Melancholicy przynajmniej raz w roku powinni wędrować do Zielonej Góry. Architektura dobitnie wskazuje, że miasto miało się świetnie tylko do roku 1945, gdy trwał niewielki, niespełna trzydziestotysięczny Grünberg, zabudowany kamieniczkami, z których fasad przemawia łagodna secesja. Miasteczko pełne winiarni, otoczone setkami hektarów winnic, w nim apteka pod Lwem, ratusz, aleja, wzdłuż której rozsiadły się – naprawdę eleganckie – wille patrycjatu, na obrzeżach zwieńczony wieżami gmach zakładów włókienniczych… Wszystko miało swoje miejsce, łączyło się z sobą. Później było już tylko gorzej. Niepewność i bezbarwność, przaśna masowość bloków PRL-u, która dzisiaj wydaje się względnie niegroźna w porównaniu z ambicjami lat dziewięćdziesiątych, bo wtedy co bardziej przedsiębiorcze jednostki zdobywały się na czy to gmaszek roztańczony, o wygiętych futrynach, jakby echo Sopotu, czy to na nigdy nieukończony dom towarowy ze szklaną kopułą, która miała się obracać i mieścić restaurację. Miejmy nadzieję, że te szkaradzieństwa rozpadną się nim ktoś uzna, iż są godnym społecznej troski świadectwem dekady transformacji. W ostatnich latach sporo odnowiono, tu i ówdzie zakwitły kwiaty i huśtawki, bardzo dużo, zapewne więcej – pozostało do odnowienia.
Snując się uliczkami Zielonej, oglądamy palimpsest, który skłania do saturnicznych myśli o przemijaniu i odnowie: uratowana sztukateria, szczęśliwie wybrana zielonkawa szarość wymienionych okien, obok jednak wymarłe kino, liszaje brudnej cegły, ściany niczym stare bandaże o kolorze pajęczyny, zakrywające ropiejące rany. Skromny budynek w stylu Bauhausu, którego mieszkańcy na własną rękę, pustakiem, sznurkiem i papierem, korygowali wizję architekta, w pobliżu gmach, który wygląda jak wstrętny kub z lat siedemdziesiątych, ale skrywa w sobie ślady florenckiego palazzo; gdy widzę ten nienaruszony jeszcze pałac na zdjęciu sprzed stulecia – chce mi się zwyczajnie płakać. Dzisiaj w Zielonej dawnych budynków nie gwałci się chyba aż tak brutalnie, co najwyżej na pustych dotąd parcelach wyrastają przeciętne apartamentowce: dużo szkła, rozległe tarasy. Zgodnie z sarmacko-chłopskim duchem wszystko się miesza, przestrzeń bliższa jest kakofonii niż sonacie, brak jej umiaru i miary, jak może większości polskich miast. Zielona szuka własnej formy, utraconej po wojnie, dziwnie rozpięta między Palmiarnią a Planetarium. Rzec można: to jest oś kosmiczna.
Inna droga, ciekawsza, wiedzie w głąb, do winiarskich piwnic. Przed wojną była ich setka, potem zostały zapomniane, zasypane, zamknięte. Beczki sprzedawano na opał, PRL pił i produkował piwo oraz wódkę, co najwyżej wino owocowe, zwane jabolem. W Polsce wolnej najpierw odrodziły się winnice – produkowane tu solarisy, johannitery czy pinoty stają się coraz lepsze, w gruncie rzeczy: naprawdę dobre. Wino trzeba leżakować – więc przypomniano sobie o piwnicach. A od zeszłego roku, dzięki m.in. Krzysztofowi Fedorowiczowi, poecie, prozaikowi, piewcy przeszłości Zielonej Góry, a zarazem winiarzowi i wizjonerowi, działa festiwal, w czasie którego pije się lokalne produkty. Podczas majówki chętnych było tak wielu, że karnetów sprzedano około tysiąca.
Tak zatem z kielichami w ręku wędrowaliśmy od jednej piwnicy do kolejnej, odkrywając je w miejscach zupełnie niespodziewanych. Skromne drzwiczki, schodki prowadzą do hobbickiej norki, gdzie mieści się kilka osób albo do podziemnego gmaszyska, które – trzymajmy się Tolkiena – mogłoby być siedzibą krasnoludów. Spotykamy winiarzy, dowiadujemy, gdzie i co uprawiają, mijając się na trasach – zaczynamy poznawać innych dionizyjskich pielgrzymów, jeszcze nie podśpiewujemy, ale humory mamy coraz lepsze. Miasto wraca do swych – z winnej latorośli się biorących – korzeni, nabiera – także dosłownej – głębi, labiryntuje – niczym Drohobycz wyśniony przez Schulza.
Nie wiem, co sądzą o tym lokalni politycy, „włodarze miasta”, mnie żona podpowiada, że takie festiwale mogą stać się „marką” Zielonej Góry, rytuałem nadającym jej odrębność, przyciągającym turystów, ale też – spajającym tych, który w dawnym Grünbergu mieszkają. Jak wiadomo, „Ziemie Odzyskane” (ułudna to nazwa) długimi dziesięcioleciami przez swych mieszkańców były traktowane jako coś tymczasowego, tak naprawdę – nie własnego. Z tego też może, nie tylko ze słowiańskiej poczciwej nieudolności, bolesnego braku formy, o którym siedemdziesiąt lat temu pisał Gombrowicz – wzięła się straszliwa cywilizacyjna zapaść, jaką przeżyły tereny nad Odrą, po wojnie objęte władaniem Polski Ludowej. Dziś jeszcze podróżuje się przez te ziemie, tropiąc ślady utraconego królestwa: wypalone szkielety pałaców, na poły zdziczałe parki, porzucone dworce, z których nie odjeżdża żaden pociąg, samotne wieże Bismarcka, solidne, ale zrujnowane chłopskie domy: czerwona cegła plus półokrągłe okna.
Myślę o tym dwa metry pod ziemią, między łykami gewürztraminera, czując, że sprawi mi radość chwila, gdy w tych piwnicach powstaną winiarnie. Nie żadna, broń Boże, gwiazdkowa restauracja, nie smakowanie pod opieką kipera, który odkrywa w bukiecie nuty czekolady i derki, ale drewniane stoły i ławy, kielichy na zielonych nóżkach, a może szklanice z grubego szkła. Ser i chleb, przebywanie ze sobą i nieprzesadne popijanie, ludowa przyjemność, jaka niegdyś zachwyciła we Francji Czesława Miłosza: „Wielka sala, w której gęsto od ciepła i dymu. Szklanki z winem w rękach robotników i dziewcząt siedzących im na kolanach, usta otwarte w śpiewie”. Nim wyjdzie na jaw moja plebejskość, zasłonię się jeszcze jednym autorytetem, Zbigniewa Herberta, który także żądał, by pić wino „w szklankach, a nie w wymyślnych i głupkowatych naparstkach na szklanej nóżce”.
W jednej z piwnic, przy ulicy Wodnej, długo z Krzysztofem rozmawialiśmy – o przyjaźniach poetów, o podróżach do Toskanii i Umbrii, o apokaliptycznym świetle Gwiazdy Piołun. Goście reagowali żywo choć przecież z wolna zamarzali, wśród obłoczków pary dobywającej się z ust obaj mieliśmy poczucie, że jest to dobre spotkanie. Dzień później odwiedziliśmy Krzysztofa w winnicy, która jest jego Mittelbergheim (czytelnicy Miłosza wiedzą, o co mi chodzi). Nie trzeba było długo szukać, by w tomiku wierszy gospodarza znaleźć właściwy opis:
Brązowe cienie wzgórz
a smukła piramida wieży kościoła pnie się do nieba
które o ton jaśniejsze od lasu i przezroczyste. Jeszcze wyżej
róże i biel wymieszana z żółcią i paski ciemnych chmur
niedbale naniesione w pionie i w poziomie.
Jeszcze wyżej – gdy w oknie zadrzesz głowę –
ciemny błękit, prawie granat.
Drzonków, 3 maja 2022
ANDRZEJ FRANASZEK