fbpx
HOME
Andrzej Bart

Zofia

Zofia często wracała do swoich wspomnień spisywanych w zeszytach z podniszczonymi już ceratowymi okładkami. Narrator dobrze też wie, że przyłapywała się na chęci poprawienia czegoś. I nie chodziło jej o fakty, raczej o inne ich rozumienie po latach. Taka byłam, tak myślałam, nie należy nic ruszać, tłumaczyła sobie, ale nie mogła się oprzeć, aby nie zaczerniać niektórych słów, a przecież zdarzały się i zdania. Zaczernianie było dosłowne, bo najpierw obwodziła wybrany fragment cienką kreską, a potem długo wypełniała czarnym atramentem. Potem nawet pod światło nie dało się niczego odczytać.

W ten piątek, już o wpół do pierwszej, odłożyła czytanie, a od świtu zaczęła się niepokoić. Prawdę mówiąc niepokoiła się od środy, kiedy zapukała Witczakowa i powiedziała, że jest do niej telefon.

Uchowało się, a w każdym razie istniało jeszcze niedawno, podanie pana Jerzego Witczaka o przydział telefonu. Narrator natknął się na nie przypadkowo podczas poszukiwań podania o wiele ważniejszego. Pan Witczak pisze, że jest inżynierem pracującym w elektrowni na Powiślu. „W razie awarii muszę być do dyspozycji, dlatego zwracam się z uprzejmą prośbą o przydzielenie telefonu”. Krótko i lakonicznie. Do podania załączone były trzy pisma. Dyrektor elektrowni popierał potrzebę telefonu u obywatela Witczaka, dział kadr poświadczał zajmowane przez niego stanowisko, a organizacja partyjna stwierdzała, że Witczak jest aktywny na zebraniach. Nie ulega więc wątpliwości, że telefon mu się należał.

Zofia z telefonu państwa Witczaków skorzystała tylko raz, kiedy Julka zachorowała na szkarlatynę i trzeba było wzywać pogotowie. W czwartek jednak to do niej dzwoniono, a nikomu przecież nie podawała numeru Witczaków, bo go nawet nie znała.

– Co za piękny głos. To może być aktor – powiedziała cicho Witczakowa i wyszła, choć Zofia była pewna, że stoi za drzwiami, chłonąc każde słowo. Znała ją i wiedziała, że nie brało się to z chęci donoszenia, a tylko ze zwyczajnej ciekawości.

Już po pierwszych słowach rozpoznała aksamitny głos Alberta. Mówiono o nim, że brzmi jak Beniamino Gigli. „Długo cię szukałem, w końcu ktoś ważny podał mi ten właśnie numer telefonu. Musimy się koniecznie zobaczyć, przecież przeżyliśmy…”. Miał rację, przeżyli, choć ją przy życiu trzymał już tylko obowiązek. Powtarzała to często Wiktorowi, a on śmiejąc się mówił: „Chyba mamo, że nazwiesz to zemstą”.

– Tydzień temu dziennikarze otworzyli swój klub na Foksal. Zjedzmy tam obiad Zapraszam…. – w głosie Alberta usłyszała dawny serdeczny ton, którego nie miał dla wszystkich.

– Jesteś teraz dziennikarzem? – spytała i nie zdziwiłoby jej, gdyby tak było. Mógł być w życiu każdym.

Speszył się, ale tylko na chwilę. – Nie… Jeśli nie chcesz, to zaproponuj coś innego…

– Nie znam nowych miejsc, mało wychodzę z domu… – Chęć odmowy w jej głosie była wyczuwalna, nie tylko dla Witczakowej za drzwiami, ale i dla każdego, kto z obowiązku słuchałby ich rozmowy.

– Kiedy się mamy spotkać, jeżeli nie teraz…

Niespodziewanie dla samej siebie, zgodziła się. Ostatecznie zawsze go lubiła. O tym, że był pierwowzorem tancerza mecenasa Kraykowskiego z modnego przed wojną opowiadania, raczej nie wiedziała. Tego, że bałwochwalczą atencją obdarzał każdego, kogo uznał za godnego podziwu, nie mogła nie wiedzieć. Dostrzegła w tym nawet pewną zależność. Wybrańcy byli jakby nim samym, gdyby oczywiście miał więcej talentu. Najdłużej krążył wokół Leona Schillera, bywał u niego na Krochmalnej; użyteczny na każdym polu, mógł przypalić cygaro, przewracać nuty, ale też i zaśpiewać drugim głosem.

