Doktor Joachim Rappaport ucieszył się, gdy w gabinecie zobaczył pacjenta, którego przed wojną leczył z nerwicy natręctw. Mecenas Zaradzyński był siwy jak gołąb i nie mógł opanować tiku, który mniej więcej co pół minuty wykrzywiał mu twarz. A mimo wszystko się uśmiechał. Tak, był to prawdziwy uśmiech, Rappaport nie miał, co do tego żadnych wątpliwości. A przecież pamiętał słowa żony Zaradzyńskiego: „On, panie doktorze, nawet kiedy wygra trudną sprawę, nie wykrzywi ust do góry”. Ucieszył się jeszcze bardziej, kiedy mecenas wyjął z teczki broszurę Prolegomena do badań nad typami uśmiechu człowieczego wydaną u Arcta i poprosił o dedykację. Doktor napisał ją jeszcze przed wojną. Egzemplarz był nadpalony, lecz tylko z brzegu. Rappaport napisał więc kilka miłych słów, jak zwykle zielonym atramentem i już chciał przystąpić do badania Zaradzyńskiego, ale ten szybko się pożegnał. Widać, przyszedł tylko po to, aby pokazać swój uśmiech. Biedaczysko nie miał odwagi mówić o przyczynach tiku.
– Halinko, kogo jeszcze mamy?
Narrator sprawdził u wnuka Rappaporta, u którego sam, jeżeli się nie leczył, to na pewno podleczał, że doktorowi na prywatną praktykę zezwolono tylko we wtorki. I właśnie tego dnia ludzie stali na klatce schodowej, bo w przedpokoju brakowało krzeseł. Po całym dniu w szpitalu i wieczornym przyjmowaniu pacjentów, Rappaport ledwo patrzył na oczy. Miało to dobre strony, bo tylko wtedy mógł zasnąć bez trankwilizatorów. Wytłumaczenie było proste. Nie miał już sił na myślenie o tym, co widział w swoim życiu. Pojęcie szczęścia, o którym dużo pisał przed wojną, przestało dla niego znaczyć cokolwiek. Pozostało mu tylko przekonywanie pacjentów, a tym samym i siebie, że trzeba walczyć o choćby cień zadowolenia z przeżytego dnia.
– Przyszedł pan Barski, nie był umówiony i prosi o wyrozumiałość. – Mina Halinki, której już się chciało do domu, świadczyła, że gdyby to od niej zależało, wyrozumiałości być nie powinno.
– Wyrozumiałość! Figlarz, oczywiście poproś. A ty już biegnij, dam sobie radę…
Lubił Wiktora, bo gdyby miał syna, chciałby, aby był podobny do tego dryblasa, obdarzonego dużą inteligencją i rzadką umiejętnością nie obnoszenia się z nią. Objął go mocno na powitanie, co robił przy każdym spotkaniu, bo jak to sobie tłumaczył, tworzył w ten sposób iluzję związków rodzinnych. Nikt nie wie lepiej od narratora, że Rappaport jednak ożenił się potem i miał dwie córki, jak mówiono i co poświadczają zdjęcia, najpiękniejsze w Warszawie.
Zdziwił go przestrach w oczach Wiktora, o którym wiedział, że w wojnę zachowywał się dzielniej od innych, a nawet niepotrzebnie nadstawiał karku. Rappaport wskazał mu krzesło, a sam, aby rozprostować nogi, oparł się o bibliotekę.
– Z czym przychodzisz, mój mały, bo chyba nie z chorobą? – zażartował dla dodania Wiktorowi otuchy.
Nazwanie wysokiego Wiktora małym, mogło mieć dwa znaczenia. Oczywiście znał go od małego. Do gabinetu przyprowadziła chłopca Zosia, zaraz po jej ucieczce z Moskwy. Trzynastolatek zrywał się w nocy i wzywał ojca po polsku, francusku i rosyjsku. Rappaport wiedział, że Ksawery nie żyje i wiedział też, jak chłopcu pomóc. Zamiast lekarstwa zaordynował sekcję boksu w klubie „Gwiazda” na Lesznie. Nakazał mu również czytać Maxa Branda. Będzie chciał być Gwiżdżącym Danem, tłumaczył Zosi i może zapomni o Moskwie.
Rappaport mógł zresztą do wszystkich używać zwrotu „mały”. Miał bowiem ponad dwa metry wzrostu i jak napisał przedwojenny „Kurier”: „Żydzi chcą być górą we wszystkim! Mamy w Warszawie najwyższego psychiatrę w Europie, a może i w świecie”. Nie podano nazwiska, ale wiadomo było, o kogo chodzi. Antoni Uniechowski dwukrotnie narysował jego chudą, lekko pochyloną postać i od tego czasu, może ze względu na parasol i rozwiane poły płaszcza, zaczęto go nazywać Sherlockiem Holmesem medycyny. To akurat polubił i zaczął nawet nosić się z angielska.
Wiktor starał się mówić spokojnie, ale widać było, że sam jest zakłopotany swoim przestrachem.
– I gdzie dokładnie zobaczyłeś tatusia? – Rappaport pomyślał, że tym zdrobnieniem niepotrzebnie wpycha go między pacjentów, których w Tworkach wypytywał o zdrowie żony, Józefiny de Beauharnais, jeśli któryś upierał się być kimś ważnym.
– Rozmawiałem z kobietą, kiedy usiadł obok i wtrącił się do rozmowy.
– Noc czy dzień? – Rappaport miał nadzieję na opowieść o majaku sennym.
– Dzień. Byłem wyspany i skupiony na każdym słowie.
– I dosiadł się, tak jak gdyby nigdy nic? Jaką miał minę? – Kolejne pytanie wspomagające wyobraźnię pacjenta. „Czy lepszą miał pan obsługę na Elbie, czy na świętej Helenie?”. Doktor zganił się za to w myślach. „Nie traktuj tak Wiktora, on nie ma skłonności do konfabulacji”.
– Taką, jaką zapamiętałem u niego. Zatroskaną jakby. I nie obchodziło go to, że może mnie skompromitować. Na szczęście ta pani niczego nie usłyszała.
– Mówił tak cicho?
– Normalnie, ale tylko ja go widziałem i słyszałem.
Rappaport przypatrzył się Wiktorowi. Gdzieś zapodziała się cała buńczuczność, którą mógł mieć wpisaną w dowód osobisty, jako znak szczególny. Wypytał więc o realność omamu.
– Jak był ubrany?
– Jakby wyszedł ze szpitala albo więzienia. Wychudzony, nie golił się od dawna.
– Czy powiedział coś mądrego? – Niespodziewanie dla samego siebie Rappaport zadał pytanie, na które chciał usłyszeć odpowiedź przeczącą. Nie cierpiał ojca Wiktora i pragnął, aby Ksawery nie wypadł dobrze, nawet jako twór umysłu własnego syna.
– Zupełnie nie rozumiał powagi sytuacji. Padło nawet ordynarne słowo, którego nigdy nie słyszałem z jego ust. – Wiktor był teraz wyraźnie zawstydzony.
– No tak, po nim masz aparycję, a całą inteligencję wziąłeś po mamie.
Samo wspomnienie Zofii Barskiej sprawiło, że lewa dłoń Rappaporta powędrowała do kieszeni fartucha i dotknęła łuski. Kaliber 9 mm, z pistoletu maszynowego Schmeisser. Nie wiadomo dlaczego, miętosił ją machinalnie w palcach w chwilach, kiedy coś wyjątkowo zajmowało jego umysł. Nie pamiętał skąd ją ma ani momentu, kiedy po raz pierwszy włożył do kieszeni.
Mógłby powiedzieć, że kochał Zofię od dziecka, czyli od ich pierwszego spotkania w Łazienkach. Miał wtedy dziesięć lat, marynarski kołnierzyk zaświadczający, że na pewno zostanie marynarzem i komplet do gry w cerceau. W tej grze tak zręcznie chwytał na wiklinową szpadę rzucane przez przeciwników kółko, że dorośli bili brawo, a ojciec obiecał zamówić dla niego mały floret. Jednak w parku nie było żadnego chłopca chcącego się z nim zmierzyć, więc naburmuszony siedział na brzegu ławki. Szczęśliwie do guwernantki Matyldy któregoś dnia przysiadła się jej znajoma z dziewczynką Zosią i była to właśnie Zofia, potem już niestety Barska.
Miłość nie przyszła od razu. Zosia, której z nudów zaproponował grę, upokorzyła go wygrywając dwukrotnie, a do tego przysięgając, że po raz pierwszy dotyka szpady. Nie spał potem dwie noce, co mogło skończyć się dożywotnią nienawiścią do kobiet. Tak w każdym razie pomyślał, pisząc po latach Omamy, a osobowość, wydane w 1933 roku w Berlinie jako Wahnvorstellungen und Persönlichkeit. Na szczęście tak się nie stało. Pokochał Zofię miłością chłopięcą, a kiedy po latach spotkał ją w Paryżu, gdzie pisał doktorat u słynnego Naville’a, można już było mówić o miłości doskonałej. W każdym razie z jego strony, bo Zofia mimo całej swojej mądrości, okazała się uczuciowym głuptasem i wybrała życie z kimś, kto zawrócił jej głowę ideą powszechnej równości. Wielu młodym ludziom roiła się wówczas równość z nakazu, którą Rappaport uważał za niebezpieczną mrzonkę. „Skoro wyrżnęli w Rosji wykształconych i bogatych, to co z równością, jeśli dzieci i wnuki mordujących wykształcą się już i wzbogacą? Trzeba będzie zabijać bez końca?”. Za te zdania rzucone mimochodem, o mało nie został pobity w Paryżu przez młodzieńców uwiedzionych moskiewskim przykładem. W ich fanatycznie płonących oczach zobaczył chęć spalenia Luwru.
Już w Warszawie, po śmierci Ksawerego, Joachim powiedział do Zosi coś, co pewnie zabrzmiało okrutnie: „Wiesz, wolałbym się dowiedzieć, że wybrałaś na życie przystojnego lowelasa”. „Potwierdzasz to, czego się domyślałam. Psychiatrzy są pozbawieni uczuć”. Tą także okrutną odpowiedzią mocno go zraniła, bo akurat swojego uczucia do niej był bardziej niż pewien.
– A właśnie, jak się mama miewa? – zapytał, czując, że łuska w kieszeni zagrzała się od pocierania. – Ciągle zaprzątnięta słuszną ideą?
– Raczej tak. – odpowiedział Wiktor po chwili zastanowienia – Tyle tylko, że a rebours.
– Teraz nie ma żadnego „na odwrót”. Nie ma innej strony. Nawet jeśli uciekła w religię.
– Wujku bądź wyrozumiały – Wiktor zaczął nazywać go wujkiem jeszcze przed wojną. Rappaport przyjmował wtedy na Nowogrodzkiej, jak żartowano, w gabinecie wielkości połowy kortu tenisowego. Porównanie brało się stąd, że doktor grywał w tenisa, i to z dużym zapałem. Partnerował mu nieraz młody Skonecki, a Rappaport nazywał to treningiem równorzędnym. „Ustawiam Władziowi głowę, a on mi poprawia backhand. Obaj nie odnosimy sukcesów”. Właśnie w sprawie Skoneckiego, który został po zawodach na zachodzie, odwiedziło wczoraj Rappaporta dwóch mężczyzn w gabardynowych płaszczach. Jeden w kapeluszu, którym się wachlował, drugi w berecie nie zdjętym z głowy do końca rozmowy. Wypytywali, czy to prawda, że tenisista prosił o recepty na morfinę i że w wojnę był volksdeutschem. „Ostatni raz, szanowni panowie, widziałem go przed wojną. Miał wtedy dziewiętnaście lat i dobrze się zapowiadał”. Rappaport powiedział to stanowczo i nawet nie poprosił, by usiedli.
– Masz rację, nie powinienem tego mówić. – uśmiechnął się smutno do Wiktora – Twoja mama jest wspaniałą kobietą, a przemawia przeze mnie smutek, że nasze drogi nigdy się nie zeszły…
Jeszcze nie skończył zdania, kiedy przyszło mu do głowy, że chłopak przez brawurę wpadł w sidła bezpieczniaków i szuka schronienia. A oczywiście jest zbyt dumny, aby się do tego przyznać.
– Bądź ze mną szczery. Masz kłopoty i chcesz się schować w szpitalu. Wystarczą Tworki czy wolisz gdzieś dalej?
– Przysięgam, ja go naprawdę widziałem.
Wiktorowi zaczął drżeć kciuk, podczas gdy reszta dłoni pozostawała spokojna. Rappaport przyjrzał się uważnie rzadkiemu objawowi, bo tylko raz w getcie widział coś takiego. I nie był to pacjent neurologiczny, lecz umierający Szmul Haberski.
– Często to masz?
– Pierwszy raz – Wiktor wyraźnie zawstydzony schował rękę za siebie.
Rappaport powtórnie sięgnął po zdjęcie rentgenowskie i przyłożył je do tego, które już miał.
– Rozumiem twój strach. Boisz się, że odłamek dotyka mózgu i za chwilę staniesz się kimś innym. Niepotrzebnie. – Kilkakrotnie puknął palcem w kliszę. – Od pierwszego prześwietlenia nie drgnął nawet o milimetr.
– To dlaczego go zobaczyłem? – Do kciuka drżącego za plecami Wiktora dołączyła kropla potu. Szczególna, bo spływająca z doskonałą precyzją przez środek czoła. – Może mam coś po mamie? – wiedział, że jako młoda dziewczyna spędziła miesiąc w szpitalu w Badowicach, do którego namówił ją ojciec ze względu na ataki histerii. Zniknęły na szczęście, kiedy wyszła za mąż. Opieka nad dziećmi, mężem i ideą, którą Ksawery wniósł w posagu, zaprzątnęły jej umysł wystarczająco.
– Z mamą to nie ma nic wspólnego. Pamiętam, że z Badowic była zadowolona i dużo mnie, studentowi wtedy, opowiadała o innej Zofii, malarce Stryjeńskiej, z którą się tam polubiły. A twój mózg Wiktorku, tak zresztą, jak każdy, ma prawo do pewnych, nazwijmy to, fanaberii. Ale zaręczam, to nic groźnego. W każdym razie nie w tej chwili.
– Czyli w przyszłości mogę oszaleć? – Wiktor nie wydawał się uspokojony.
– Każdy może. Mnie w nocy budzi własny krzyk. Pamiętasz moją żonę?
– Tak. Zawsze dostawałem od niej cukierka. Nie za bardzo to lubiłem.
– Po prostu nie mogła mieć własnych dzieci. Teraz codziennie widzę ją we śnie, jak podpalona przez gestapowca biegnie w moją stronę i krzyczy… Płoną jej włosy i ubranie. Wtedy ja też krzyczę i na szczęście się budzę. Opowiadam o tym tylko dlatego, aby cię uspokoić. Mózg człowieka potrafi zobaczyć wszystko.
– I powtarza się to co noc? – kropla na czole Wiktora zatrzymała się, jakby ciekawa odpowiedzi.
– Dopiero od niedawna. Po wojnie długo nic mi się nie śniło…
Rappaport ze zdumieniem przyłapał się na tym, że czuje ulgę. Wreszcie o tym komuś powiedział, i nie ważne, że pacjentowi, bo Wiktor nie był zwyczajnym pacjentem.
– Najdziwniejsze jest to, że Marii nikt nie podpalił. Utopiła się w kanale, kiedyśmy próbowali się wydostać. Niemcy wrzucili gaz do studzienki ściekowej. Miała astmę, włożyła chustkę do ust, ale nie pomogło. Natknąłem się na jej ciało pływające w nieczystościach, bo szła daleko przede mną.
– Jest na to jakieś lekarstwo? – Kropla potu na czole znowu się poruszyła i szybko sięgnęła nosa. Wiktor starł ją ruchem dłoni.
– Na sny? Nie ma.
– A na przewidzenia? Bo ojciec był majakiem, prawda?
– Są środki mocno uspokajające, ale nie wiem czy z twoim charakterem zniósłbyś z nimi choć jeden dzień życia. Dlatego ordynuję ci łyżkę tranu wieczorem. Wzmacnia organizm, a tym samym i mózg. Gdyby przywidzenia przeszkadzały ci żyć, wróć, wtedy potraktujemy je mocniej.
– W takim razie pójdę już, wujku.
– Myślisz, że ojciec by się wstydził, gdyby widział, co wyszło z jego mrzonek? – To nie było dobre pytanie. Rappaport nazwał je potem najgorszym w swoim zawodowym życiu, ale też nie miał wystarczającej siły woli, aby się powstrzymać. „Jeszcze trochę i sam trafię do Tworek”.
– A nie widzi? – Wiktor bez zastanowienia odpowiedział pytaniem.
Rappaport jeszcze raz mu się przyjrzał. Dopiero teraz w oczach Wiktora dostrzegł coś, co sprawiło, że natychmiast pomyślał o pracy profesora Bednarza. Szaleństwo we dwoje, czyli o psychozach indukowanych. Była to rzecz o presji psychicznej wpływającej na wspólnotę choroby. Od silnej osobowości osoba słabsza przejmuje jej urojenia. W spojrzeniu Wiktora dostrzegł błysk tej samej idée fixe, jaką miała Zofia. Fanatyczne poświęcenie się ułudzie. Jeśli ma na niego wpływ, a na pewno ma, to teraz chłopak podąża za nią.
– Pytasz lekarza dlatego, że jest Żydem, którego przodkowie wymyślili sobie Boga?
– Pytam cię wujku, bo mama mówi, że jesteś najmądrzejszym człowiekiem w Warszawie.
– Naprawdę tak mnie nazwała?
– Często to powtarza.
Rappaport uśmiechnął się w myślach, a dawno się na tym nie przyłapał. Więc jednak myśli o nim dobrze. Może zrozumiała, że byli sobie pisani, a może nawet gotowa jest przyznać się do błędu.
– Znam swój zawód. To wszystko. – powiedział – A mamie się kłaniaj i powiedz, że czekam na jej znak…
Wiktor zamknął za sobą drzwi i wyszedł na elegancką klatkę schodową mało zniszczonej kamienicy. Rozmowa dobrze mu zrobiła i pomyślał, że chce mu się pobić własny rekord zbiegania po schodach. W tym akurat domu dwa wysokie piętra zabierały mu z życia dziewięć sekund.
Niepotrzebnie jednak obejrzał się za siebie. Przy drzwiach z tabliczką: „Joachim Rappaport – specjalista chorób nerwowych” zobaczył ojca. Ubrany był tak, jak ostatnio, czyli biednie. Tym razem jednak mina wyraźnie drwiąca. Widząc, że syn na niego patrzy, wskazał brodą na szyld i zakręcił palcem kółko na czole. Mogło to znaczyć, że nie ma dobrego zdania o psychiatrach, ale też, że szczególnie nie podoba mu się doktor Rappaport.
ANDRZEJ BART
Fragment większej całości.