Zamilkłam od jakiegoś czasu. Pisanie z gadaniem jest ze sobą powiązane, przynajmniej w moim przypadku. A tu coś w rodzaju knebla komunikacyjnego. Moją nieobecność w „Księdze przyjaciół” mogę udokumentować L4, jeśli zaistniałaby taka potrzeba.
Zauważyłam z okazji złożenia wizyty kolejnemu lekarzowi, że formularze z dokumentacją medyczną nazywają się teraz „Kartą zdrowia i choroby”. Jest w tym jakaś pociecha, choć zdrowie proporcjonalnie prezentuje się cienko, a choroby – grubo. Przynajmniej na papierze.
Ponieważ wbrew swojej woli wkopałam się w wiek klęski, postanowiłam podjąć stosowne ćwiczenia. Całkiem niedawno odkryłam oczywistą prawdę, że chodząc używa się na zmianę jednej nogi, podczas gdy druga przez chwilę wisi w powietrzu. Zrozumienie tego zjawiska zajęło mi prawie trzy lata.
I choć w końcu ruszyłam z kopyta (no prawie), zaniepokoiłam się. A nuż tak daje o sobie znać ten pan na A? Wierząc w autodiagnozę, wstępnie zapoznałam się z wynikami wieloletnich testów przeprowadzonych rzecz jasna w USA. Badacze wzięli tam na tapetę wyizolowaną grupę zakonnic, które co dziesięć lat poddawali testom sprawności umysłowej. I okazało się, co znacznie spowalnia proces demencji nawet w podeszłym wieku: haftowanie, gra na instrumencie, uczenie się tekstów na pamięć i codzienne rozwiązywanie krzyżówek. Dyscyplina klasztorna też pewnie robi swoje. Niestety, nawet poważne zagrożenie ze strony pana A nie zmusi mnie do złożenia ślubów wieczystych.
Pozostają prace domowe. Haft odpada, bo nawet przyszycie guzika od zawsze sprawiało mi trudności. Także robótki na drutach, dzierganie szydełkiem, fastrygowanie i te de. Bo jestem oduczonym na siłę mańkutem i w ten sposób mam od lat dwie lewe ręce.
Instrumenty pod moimi palcami stawiały zasadniczy opór. Walenie lub dmuchanie w nie też nie przynosiło nic prócz kakofonii, która dręczyła moje skądinąd czułe na dźwięki uszy. Uczenie się tekstów na pamięć kiedyś było bagatelką; Odę do młodości opanowałam w szkole w ciągu pół godziny i recytowałam na akademii bez potknięcia. Ale to niegdysiejsze śniegi. Zadręczam się teraz, jak wykopać z pamięci imiona i nazwiska różnych tuzów. Przecież je znam, czy raczej znałam. Ćwiczę zawzięcie pisarzy na B, I lub Z podczas bezsennych nocy. Coś mi świta, kiedy już świta.
Już dawno temu próbowałam oddalić zakusy pana A za pomocą krzyżówek. Bywałam wtedy asystentką mistrzyni od jolek zamieszczanych w „Magazynie Gazety Wyborczej”. Rozwiązywałyśmy je wspólnie przez telefon w każdy poniedziałek. Moja przyjaciółka, lekarka, siedziała z zaostrzonym ołówkiem i gumką w ręce u siebie w Warszawie, ja w pobliżu regału z encyklopediami w Gdyni. Szło nam jak z płatka, bo ona była doświadczonym graczem, a ja miałam nosa do skojarzeń. Najbardziej mnie cieszyło, gdy pierwsza trafnie odgadywałam hasła z zakresu medycyny. W sumie było to jednak wstydliwe zajęcie, bo nie znałyśmy wtedy teorii na temat jego mocy terapeutycznych.
Ale cóż. Nieodżałowana przyjaciółka zmarła na COVID, zarażona przez sędziwą pacjentkę w domu opieki, a ja nie potrafiłam sama poradzić sobie z obłąkanymi hasłami jolek. Teraz do nich wróciłam, odkrywając na swoją zgubę lub ratunek stosowną apkę w smartfonie.
I tak w ciągu trzech tygodni rozwiązałam 386 sesji. Wygląda to tak: naciskam pewien klawisz, ukazuje się plan krzyżówki złożony z kilkunastu albo i kilkudziesięciu pustych pól bez żadnego oznakowania. Poniżej, w kółku, znajduje się pięć do sześciu liter. Gapię się na nie, żeby złożyć z nich wyrazy. Nadal się gapię, coraz intensywniej. Pokręcam kółkiem, żeby zmienić kolejność liter. I nagle – mam! Ale to dopiero początek. Niekiedy natrafiam na jakiś wyraz, ale nie da się go wpisać do żadnego z pól. Wtedy z elektronicznym pluskiem wpada do skrytki. Za dwadzieścia pięć takich wyrazów otrzymuję dodatkowe punkty. A za właściwie odgadnięte słowa dostaję pochwałę na piśmie w rodzaju „świetnie” „znakomicie” lub „nieźle”. I mogę je zamienić na zielone „klejnoty”. Niekiedy potrafię wymóc na urządzeniu jakąś literę, która sama umieszcza się w którymś z pól. I tak to trwa.
Przysięgam, że nie ma lepszego sposobu na wywołanie bezsenności. Po kilkunastu takich sesjach moja głowa zamienia się w grzechotkę wypełnioną słówkami, które kotłują się wbrew mojej woli. Archaizmy, neologizmy, pleonazmy. Z głębi wzgórka pamięci wyłaniają się językowe potwory. Nie daje się od nich uciec.
Krzyżówkowa mania objawia się też skłonnością do rymowania. Można powiedzieć, że mimowolnie staję się poetką. Najczęściej wena się urywa po dwóch wersach. Reszty nawet nie próbuję uzupełnić. Stosowne przykłady: „Od listopada wszystkim opada”, „Nasze ciała przeciwciała”. Raczej nie ma się czym popisać. Może z czasem…
Metoda na pana A wygląda na bardzo skuteczną. Eliminuje potrzebę snu, dzięki czemu dzień pracy może trwać i dwadzieścia godzin. W ciągu tego czasu przypomina mi się lawina słów. Co ja mówię lawina, toż to erupcja, jak w tym wulkanie na Hawajach. Wkrótce zostanę pełnoprawną grafomanką, więc na wszelki wypadek kończę.
RENATA GORCZYŃSKA