Wiktor pochwalił jej decyzję, a Zosia bardzo się ucieszyła, „Wreszcie mamo ruszysz się między ludzi”. Naiwne dziecko, jakby jej zależało na ludziach.

Zgoda to jedno, a czym innym zdenerwowanie potęgujące się w miarę zbliżającego się spotkania. Wypadałoby jakoś wyglądać, bo nikt z jej dawnego świata nie powinien zobaczyć abnegacji królowej, a przecież często nazywano ją królową, czego Ksawery bardzo nie lubił. W Warszawie było jej miło z tego powodu, w Paryżu czuła się dumna, a tylko w Moskwie brzmiało to niebezpiecznie. Jeszcze przed aresztowaniem Ksawery zdążył zażartować, że Stiepan Rokicki, który ją tak nierozważnie nazwał, zaraz ze strachu wypłucze sobie usta kwasem bornym.

Szczęśliwie z powstania uratował się żakiet od brązowego kostiumu. Cienka wełna i aksamitny kołnierzyk w kolorze burgunda. Kiedy w godzinę trzeba było opuścić mieszkanie ojca na Żoliborzu, zaginęła spódnica do niego. Na szczęście czarna, uszyta dla Zosi na rozpoczęcie roku akademickiego, pasowała do wszystkiego. Przymierzyła ją ze strachem, ale nie dopinały się tylko dwie haftki.

Do tego, że kruczoczarne włosy były teraz białe jak śnieg, zdążyła się przyzwyczaić, a jedwabna apaszka w głębokiej czerwieni dobrze się od nich odcinała. W lustrze nie było widać butów, a więc mogła śmiało powiedzieć, że wygląda nieźle. Buty, w których w Paryżu szła do Lippa na spotkanie z André Gide’em, i które potem przeżyły nie tylko Moskwę, ale i powstanie, wymagały gruntownej naprawy. Wiktor zaniósł je do Zachariasza Kuny i już tam na nią czekały.

Teraz na nogach miała tenisówki, na szczęście nikt na to nie zwracał uwagi. Ze zdumieniem zobaczyła, że na Złotej wywożą ostatnie cegły z domu, który po powstaniu nie wyglądał źle. Jeszcze niedawno mieszkał tu i pracował ojciec najważniejszego pisma literackiego. To jemu przyniosła do oceny opowiadanie Wiktora, który, odkąd przestał pytać o powrót ojca, całymi godzinami walił w ścianę pięściami owiniętymi w ręczniki. Wierzyła, że pochwała kogoś z „Wiadomości Literackich” skłoni czternastolatka do opamiętania.

Grydzewski pięknie ją przyjął, była herbata, a nawet kieliszek likieru. „Znaliśmy się przecież zanim w twoim życiu nastał Ksawery, a z nim i komunizm”. Zaraz też doprosił przysadkowego blondyna, którego nazwiska nie pamiętała, i obaj zarzucili ją pytaniami. O dziwo, nie interesowali się światem artystycznym Paryża, bo wiedzieli o nim więcej od niej, a ciekawiła ich tylko Moskwa. Opowiadała śmiało, ale nie na tyle, aby powiedzieć wszystko. Po jakimś czasie usłyszała, że opowiadanie Wiktora bardzo się podobało. Znała dobrze fałszywe nuty, lecz w głosie sekretarza redakcji, który do niej zadzwonił, nie było po nich śladu. „Wydrukujemy, kto wie, czy nie w lipcowym numerze. Proszę powiedzieć synkowi, aby zaczynał się cieszyć”. Nie wydrukowano do września, a potem już wojna. Teraz pomyślała, czy Grydzewski, który pewnie już nie żył, zdążył ukryć swoje archiwum w piwnicy, a jeśli tak, to czy ktoś się nim zainteresuje.

Im bliżej Marszałkowskiej, tym więcej wapiennego kurzu. Gruz ładowany na ciężarówki, krzyki stojących na rusztowaniach, rytmiczny stukot młotków murarzy odzyskujących cegły, wszystko to razem układało jej się w synkopę zasłyszanej piosenki: „Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom, naszym przyszłym, lepszym dniom, Warszawo”. Musiała przyznać, że Warszawa, którą znała od dziecka, przynajmniej odchodziła w dziarskim rytmie. Wszystko dawne znikało w szybkim tempie, a to co powstawało, było inne od dawnego. Nie chciała tej myśli, ale ta sama do niej przyszła. Czy Ksawery patrzy na to z góry? Skarciła się zaraz za naiwność, chociaż od jakiegoś czasu pragnęła, aby Bóg istniał. Już samo pragnienie dawało ulgę, bo wyobrażała sobie, że przyzwoli na ukaranie zła bez czekania na Sąd Ostateczny. Taki Zeus na przykład mógłby temu przyklasnąć.

Zachariasz Kuna był jednym z pierwszych, którzy w parterach po spalonych kamienicach otworzyli swoje interesy. Przed nim na pewno tylko Café Fogg i dwie kwiaciarki. Ale szewcem na pewno był pierwszym. Teraz tylko reperował, a jeszcze niedawno w swoim sklepie przy Ordynackiej sprzedawał wytwory własnych i czeladniczych rąk. Słynął z oficerek, które w drewnianych prawidłach stały na wystawie w żołnierskim ordynku, a tylna ściana witryny kusiła zdjęciami najważniejszych klientów, i to nie tylko ułanów. Ostatnim zamawiającym buty do konnej jazdy był oberlejtnant von Krausse, który jednak nie zdążył ich odebrać, bo z powierzchni ziemi zniknęły nie tylko buty, ale i sklep, a nawet mieszkanie pana Zachariasza.

Zofia lubiła starego mistrza, który przyjaźnił się jeszcze z jej ojcem. Szerszy niż wyższy, słynął z olbrzymiej siły, a ze swoimi podkręconymi w górę wąsami przypominał Zelwerowicza w roli Cześnika. Z uśmiechem podał jej buty. Wyglądały teraz, jak nowe, kiedy ojciec kupował je dla niej u Hiszpańskiego. Wyjeżdżali z Ksawerym do Paryża. „Komunizm komunizmem, ale moja córka musi jakoś wyglądać” – powiedział wtedy. Stary socjał nie miał za grosz zaufania dla idei, której zawierzył Ksawery, ale jak powiedział po śmierci zięcia: „Wiedziałem, że nic go nie przekona”.

– Do kiedy pan tu będzie, panie Zachariaszu? – spytała, chowając tenisówki do torby.

– Do marca, a najpóźniej do maja. Ze starej Marszałkowskiej zostanie tylko trakt i kilka domów, ale za to będzie szeroka, jak w Moskwie.

– Myśli pan, że na to pozwolą?

Uśmiechnął się.

– Jest pani mądra, jak świętej pamięci tatuś. Tak, musi być węższa…

– Gdzie pan się przeniesie? Warszawy bez pana jakoś nie mogę sobie wyobrazić.

– Stary jestem, najwyżej na stróża gdzieś pójdę…

Pomyślała, że Zachariasz żartuje, ale kiedy zobaczyła, jak bezwiednie zaciska pięść, wiedziała, że jeśli to nawet żart, to najsmutniejszy z możliwych.

– Nawet ja, stary wróbel, uwierzyłem, że ruscy do rzemiosła nie będą się wtrącać. Musi pani wiedzieć, że zaraz po wojnie na procesji Bożego Ciała blisko Bieruta stałem.

– Rozmowa była? – zapytała z uśmiechem.

– Proszę nie żartować, on kardynała Hlonda czule podtrzymywał. Wyglądało, że normalnie będzie. A jak to wygląda, wiemy. Wczoraj miałem trzecią rewizję. Szubrawcy pół pieca rozebrali i wzięli się za podłogę. Skóry podobno szukają, ale wiadomo, że o pieniądze chodzi.

Podała mu rękę na pożegnanie. Zachariasz wyprostował się, a tym samym urósł pięć centymetrów. Jeszcze raz popatrzyli na siebie z czułą uwagą. Wychodząc, miała przeczucie, że widzą się po raz ostatni.

Na Plac Trzech Krzyży weszła z Żurawiej, z której jeszcze mniej zostało niż ze Złotej. Na spotkanie z Albertem wybrała kawiarnię, w której bywała, kiedy jeszcze należała do pana Teofila. Rozpoznała te same krzesła i bufet, choć spowijał je gęsty dym z papierosów. Było tłoczno i przez chwilę mogło się wydawać, że zrujnowane miasto jest tylko złym snem.

Obawiała się, że nie dostrzeże Alberta, a on nie rozpozna jej w siwej kobiecie. Dlatego wybrała kolorowy szalik, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Albert jednak stał już przy stoliku i machał do niej z daleka. W zasadzie nic się nie zmienił, tak samo gruby, wysoki i zamaszysty. Włosów nigdy nie miał za dużo, więc to, że ich teraz nie było niczemu nie szkodziło. Pamiętała, że w pierwszych miesiącach po wojnie pewnie i Boy Żeleński uściskałby Irzykowskiego, a przecież ona Alberta zawsze lubiła. Dlatego nie protestowała, kiedy objął ją potężnymi ramionami i uniósł w górę.

– Zasapałeś się. Usiądź i oddychaj spokojnie – nakazała, widząc, że poczerwieniał z wysiłku.

– Przenikliwa, jak zawsze, ale proszę nie zawstydzaj mnie. Jeszcze się trzymam. – powiedział, robiąc kilka głębokich wdechów.

Przypatrywali się sobie. Zofia wiedziała, że zobaczył z bliska jej przedwczesną starość. Jego obnoszenie się z ciemnoniebieskim fularem w białe grochy świadczyło o fantazji, a jeszcze bardziej o odwadze. Oczywiście dostrzegła też smutek w oczach, i to mimo ust, które się uśmiechały. Na pewno nie jest ubecjuszem, pomyślała, a o ostrożność w tym względzie prosił ją Wiktor. „Tylko nie mów mamo za dużo. Nie zapalaj się do swoich tematów…”.

– I co powiesz? – Albert zatoczył palcem kółko w powietrzu. – Coś jeszcze zostało ze starej Warszawy…

Rozejrzała się dyskretnie i mimo że nie rozpoznała nikogo, to w kilku twarzach zobaczyła coś, co lubiła nazywać myśleniem.

 – Mecenas Kurowicki mieszka w Radości, ale od jedenastej właśnie tu przyjmuje  – wskazał na starszego mężczyznę, który sprawiał wrażenie szachisty zatroskanego sytuacją bez wyjścia. – Przysiadaniem się do jego stolika dyryguje żona, której trzeba się najpierw opowiedzieć. To ta z kokiem, bliżej drzwi…

Zofia już nie spojrzała w tamtą stronę. Nadszedł czas na zdania, dla których się spotkali.

– To co, jakoś przeżyliśmy… – Albert wyczekał, aż słowa te odpowiednio wybrzmią i od razu relacja, jak to był poszukiwany przez Niemców i szczęśliwie uciekł do Wołomina. Szczęśliwie, bo za chwilę wybuchło powstanie, a przecież gdyby nawet znalazł się dla niego karabin, to i tak nie miało szans. – A tak żyję i mogę jeszcze trochę popatrzeć, co się z nami stanie.

– Ożeniłeś się?

– Nie, ale było blisko. Ślub miał być w Pyrach, czekałem w kościele, lecz wynajęta bryczka, którą Gabrysia, bo Gabriela miała na imię, jechała ze swoimi gośćmi, wywróciła się. Wszyscy tylko poobijani, a ona dwie nogi złamane. Potem wojna i już jej nigdy nie zobaczyłem…

Od kiedy go znała, czuł się jak ryba w wodzie, opowiadając o swoich nieudanych związkach, o których szeptano, że są niczym dym z cygara. Niemka, która chciała dla niego pokochać Polskę, utonęła wcześniej w okolicach Zopott. Zofia tak się tym wtedy przejęła, że zapamiętała nawet jej nazwisko. Hannelore Leber miała się nazywać. Przed wojną słuchała jego opowieści, delikatnie się z nich podśmiewając. Teraz poczuła radość, że chociaż w ten sposób wraca do tamtego czasu.

Kelnerka, która do nich podeszła, była młoda i bardzo ładna. Nadmiar pulchności tylko dodawał jej uroku, a misternie ułożone włosy tworzyły na głowie coś w rodzaju korony. Razem, duże podobieństwo do jednej z aktorek, które w wojnę podawały kawę, nie chcąc grać w teatrach koncesjonowanych przez Niemców. Do tego dyskretny zapach, w którym Zofia rozpoznała Coty’ego.

– To aktorka? – spytała na wszelki wypadek, kiedy kelnerka przyjęła zamówienie i odeszła.

– Skądże – zdziwił się Albert – Hrabianka. Nazywam ją „Panną Adieu”, bo od młodych lat mówi adieu ukochanym przedmiotom. Była uczennicą, kiedy Niemcy nakazali rodzicom opuścić rodzinny dwór i przenieść się do oficyny. Mogli zabrać meble i najpotrzebniejszy dobytek. Po pięciu latach wyzwoliciele nakazali im opuścić oficynę w ciągu godziny i z jedną walizką na głowę. Nie wolno im teraz zbliżyć się do swojego domu na odległość mniejszą niż pięćdziesiąt kilometrów.

– A jak było z tobą? Zapalisz? – Podsunął jej paczkę Belwederów…

– Dziękuję, nie palę już piętnaście lat…

Była to prawda, bo na wieść o śmierci Ksawerego zamiast jednej, zaczęła palić dwie paczki dziennie. Sięgnęła też po alkohol pity bez okazji. Zatrzymał to ojciec, który zaprosił ją do swojego gabinetu i powiedział: „Zetknęłaś się z prawdziwym światem, córeczko. Teraz masz dwie drogi albo skrócić życie i iść szybko w ślady Ksawerego, albo wychować Wiktora na człowieka całą gębą. Chyba zdajesz sobie sprawę, że z pierwszego wyboru cieszyłby się tylko morderca twojego męża”. Te proste słowa sprawiły, że nie wzięła już papierosa do ust.

– W takim razie, nie będę się zaciągał. – powiedział Albert i sięgnął po zapałki. – A więc opowiadaj, jak przeżyłaś wojnę.

– Żyliśmy ze sprzedaży książek ojca. Chciałam chodzić z nimi na Kercelak, ale mi nie pozwolił. „To moje dzieci i tylko ja mogę oddać je w jasyr”. Znałeś go, więc wyobraź sobie, jak siwy, górujący nad tłumem, sprzedaje pierwsze angielskie wydanie Opowieści kanterberyjskich Chaucera. Ale nie był naiwny, jeśli wojenny spryciarz dawał obraźliwą cenę, bez słowa spoglądał gdzieś ponad nim i czekał, aż tamten odejdzie. Szczęśliwie nie dożył powstania i umierał z nadzieją na bliski koniec wojny. A ja przesiedziałam powstanie w piwnicy. Nie jednej co prawda, bo Niemcy przepędzali nas z miejsca na miejsce. Siostrzenica w powstaniu zdobyła męża, lecz straciła go po tygodniu. Na szczęście urodziła córeczkę. Mieszkają teraz u mnie. Syn walczył, oberwał odłamkiem, lecz żyje…

– A właśnie, Wiktor – zaciekawił się. – Opowiedz mi o nim.

– Pamiętasz go?

– Jakżeby nie. Po powrocie z Rosji nie rozstawałaś się z nim. Siedział przy mnie w Kameralnym na premierze Anny Kareniny.

Myślała, że nikt w Warszawie nie zauważył jej strachu o Wiktora, bo przecież nikt nie mógł wiedzieć, przed czym uciekli.

– A co z panem Leonem? – zapytała, aby Albert miał o czym mówić, ale też była ciekawa losu Schillera, u którego poznała Ksawerego. – Mam nadzieję, że opływa w zaszczyty?

– Robił przedstawienia dla robotników, kiedy Lenin siedział jeszcze w Szwajcarii, a więc zaszczyty mu się należały. I przez chwilę się nimi cieszył. Był pierwszym rektorem otworzonej w Łodzi szkoły teatralnej, mógł nawet głośno powoływać się na Craiga i Reinhardta. Nie wyczuł jednak biedaczysko, że nadchodzi koniec szlachetnych mrzonek…

Nie wierzyła własnym uszom. Albert nazwał swojego króla biedaczyskiem, i to z nieukrywaną pobłażliwością.

Igraszkami z diabłem wykopał sobie, jeśli nie grób, to na pewno izolatkę… – Albert rozejrzał się, ale wszyscy byli zajęci sobą. Dwóch mężczyzn nie pasujących do towarzystwa siedziało wystarczająco daleko.

– Aresztowany? – spytała, nie wiedzieć czemu przestraszona.

–Tylko odsunięty. Chłopak z rzeszowskiego napisał do władz, że czas na nowe porządki i teatr prawdziwie komunistyczny. Żadnych Szekspirów nieznających zasad dialektyki marksistowskiej!

– Jak to chłopak? – zainteresowała się.

– Młody człowiek po prostu, może w wieku twojego Wiktora. Po miesiącu został rektorem szkoły teatralnej, w której był wolnym słuchaczem. Po dwóch utworzono dla niego teatr. Nie pamiętam zresztą, może kolejność była odwrotna. W każdym razie Leon z podwiniętym ogonem musiał wrócić do Warszawy.

Minęła dłuższa chwila zanim zdecydowała się wypowiedzieć słowa: – Tak, cała nadzieja w młodych… Muszą być tylko wyjątkowi…

Albert popatrzył na nią uważnie, doszukując się kpiny. Nie mógł wiedzieć, że miała na myśli Wiktora, od którego będzie zależało, czy świat się zmieni na lepszy. Swojej roli w przeznaczeniu syna nie brała pod uwagę. Wychowała go na bohatera, ale gdyby się nim nie urodził, jej wysiłki na nic by się zdały.

– Mówią, o tym chłopaku, że bardzo zdolny – Albert jednak zaciągnął się dymem i nawet przytrzymał go w płucach dłużej niż zwykle. – Szybko wystawił coś o szlifierzu i poprawił Poematem pedagogicznym Makarenki. Namiestnicy sowieccy natychmiast go za to pokochali. Zajmuje teraz przepiękny apartament w Alei Kościuszki. Podobno szef łódzkiego UB powiedział do niego: „Mieszkam pięknie, ale wasze marmury na klatce schodowej okazalsze. I bardzo dobrze, towarzyszu artysto, bo agitujecie jak trzeba…”. Byłaś kiedyś w Łodzi?

– Nie złożyło się jakoś.

– Przed wojną pomagałem tam Leonowi wystawić Cjankali. Nie było łatwo, bo jak pamiętasz, to rzecz o sztucznym poronieniu. Zrobiliśmy też Dobrego wojaka Szwejka, do którego z kolei czepiano się, że wyśmiewa wojsko polskie…

Kiedy po latach narrator, usłyszał te słowa z ust mocno już posuniętej w latach Zofii, pomyślał, że jeżeli Gombrowicz rzeczywiście zobaczył w Albercie tancerza mecenasa Kraykowskiego, to tancerz wyrósł na tęgiego choreografa.

– Leon robi teraz wszystko, aby im się znowu podobać. Zapisuje się gdzie trzeba, głosuje na to, na co każą… Ciągle ma nadzieję, że pozwolą mu reżyserować.

– Ma jakieś szanse?

– Po jego pociągu nawet dymu nie widać… – Albert spojrzał ponad głowami na wszystkich, jakby wypatrywał odjeżdżającej lokomotywy i dodał: – Pozwalają mu grzebać w historii teatru, i żyje, czyli szczęściarz w porównaniu z Meyerholdem.

Nie wiedziała, co stało się z Meyerholdem, bo kiedy wyjeżdżała z Moskwy żył i miał się dobrze. Nie znała jego losu i nie chciała znać. Czy zanim oddali katu, torturowali delikatnego człowieka? Na pewno. Czy dla udręczenia kazali mu zjeść burżujską chusteczkę do nosa znalezioną w jego kieszeni, czy bili pałkami w pięty? Nic jej to nie obchodziło. Tyle razy śnił jej się Ksawery, który o wszystkim opowiadał. Do niczego nie potrzebowała Meyerholda i jego cierpienia. Znowu poczuła miły zapach i nie pomyliła się. Stała przy nich kelnerka.

  – Winiak ten co zawsze, panie Albercie –  uśmiechnęła się, stawiając na metalowej tacce trzy kieliszki. – A napoleonki przed chwilą przywiezione. Myślę, że będą państwu smakowały.

„Tak niedawno też byłam młoda i może nie pozbawiona wdzięku, a teraz patrzę na miłą dziewczynę i zastanawiam się, czy byłaby dla Wiktora odpowiednią żoną”. Oczywiście uznała to zaraz za bezproduktywne myślenie. Wiktor nigdy się przecież nie ożeni, bo wojownicy umierają młodo.

Od niej samej, ale też z postronnych relacji, narrator dowiedział się, że przeświadczenie o wyjątkowości Wiktora towarzyszyło jej przez całe życie. Czy jednak miała świadomość, że ulepiła Golema? