, prześcielaniem. Bo ja miałam potrzebę, żeby zrobić precyzyjnie i wiedziałam, że jak dobrze pościelę, to dziecku będzie lepiej. I właściwie – ja wiem, to skojarzenie takie dalekie, ale to coś takiego jest, że pracując wiedziałam, że jeżeli ja naprawdę spróbuję to zrozumieć i zadać sobie pytania odpowiednie, jeżeli ja uruchomię wyobraźnię, to wtedy jest szansa, że ja coś powiem. I to była moja wiara. To jest taka w sumie tęsknota do szczegółów, w gruncie rzeczy. Bo tylko przez szczegół w moim pojęciu można różne rzeczy zapamiętać. Ja w gruncie rzeczy te role zawsze budowałam z takich obrazów, które widziałam, czy skojarzeń”.

Ze wszystkich nagrań, jakie wysłuchałem, osobną jakość ma niedawny program telewizyjny Po co ten spacerek? (2025), dostępny na platformie VOD. Wiersze (poetów dwudziestowiecznych, głównie Herberta, Urszuli Kozioł, Różewicza), czytane / mówione w niebywałej dużej białej sali pełnej ciepłego światła, przeplatane fragmentami rozmów z Agnieszką Glińską, prowadzonych w domu aktorki. Całość składa się na przesłanie – jak żyć, co jest ważne, jak zdążyć – wyrażone słowami poezji i własnego doświadczenia. W streszczeniu brzmi to może banalnie, ale naprawdę dociera do środka.

 

Poniedziałek, 8 grudnia

Poddałem się, przestałem sam przed sobą udawać, że podczas porannej jazdy na rowerku coś czytam. Od paru dni wkładam do uszu słuchawki, włączam YouTube i puszczam swoją ulubioną płytę. Pracowity Mike Bloomfield pomaga utrzymać tempo powyżej 22 km/godz., co po pół godzinie daje „przemierzoną” odległość ponad 10 km. Dobre i to…

 

*

Dziś Maryjne święto Niepokalanego Poczęcia. Zarazem siedemdziesiąta rocznica zatwierdzenia flagi Unii Europejskiej.

Na stronie Rady Europy grafik, który opracował ten projekt, opowiada, czym była dla niego liczba dwunastu gwiazd: „To liczba symboliczna, to znak doskonałości i pełni, to liczba znaków Zodiaku i prac Herkulesa, ilość apostołów i synów Jakuba, liczba godzin dnia i miesięcy w roku, to doskonałość”. Dwanaście gwiazd jest też na rewersie medalika, jaki kazała wybić Matka Boska, zjawiwszy się francuskiej szarytce Katarzynie Labouré, kanonizowanej w roku 1947.

 

*

Wieczorem w sali studyjnej Multikina w Pruszkowie na filmie Stéphane’a Sorlata L’Énigme de Velázquez (2025). Sorlat to francuski producent, od lat związany z iberoamerykańską i iberyjską kulturą filmową.

Ten film jest jak esej, rozpisany na obrazy i dźwięki. Motyw przewodni stanowi płynąca woda, jej zmienność i ciągłość. Sorlat pokazuje w atrakcyjny, a zarazem przekonujący sposób przemożny wpływ Velázqueza na późniejsze malarstwo, od Goyi, przez Courbeta, Maneta, Renoira, dalej Picassa, Sorollę, Duchampa, po Salvadora Dalí, Bacona, Schnabla i młodszych malarzy współczesnych. Ta eseistyczna, czasem poetycka, opowieść toczy się poprzez zestawienia obrazów i wypowiedzi historyków sztuki, galerników, malarzy, łącznie z archiwalnymi nagraniami (przyjemne posłuchać Bacona, mówiącego po francusku z uroczą modulacją). Znalazło się miejsce i na przedmowę Foucault do Słów i rzeczy i na jego krótką wypowiedź o hiszpańskim malarzu. Jedna z realizatorek filmu mówi trafnie: „Dekonstrukcja Panien dworskich, dokonana przez Picassa, świadczy o nowoczesności Velázqueza, a nie Picassa”. Z samego Velázqueza zabrakło mi tylko psów (karły były).

A motyw wody kulminuje w tym filmie dwa razy: na początku, w ujęciu La Jonction, czyli zbiegu dwóch rzek, Rodanu i Arve w Genewie, a następnie, pod koniec, w scenie, kiedy muzealnik przechodząc obok płótna Velázqueza wyciąga palec, żeby dotknąć wypukłą kroplę. Namalowaną…

„Odkąd oczy Velázqueza zamknęły się na wieki, nasza soczewka nie przestaje gromadzić obrazów. Ale tego, co ujrzał Velázquez, wielu wciąż poszukuje”, deklaruje reżyser[5]. Jego film trochę skraca ten dystans, ale czyni to nie wprost, tylko poprzez grę spojrzeń, odbić, podejrzeń, refleksów i refleksji.

 

Czwartek, 11 grudnia

Wiadomość z New Delhi: międzypaństwowy komitet UNESCO do spraw niematerialnego dziedzictwa kulturalnego wciągnął na listę światową polskie plecionkarstwo i szwajcarskie jodłowanie.

 

*

Przeglądam Historię widzianą od środka Radosława Sikorskiego (Kraków, Znak Horyzont, 2025), zbiór szkiców, przemówień, wywiadów z ostatnich trzydziestu lat, pisanych po polsku bądź tłumaczonych obecnie z angielskiego. Niektóre układają się w małe cykle – jako taki widzę zniuansowane sylwetki Wałęsy i Michnika. Zaciekawił mnie szczególnie obszerny artykuł z roku 1988 (miejsce pierwodruku nieznane) o sowietologu Leopoldzie Łabędziu, napisany po lekturze tomu The Use and Abuse of Sovietology. Sikorski pisze: „Pamięć archiwisty łączyła się u niego z umysłem strategicznym na wzór Clausewitza – połączenie, które intelektualni wrogowie Łabędzia nauczyli się szanować”. Sam trafiłem do Łabędzia parę lat wcześniej, powstał z tego tekst Łabędź o Aleksandrze Wacie („Puls” 1985 nr 26). Nigdy nie zapomnę schodów w londyńskim domu, zastawionych czarnymi plastykowymi workami na śmieci, w których mieściło się prasowe archiwum L. Ł. Jak z niego korzystał, to jego zagadka, ale rezultaty są niepodważalne.

Osobne miejsce w tym tomie zajmuje Drohobycz, szkic z roku 1991, rozpoczynający się od rozmowy ze świadkiem masakrowania przez NKWD miejscowej ludności („Rzeka była pełna krwi. Myślałem, że zabijają świnie albo krowy!”). Sikorski ogląda makabryczne znaleziska, dokonywane przy przejmowaniu władzy przez ukraińskie samorządy w roku 1991. Ofiary pochodziły z inteligencji, ale nie tylko: „[…] włoskie grzebienie, guziki angielskich koszul i modne damskie buty posortowane na tackach mieszają się z chłopskimi chodakami i drewnianymi cygarniczkami biedaków”.

Książkę wzbogacają rzadko publikowane zdjęcia. Mój faworyt: pełna dynamizmu fotografia, na której minister Sikorski w Sukiennicach przed obrazem Matejki objaśnia symbolikę hołdu pruskiego delegatom na spotkanie Grupy Wyszehradzkiej i Partnerstwa Wschodniego w roku 2013.

 

*

Wieczorem najpierw nieudany, żenujący film o starzejącym się gwiazdorze – popłuczyny po Fellinim i Mastroiannim – pt. Jay Kelly (2025, z Clooneyem i niezłym Adamem Sandlerem), a potem M. czyta mi na głos wiersze Józefa Wittlina z tomu Poezje, wydanego niedawno przez Instytut Książki.

Piękna feeria opóźnionych rymów, które są jak stały pogłos echa.

Spod powieki zatrzymuję tę przeraźliwie zimną strofę z Trwogi przed śmiercią:

 

Ja nie chcę umrzeć!

 

Bom widział szkliwo ócz, co niegdyś były

Jako Twe niebo – o Panie – błękitne,

A dzisiaj straszą dzieci, własne dzieci,

Tym lodowatym, tym trupim spojrzeniem

Z trumny.

 

Współbrzmi z nią ostatnia strofa późnego wiersza Ściśle osobiste, w której jednak, mimo całej zgrozy, kryje się odrobina autoironii i humoru:

 

Trupem za życia sam sobie już cuchnę,

więc jak nie tęsknić do wonności raju,

gdy sztuczne zęby ze strachu szczękają –

nimiż to będę gryzł ziemię-matuchnę?”

 

Motyw oczu zaś ma swą jasną stronę w Elegii na oczy, w której złowrogim, złym oczom bliźnich przeciwstawione zostały „słodkie oczy mej żony”.

Poeta osobnego słuchu i osobnego spojrzenia.

 

Piątek, 12 grudnia

 

 

Na ganku kwitnie powój. Wiosna? Na katalpie śpiewa gil. Jednak zima?

 

*

Film Wake Up Dead Man (2025). Opinie podzielone. Dla M. naiwny kryminał, w którym trudno się dopatrzeć głębszego sensu, dla mnie (pod pozorami sensacyjnej akcji) film religijny, przypominający najlepsze powieści Bernanosa, a w szczególności Pod słońcem szatana.

 

Sobota, 13 grudnia

Chyba nie przypadkiem wyszły jednocześnie te dwa tomy korespondencji Mackiewicza i Toporskiej – opatrzony numerem 37 tom listów, wymienianych przez oboje polskich pisarzy ze Stasysem Lozoraitisiem i jego żoną Wincentą oraz wydany osobno, poza tą „czarną” serią tom listów, jakie Barbara Toporska wymieniała z córką Mackiewicza i innej kobiety, Idalią Żyłowską. Nazywam tę parę książek litewską i rodzinną – Wincenta Lozoraitis była bowiem cioteczną siostrą Mackiewicza (choć korespondowała głównie z jego żoną, a Mackiewicz wymieniał dużo zwięźlejsze listy z Lozoratisem); drugi tom składa się niemal wyłącznie z listów Toporskiej i Idalii – „Paputek” czyta te listy (a w miarę utraty wzroku prosi, by mu je czytano), ale sam do córki nie pisuje, ani ona wprost do niego: tak się ułożyło.

Znów: notatek mam mnóstwo, ale muszę wybierać, oszczędzając oczy. Najpierw, wszakże dwa słowa o Stasysie Lozoraitisie (1898-1983): minister spraw zagranicznych Litwy w latach trzydziestych, od roku 1940 szef wszystkich placówek dyplomatycznych emigracyjnych władz litewskich, osobiście kierujący misją dyplomatyczną w Rzymie, intelektualista, wielki autorytet dla litewskiego uchodźstwa. On i Mackiewicz mieli bardzo podobne poglądy na większość bieżących kwestii politycznych (różnili się bodaj tylko oceną Sołżenicyna i innych późnych emigrantów ze Związku Radzieckiego).

Oba tomy są pysznym zwierciadłem czasów, mniejszych i większych zmian. Toporska do Wincenty Lozoratis, 25 XI 1970: „Byłam tydzień w Bernie. Jeszcze tam spokojniej, rozsądniej i bezpieczniej na ulicach niż gdzie indziej, ale już się wyczuwa rewolucyjny konformizm na uniwersytecie, i początki chuligaństwa, i pornografia toruje sobie drogę przez rafy cenzur, już słyszałam o sex-komunach”. Wincenta do Toporskiej, 19 IV 1971: „W ogóle z powodu tych wszystkich nieporządków, strajków, kłaniania się sowietom i chińczykom aż mdło się robi, toż to można napisać komedie, jak hipisy grając w ping-ponga z chińczykami całą światową politykę poruszyli. […]  A jak Pani podobają się te ciepłe majteczki, których prawie nie widać! Jest ich pełno teraz w Rzymie, nawet u Papieża były”. Taż do tejże, z Paryża, 21 II 1973: „Największe powodzenie mają sztuki, w kt[órych] artyści grają zupełnie goli, ja za tę przyjemność dziękuję i nie idę patrzeć, bo i siebie w lustrze mogę zobaczyć”. Taż do tejże, 27 V 1977: „Ma Pani rację, że lekarze, a szczególnie chirurdzy, nie powinni kudłów, długich bród i wąsów nosić. Mnie i na ulicy cywile denerwują, gdy spotykam ich jak lwów z grzywami, że twarzy nawet nie widać, a przy operacji każdy włosek, kt[óry] spadnie, może zaszkodzić”. Ale to ciekawostki, główna wartość tomu polega na wyłaniającym się z niego portrecie Barbary Toporskiej jako niezwykłej kobiety, która przez wiele lat chyba głównie siłą woli zwalczała raka, żeby nie zostawić na pastwę losu znakomitego pisarza, a przy tym człowieka życiowo dość nieporadnego.

Natomiast korespondencja Toporskiej z Idalią Żyłowską zapewne zaciekawi czytelników przede wszystkim wyłaniającym się z niej obrazem życia w powojennej Litwie, włączonej do ZSRR. Dla mnie najbardziej fascynujące było obserwowanie stopniowego rodzenia się swoistej prywatnej teologii Idalii. Oto mała próbka: „Bóg jest zespół odczuć, przeżyć, rozmyślań. Objawia się nam w życiu roślin, zwierząt, ludzi. Mózg mój jest dany mi po to, bym mogła uławiać jak najwięcej tego Boga. Dusza moja po śmierci to te drgania, które przetkał mój mózg, czym więcej przetkam, tym większą część Boga zdobędę po śmierci. Żyję zatem dla śmierci, której jednak boję się, nie chcę, przede wszystkim dlatego, że za wąską i ubogą utkałam sobie duszyczkę, ale życie takie nie jest ani przykre, ani smutne” (s. 69). Takie rozumienie bliskie jest temu, co Barbara Toporska nazywała swoją „prywatną teologią”, i może w tym tkwi sekretny urok tej korespondencji między monachijską macochą a wileńską pasierbicą”.

 

*

Narzędzie pisania symbolem buntu? Na Słowacji toczy się „kredowa rewolucja”, fala antyrządowych protestów, które wyrażają się na razie napisami kredą na chodnikach. Przypomina mi się, jak córka naszych przyjaciół, kilkuletnia wówczas Inka Kuczborska, napisała kredą na chodniku na ulicy Sędziowskiej: „UWOLNIĆ CHOJA” (miała na myśli aresztowanego Mirka Chojeckiego, twórcę NOWEJ, ale dzielnicowy chyba nie wiedział, o co chodzi i nie wszczął dochodzenia). A wcześniej, na większą skalę, bunt dzieci wrzesińskich, który rozpoczął się od odmowy przyjęcia rozdawanego dzieciom przez nauczycieli niemieckiego katechizmu [6].

 

*

Więc można żyć bez czytania?

Można. Ale to nie jest życie.

 

JAN ZIELIŃSKI

[1] Myślę, że klucz do zagadki, dlaczego w klubie wojskowym wystawiono pacyfistyczny i antyautorytarny spektakl o hippisach i ich Proroku tkwi w artystycznej duszy kierowniczki Klubu Kościuszkowca, Barbary Dziadowicz-Turowicz, dla której, zdaje się, nie ma rzeczy niemożliwych.

[2] Warszawa, Wydawnictwo Naukowe UKSW, 2025.

[3] Janusz Rakowski, Diariusz wrześniowego dramatu. „Zeszyty Historyczne” 1977 nr 139, s. 129.

[4] „New York Times” z 14 VI 2003.

[5] „L’énigme Velázquez”, une plongée fascinante dans l’œuvre d’un génie de la peinture | RTS

[6] Zachowało się wspomnienie dziewczynki, która wprawdzie wzięła taki katechizm, ale nie bezpośrednio do ręki, tylko przez fartuch: https://polskieradio24.pl/artykul/3379783,strajk-dzieci-we-wrzesni-posluchaj-archiwalnych-wspomnien-uczestniczki-tych-wydarzen.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Autorzy
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek