Poeta, rówieśnik i przyjaciel mojej siostry. Przychodził do nas do domu w Podkowie, ale tego nie pamiętam. Zakolegowaliśmy się w czasie, kiedy byłem w liceum w Milanówku. Zbyszek mieszkał kilka ulic dalej. Czasami po szkole, a nieraz w czasie lekcji, szedłem do niego. Gadaliśmy, czytaliśmy wiersze, on robił mi jakieś techniczne uwagi. No i ruszaliśmy w światy alkoholowe. Mogła to być miejscowa „Milanka” na rogu Grudowskiej i Warszawskiej, typowa peerelowska mordownia położona jednak między dwoma miejscami magicznymi (ostrożnie z tym słowem, ale tu jest na miejscu). Pierwsze: mroczny „sklep kolonialny Polonia” (jesteśmy w latach 70. XX wieku!), a w środku szafki z gilzami do papierosów i reklama: „Kiedyś znawcą, nie laikiem, pij herbatę z Kopernikiem”. Nikt nie nabijał papierosów, herbaty z Kopernikiem dawno nie było, co najwyżej „Popularna” albo „Ulung”, a sklep udawał, że jest po staremu i pachniał ciemnością. Drugie: willa „Perełka”, w której niegdyś spotykali się poeci z kręgu „Kwadrygi”. Tu biesiadowali, czytali swoje wiersze, czytali Błoka, a Roszicho Umeda wprowadzał ich w poezję japońską. Właścicielka „Perełki” była prototypem Wdowy Heksenszus z Porfiriona Osiełka Gałczyńskiego.
My kręciliśmy się wokół własnej poezji, ale z tęsknotami do Francji minionego wieku. Kiedy nam dokuczała „Milanka”, wsiadaliśmy w kolejkę (przystanek był dwa kroki obok) i jechaliśmy do Warszawy. Najczęściej do „Złotej Rybki” koło BGK i cenzury. Wchodziłem zwykle pierwszy, a Zbyszek za mną, bo szatniarz mawiał, że „śliwek, grochowin i jarzyn nie obsługujemy” (chodziło o Śliwonika, Grochowiaka i Jerzynę).
Oczywiście, czujna moja mama wyśledziła te nasze eskapady i miała pretensje do Zbyszka, że mnie rozpija, ale w końcu odpuściła, chyba kalkulując, że to bezpieczniejsze niż łażenie z hipisami.
Z Jerzyną spotykaliśmy się i później, kiedy przeprowadził się na warszawski Służew. Od niego dostałem papiery i trochę książek po Jerzym Falkowskim (to oddzielny temat). Lubiłem jego późne wiersze. Tak jak wiersze Krzysztofa Gąsiorowskiego. Obaj byli sierotkami po PRL-u. W 1989 roku ich świat się skończył i potrafili z tego upadku, w tym upadku wydobyć nowy, czasami przejmujący głos doświadczenia.
Gąsior, kiedyś elegancki partyjny literat, pił strasznie. Zbyszek mówił: – Mieszka u mnie, ale tak chla, że musiałem się wyprowadzić.
Nasze rozmowy z Jerzyną często krążyły wokół Grochowiaka i bardzo wtedy mocno „grochowiakowałem”. Nigdy mnie z nim nie poznał. Kiedyś powiedział mi, że to człowiek niebezpieczny. Może po prostu chciał być moim jedynym mentorem? Faktycznie, sporo mu zawdzięczam, choć jego wiersze mnie jakoś wtedy omijały. Może były zbyt czyste? Dopiero niektóre z tych późnych zrobiły na mnie wrażenie. Posłuchajcie:
Przed laty
Przyjechałem do Obór
Przywitał mnie wzburzony Przyboś:
Widzi pan tego kota?
On wczoraj –
Zamordował słowika.
Szliśmy aleją
Ukwieconych kasztanów
Bałem się,
Że zamącą piękno,
Ale spytałem:
Czy wie pan,
Że słowiki karmią się padliną?
Spojrzał na mnie Przyboś
I wymownie
Położył palec na ustach.
Jest też taki wiersz Zbyszka, w którym zapisał jakąś zasadę wspominania, jakiś jego sens. To wiersz o kuzynie Stefanie, na którego mówiono Aciu. I oprócz tego przezwiska nic po nim nie zostało. Tylko to magiczne pożegnanie-wezwanie: Aciu.
PIOTR MITZNER