HOME
Patrick Leigh Fermor

Wielkanoc nad Dunajem

Być może zbyt długo zwlekałem z pokonaniem mostu. Słowacki i węgierski brzeg osnuły przedwieczorne cienie, a przepływające wartko między brzegami pobladłe wody Dunaju uderzały o nabrzeża starego portu w Esztergomie (Ostrzyhomiu), gdzie w zapadającym zmierzchu ze szczytu stromej skały wyrastała bazylika. Wsparta na otaczającej ją kolumnadzie, zwieńczona kopułą świątynia wraz z dwiema palladiańskimi dzwonnicami, brzmiącymi teraz bardziej staccato, panowała nad rozciągającym się wokół na wiele mil, mroczniejącym krajobrazem. Nabrzeże i stroma uliczka biegnąca obok pałacu arcybiskupa w jednej chwili opustoszały. Graniczny posterunek mieścił się na końcu mostu, toteż szybkim krokiem udałem się na Węgry; tłum ludzi, których wypadająca w tym dniu Wielka Sobota zgromadziła wcześniej nad brzegiem rzeki, przewędrował uliczką na plac przed katedrą, gdzie odnalazłem ich spacerujących pod drzewami lub prowadzących rozmowy w niewielkich grupach. Dachy domów poniżej placu ginęły w ciemności, jedynie las, rzeka i rozlewisko majaczyły niewyraźnie, póki nie zgasł ostatni promyk zachodzącego słońca.

Znajomy napisał do burmistrza Esztergomu: „Proszę okazać życzliwość młodzieńcowi, który wędruje pieszo do Konstantynopola”. Z myślą, by nazajutrz odwiedzić adresata, spytałem o biuro burmistrza przypadkowo napotkanego mężczyznę, ten zaś, nim zdążyłem się zorientować, co zamierza, ku mojemu przerażeniu zaprowadził mnie wprost do rzeczonej osoby. Burmistrza otaczali wspaniale odziani patrycjusze, których podziwiałem wcześniej na brzegu Dunaju. Zacząłem przebąkiwać, że jestem wędrowcem, przed którym go ostrzegano, on zaś słuchał z wyrazem uprzejmego zdziwienia; na koniec go olśniło i po krótkiej, niewątpliwie żartobliwej wymianie zdań z jednym ze świetnych mężów powierzył mnie jego pieczy i pospieszył przez plac do ważniejszych obowiązków. Polecenie zostało przyjęte z pewnym rozbawieniem; mego opiekuna najpewniej obciążono moją osobą ze względu na jego biegłą angielszczyznę. Miał na sobie wspaniały, uroczysty strój; turecką szablę nosił przerzuconą nonszalancko przez ramię, a w jego lewym oku połyskiwało szkiełko monokla.

W tejże chwili oczy wszystkich skierowały się w dół zbocza. Stukot końskich podków i dzwonienie uprzęży wezwały burmistrza do stóp katedry, której schody okrywał czerwony dywan. Duchowieństwo i pomocnicy z płonącymi świecami utworzyli ceremonialne zgrupowanie, a gdy powóz zatrzymał się, z jego wnętrza wyłoniła się płomiennie odziana postać, po czym kardynał, monsinior Serédi, zarazem arcybiskup Esztergomu i prymas Węgier w jednej osobie, wysiadł z wolna, podając zgromadzonym upierścienioną dłoń do pocałunku, podczas którego każda kolejna osoba przyklękała na jedno kolano. Kardynalska świta ruszyła w ślad za nim do wnętrza okazałego gmachu, a tuż za nią prowadzona przez proboszcza grupa z burmistrzem na czele podążyła w kierunku udrapowanych szkarłatem frontowych ławek. Zrobiłem ruch, jakbym zamierzał zająć skromniejsze miejsce, ale mój opiekun stanowczo powiedział: „Stąd lepiej pan będzie widział”.

Wielka Sobota wypełniła połowę ogromnej katedry, a ja rozpoznałem w tłumie wiele postaci, które wcześniej paradowały nad rzeką: mieszczan w świątecznych strojach, czarno odzianych chłopów w butach z cholewami, a także wymyślnie uczesane dziewczęta w kolorowych spódnicach i białych, bogato haftowanych, fałdzistych rękawach, te same, które wcześniej spieszyły przez most z naręczami lilii, narcyzów i kaczeńców. Byli też dominikanie w białych i czarnych habitach, mnóstwo zakonnic, spora garść mundurów, a pod wielkimi wrotami roiła się gromadka jaskrawo ubranych Cyganów, którzy, wsparci pod boki, nachylali się ku sobie i coś szeptali. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby do katedry wkroczył jeden z tresowanych cygańskich niedźwiedzi, zanurzył łapę w barokowej kropielnicy w kształcie ogromnej muszli, po czym padł na kolana.

Jakaż odmiana po wstrząsająco ponurej jutrzni sprzed dwóch dni! Kiedy pogasły płomyki zdejmowanych z ołtarza świeczek, mały słowacki kościółek pogrążył się w ciemnościach. Tutaj zaś ogromny gmach pełen był światła, w każdej kaplicy migotały nowe konstelacje płomyków, na chórze płonęła świeca paschalna, a nad stojącymi szeregiem na głównym ołtarzu, wysokimi niczym lance świecami unosiły się płonące równym światłem świetliste gwiazdy. Z wyjątkiem czerwonych ław frontowych w katedrze w strojach duchownych, tak celebransa, jak i diakonów, a także służby kościelnej dominowała biel. Arcybiskup w złocie i bieli, porzuciwszy wcześniejsze kardynalskie szkarłaty, zasiadł na tronie pod opatrzonym herbem baldachimem, podczas gdy członkowie jego niewielkiej świty przysiedli na stopniach tronu. Siedzący najniżej miał w swojej pieczy ciężki pastorał, stojący zaś z tyłu baczył, aby w nakazanych liturgią chwilach unieść, a następnie opuścić wysoką białą mitrę i za każdym razem starannie ułożyć jej wstążki na okrytych paliuszem ramionach. Natomiast na poły wojskowa brawura zgromadzonych w bocznej nawie notabli, ich wielobarwne kubraki z jedwabiów, brokatów i futer, złote i srebrne łańcuchy, buty z cholewami w barwach błękitu, karmazynu i turkusu, złocone ostrogi, baranie kołpaki z diamentowymi sprzączkami i wysokie kity z czaplich, orlich i żurawich piór, wszystko to równie znakomicie jak odświętne szaty na Pogrzebie hrabiego Orgazaharmonizowało z duchownym majestatem. Przy czym największe wrażenie robiły stroje czarne – takie jak u mego nowego przyjaciela lub u namalowanych grandów z Toledo. Wsparte o ławki bułaty o złoconych, inkrustowanych kością słoniową krzyżowych gardach, w ozdobnych, wysadzanych klejnotami pochwach musiały chyba pamiętać czasy wojen z Turkami. Kiedy zadzwoniono na Credo i wierni powstali, jedna z szabel osunęła się z łoskotem na kamienną posadzkę. W toczonych przed laty bojach ich brzeszczoty przyprawiały cwałujących przez pusztę Turków o zawrót głowy. Węgrów, rzecz oczywista, też…

Na chwilę zapadła cisza, ale zaraz zagrzmiały i zaśpiewały organy niosące wieść, że oto Bóg powstał z martwych. Z dziesiątek gardeł na chórze wyrwały się i poszybowały głośne Alleluja; opływający rzeźbione liście akantu obłok kadzideł wzniósł się pod kopułę, ginąc w cienistym mroku, i nastąpiło nowe poruszenie. Najeżona płonącymi świecami, poprzedzona wysokim krzyżem przednia straż duchowieństwa i akolitów docierała już do połowy głównej nawy. Za nimi postępował baldachim z niesionym w monstrancji Świętym Sakramentem. Dalej arcybiskup, burmistrz i siwobrody, kuśtykający z trudem z pomocą trzcinowej laski nestor magnaterii, a za nimi wszyscy pozostali. Pchnięty przyjacielskim kuksańcem dołączyłem do postępującego z wolna korowodu, który już, jakby niesiony prądem dźwięków i kadzideł, przepłynął wrota świątyni i znalazł się na zewnątrz.

Księżyc stał ogromny, zaledwie dzień po pełni, było więc jasno niemal jak za dnia. Procesja spłynęła po schodach i powoli ruszała w drogę, ale gdy postępująca za tłumem kapela odegrała pierwsze takty, muzykę natychmiast zagłuszyły inne dźwięki. Skrzypiały koła i pojękiwały deski pojazdów na czele pochodu, a nocną przestrzeń przeszywało bliskie szaleństwu bicie dzwonów; po chwili zaś jeszcze inne, uparte, klekoczące dźwięki pomiędzy uderzeniami spiżu kazały wszystkim podnieść głowy. Godzinę czy dwie wcześniej para zmęczonych podróżą z Afryki bocianów wylądowała na zmierzwionym gnieździe pod jedną z dzwonnic i wszyscy obserwowali, jak się w nim mościły. Teraz zaś wystraszone hałasem ptaki, rozpaczliwie trzepocząc skrzydłami i wyciągając szyję, znowu podrywały się do lotu i prostowały szkarłatne odnóża. Rozpostarły się czarne, równoległe do ogromnych białych lotek pióra, po czym miarowe, niespieszne uderzenia skrzydeł uniosły odprowadzane naszym wzrokiem ptaki ponad koronę kasztanowca i wyżej w niebo. „Nie mogły sobie wybrać lepszego wieczoru na powrót do gniazda”, mruknął mój sąsiad, kiedy pochód znowu ruszył.

W całym mieście jedynym oświetleniem były płomyki świeczek poprzyklejanych rzędami do parapetów oraz trzymanych w rękach przez oczekujące tłumy. Mężczyźni stali z gołymi głowami, kobiety w chustkach, a blask osłoniętych złożonymi dłońmi płomieni odwracał panujący za dnia układ światła i cieni: rysował jasne linie szczęk i nozdrzy oraz świetliste półksiężyce pod brwiami, podczas gdy wszystko wokół owych świetlistych masek tonęło w mroku. Mijaliśmy kolejne biegnące cichymi szpalerami światełek ulice, a za każdym razem, gdy zbliżało się czoło procesji, wszyscy klękali, aby po paru chwilach powstać, kiedy się oddalało. Potem otoczyły nas szpalery topoli, od czasu do czasu rozbrzmiewały solenne śpiewy. Kiedy chóry milkły, do brzęku kadzielnych łańcuszków i postukiwania arcybiskupiego pastorału o bruk dołączało rechotanie niezliczonych setek żab. Nad naszymi głowami krążyły w powietrzu obudzone ze snu śpiewem i biciem dzwonów miejskie bociany spoglądające w dół na sznur nikłych światełek, który tymczasem zawrócił i wspinał się na katedralne wzgórze. Niezwykłość owych chwil, migotanie świec, śpiewy i woń kadzideł, oddech zbliżającej się wiosny, kołujące w górze bociany, zapach pól, bicie dzwonów, dobiegający z sitowia żabi chór, blade cienie i nierealny blask księżyca nad lasami i srebrzystą taflą wody – wszystko to razem nadawało owej nocy niepojęty czar wszechogarniającej zbawczej potęgi.

Po zakończeniu uroczystości wszyscy znów wylegli na schody katedry. Kareta już czekała; arcybiskup, przebrany z powrotem w kardynalskie szaty oraz obszerną gronostajową opończę na znak, że piastuje tytuł księcia Kościoła, z wolna wsiadł do środka. Członek gwardii przybocznej, podpierający go kapelan z wydatnym jabłkiem Adama i binoklami na nosie oraz foryś w husarskim uniformie postępowali szeregiem w metrowych odstępach, niczym rybacy zbierający sieć, która na koniec wypełniła wnętrze karety jakby prześwietlonym przez wodę jedwabiem jasno różowej barwy. Kapelan wspiął się i zajął miejsce naprzeciw, a po nim członek gwardii przybocznej, który zasiadł sztywno wyprostowany, opierając dłoń w czarnej rękawiczce na rękojeści tureckiej szabli. Foryś złożył schodki, mały lokajczyk w futrzanej czapie zatrzasnął drzwi ozdobione herbowym kapeluszem ze wstążkami, a gdy obaj służący wskoczyli na tył pojazdu, woźnica w podobnej futrzanej czapie szarpnął lejce, strusie kity przytaknęły i czwórka siwków ruszyła. Kiedy ekwipaż zbliżył się do stoku wzgórza, w tłumie wybuchły huczne brawa, czapki i kapelusze poleciały w górę, a z okna powozu wyłoniła się ozdobiona kardynalskim pierścieniem na purpurowej rękawiczce błogosławiąca dłoń.

Na tonących w świetle księżyca schodach wszyscy obejmowali się, wymieniali świąteczne życzenia, obcałowywali swoje policzki i dłonie. Mężczyźni nakryli głowy futrzanymi czapkami, poprawili przerzucone przez ramię dolmany i po wielogodzinnym panowaniu łaciny huknął radosny gwar daktylicznej węgierskiej mowy.

„Ciekawe, co porabiają nasze bociany”, mruknął mój przewodnik, przecierając monokl jedwabnym fontaziem. Zbliżył się niespiesznym krokiem na skraj schodów, po czym, wsparłszy się na mieczu niby na składanym myśliwskim krzesełku, popatrzył w górę, w ciemność. Spomiędzy gałązek wystawały dwa dzioby, jeden obok drugiego, a w mroku udało nam się z trudem wypatrzyć resztę pogrążonych w głębokim śnie ptaków. „Znakomicie! – skonstatował mój towarzysz. – Przyjemnych snów”.

Dołączywszy do zebranych, powiódł w koło otwartą papierośnicą, a następnie wybrał z namysłem papieros dla siebie i postukał nim o chropawe złocone wieczko. Wokół płomyka zapalniczki wytrysnęły na chwilę trzy tworzące małą piramidkę nachylone ogniki i zaraz zgasły. Mężczyzna zaciągnął się głęboko, wstrzymał oddech, po czym z wolna wypuścił z płuc papierosowy dym. „Nie mogłem się go doczekać. To mój pierwszy papieros od końca karnawału”, powiedział.

Dzień zakończyło wieczorne przyjęcie u burmistrza z palinką na początek, istną powodzią podawanych nieprzerwanie win i wreszcie tokajem, tak że w rezultacie owe wspaniale odziane postacie widziałem jak przez mgłę. Na pożegnanie burmistrz wyjaśnił mi przepraszającym tonem, że ma dom pełen gości, ale pokój dla mnie znalazł się u sąsiada. O jakiejkolwiek zapłacie nie było mowy! Nazajutrz rano zaprzyjaźniony wielbiciel bocianów, tym razem w spokojnych tweedach i koszulce polo, zajechał po mnie groźnym bugatti, a jedynym śladem wczorajszych splendorów była turecka szabla wśród bagaży na tylnym siedzeniu. Pojechaliśmy obejrzeć obrazy w pałacu arcybiskupa. A potem zapytał, czemu nie miałbym zabrać się dalej jego samochodem? W mgnieniu oka bylibyśmy w Budapeszcie. Z pewnym ociąganiem postanowiłem jednak trzymać się przyjętej zasady – żadnego podwożenia, chyba że przy wyjątkowo podłej pogodzie. Umówiliśmy się więc na spotkanie w stolicy. Kiedy nowy znajomy odjechał z fasonem, machając ręką na odchodne, pożegnałem się z burmistrzem, spakowałem rzeczy i ruszyłem w drogę. Raz po raz zadając sobie pytanie, czy to możliwe, żeby wszyscy Węgrzy byli tacy jak on.

PATRICK LEIGH FERMOR

Tłum. Ewa Krasińska

Fragment książki „Między lasem a wodą” (Warszawa, Próby, 2024). Tytuł fragmentu pochodzi od Redakcji. Zachęcamy do zakupu książki – kliknij tutaj

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek