Pamięci psa Artura, dzięki któremu człowiek jest drugi.
Srebro jest żywe, a złoto nieszczere.
Zasłyszane u jubilera
Pod koniec maja zaproszono mnie do Wilna. Miałem wygłosić odczyt o poezji, o jej mocy i nieskończoności. Olaboga! Poważny temat, powiedzmy sobie szczerze, wszechmocny i nieskończony. Zamknięty w sobie jak kropka na końcu zdania, która – obojętnie, ilekroć spróbujemy ją podzielić – wiekuiście pozostaje sobą, kropką.
Na Litwę wyruszyłem nieprzygotowany. „Przede mną długa podróż – pocieszałem się – po drodze na pewno coś wykombinuję”. Szedłem przez Bydgoszcz, inspiracji szukając wśród szyldów po obu stronach ulicy. Napisy miały potencjał („Call the world for less”, „Teren zagrożony walącym się kościołem”, „Za darmo lub taniej” i inne), jednak żaden nie pasował do mojego eseju. Myślałem, idąc, szedłem, myśląc. I nic.
W końcu od tego wytężonego główkowania skurczyłem się, zdrobniałem. Tak. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że na dworcu głównym zaczęli mnie popychać, przepychać i wypychać, potrącać i tratować? Ludzie. Tłum. Natura devorans. Malałem zatrważająco szybko, przejrzyściałem i przezroczyściałem, co rusz obrywałem kuksańce i sójki. Upadałem, ale jakoś niedostatecznie, nieostatecznie. (Trwałość leży w mej niemocy, a nietrwałość w mojej mocy). Wstawałem więc i znów. Aż do skutku, opłakanego skutku. Ze łzami w ustach przewracałem się, jakbym zamiast głowy miał świeżo naoliwione drzwi obrotowe.
Te drzwi wdzięcznie zharmonizowały mi się z innymi drzwiami.
W ostatnią niedzielę, jak się okazało, niehandlową, stanąłem przed Lidlem. Pod czułym okiem kamery zatańczyłem, zamachałem i… niczego nie wskórałem. Pląsy, błazenada, wszystko psu na budę. Wierzeje pozostały nieubłagane. Ani drgnęły. Podczerwień rozkręca się bowiem pod wpływem temperatury, tymczasem ja w dzień święty nie byłem ani gorący, ani zimny, tylko nijaki. Pokojowy byłem, poszturchiwalny. Zwidywałem się światu.
Tak samo na dworcu – czystym, czyściutkim, jak czysta, czyściutka może być tylko wiersz bez poezji. Kiedy podnosiłem się z ziemi po raz sześćset dwudziesty drugi, postanowiłem, że powetuję sobie te wielokrotne zniewagi, wymyślając tekst, który wszystkim luzerom, czy przynajmniej tzw. the second bests, da jakieś, choćby złudne, pocieszenie i moralną satysfakcję.
Stanąłem w kolejce po bilet, przeze mnie płynął potok bytów z gatunku kosmicznej fauny i flory. Nagle fantazja, pogrążona w stygnącym, stagnującym ciele, wyczarowała pierwszy obraz: Buzz Aldrin przepuszcza w drzwiach statku kosmicznego Apollo 11 Neila Armstronga. „Panie przodem”, rzuca żartem.
Przed chwilą nad głowami podróżnych, którzy wyglądali na manekiny, Telewizja Polska wyświetliła na pasku informację, że słynny astronauta w swoje dziewięćdziesiąte trzecie urodziny ożenił się po raz czwarty. Oczywiście, zrobiło to na mnie wrażenie, ale, jak sądzę, nie było jedyną przyczyną tego zaskakującego skojarzenia. Chodziło raczej o to, że w Buzzie Aldrinie zobaczyłem pars pro toto wszystkich tych, co nigdy nie skończą na pierwszym miejscu.
Jakiś czas temu czytałem książkę Martina M. Šimecki Telesná výchova (2020), a w niej opis nietypowego wyścigu, w którym jeden biegacz szybko zbliża się do mety, prowadzi z dużym wyprzedzeniem, drugi zaś człapie za nim, jest daleko z tyłu; potem, tuż przed metą lider zatrzymuje się i czeka, aż minie go ten drugi, później trzeci, czwarty itd. Zwycięzca przegrywa na własne życzenie. Z jakiegoś powodu oddaje pole innym, słabszym, wolniejszym.
Jeszcze wcześniej wpadła mi w ręce baśniowa parabola Opowieść z Japonii (1920) Iva Andricia, który opisuje historię poety Mori Ipo, wypędzonego z królestwa przez szaloną i okrutną cesarzową Au-Ung. Gdy cesarzowa umiera, władzę przejmuje bliska poecie grupa spiskowców, on sam jednak pozostaje na wygnaniu. Dlaczego? „Albowiem poeci […] porzucają tych, do których los się uśmiechnął”. Znoszą wszystko prócz władzy, władza należy do zwycięzców.
Opowieść z Japonii zawarł noblista na dwóch stroniczkach małego formatu. Dziennik filozoficzny (1944) Constantina Noiki miał ich niewiele więcej, a mimo to, niewprawiony w czytaniu tego typu literatury, biedziłem się nad nim wyjątkowo długo. Szło opornie, a jednak było warto. Udało mi się wyłuskać zeń i zapamiętać jedną myśl: „Wszyscy cię pouczają – zwłaszcza gdyś młody – jak osiągnąć sukces. Ale zaletą o wiele większą, a w każdym razie o wiele pożyteczniejszą niż technika sukcesu, jest umiejętność radzenia sobie z niepowodzeniami. Nieustający sukces jest nie tylko trudno osiągalny, lecz także nieowocny”.
6 stycznia 2023 roku w Wilnie w siedzibie Związku Pisarzy Litwy przy ul. Sirvydo 6 mój ulubiony poeta litewski Gintaras Grajauskas, odbierając nagrodę, powiedział: „Nie literatura jest ważna. Nie pisarze są ważni – dobre książki zmieniają świat mądrych czytelników w znacznie mniejszym stopniu niż zła telewizja zmienia świat niemądrych widzów” [tłum. Agnieszka Rembiałkowska], po czym dodał jeszcze: „Ważne jest to, żeby nasze dzieci były żywe i zdrowe. Jak najdłużej. Ważne jest także to, że żyliśmy. I że kiedy żyliśmy, było kilka momentów, kiedy ktoś nas naprawdę potrzebował, i że udało nam się wtedy nie zawieść”.
W ten sposób dzięki upadkom na bydgoskim dworcu, TVP Info, czterem pisarzom z naszej części Europy oraz jednemu kosmonaucie z USA sformułowałem wnioski na temat relacji władzy i nieskończoności w poezji.
Po pierwsze: „siła bezsilnych” jest czymś więcej niż tylko hasłem ze słownika antykomunistycznych dysydentów. Czasem, wbrew logice rywalizacji, trzeba oddać zwycięstwo i władzę, aby pozaprawiać się trochę w trudnej sztuce godzenia się z ostatecznością, w sztuce stawiania czoła porażkom, które są przecież streszczeniem życia.
Po drugie: pogódźmy się z tym, że nieskończoność znajduje się poza naszym zasięgiem. Nam, ludziom skazanym na przypadek, bezsilnym i śmiertelnym, pozostaje żyć. Najlepiej tak, aby to życie miało sens. On się pojawi, jeśli odwrócimy się ku innym, a razem z nami zrobi to nasza sztuka – ta, którą tworzymy, i ta, którą odbieramy. Wtedy ważna stanie się też literatura, bo nawet jeśli ona sama nic nie wie, nie ma ani władzy, ani patentu na wieczność, to czasem pomaga. Choćby w przezwyciężaniu samotności.
W końcu nie zawsze przegrywa ten, kto jest drugi. Wszakże Neil Armstrong umarł ponad dekadę temu, a Buzz Aldrin nadal figluje. Poza tym Neil miał dwie żony, a Buzz cztery. I chyba tylko dobra literatura umie przewidzieć, ile weselnych tortów jeszcze mu się kroi.
Tak mówiłem w Wilnie przed nielicznym audytorium. Teraz już sam nie wiem, w którym miejscu moja spowiedź przeszła w esej. Może w drugim akapicie, może w trzecim albo czwartym. Ale na pewno nie w pierwszym. Pierwsze akapity pisze się z za dużą pewnością. Esej zaś to próby, pudła, pomyłki. Najlepiej ołówkiem, ponieważ wtedy można mazać i poprawiać, poprawiać i mazać.
Na balustradzie mostu Zarzecznego ktoś wyrył za Beckettem: „Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail better” – co w wolnym tłumaczeniu oddaję jako: „Próbuj tak długo, aż w końcu ci się nie uda. Naprawdę nie uda. Nie uda na dobre”.
„Na medal”, dopisałbym – ale nie na złoty. Bo po złoto sięga ten, kto boi się porażki (czyt.: poezji).
MIŁOSZ WALIGÓRSKI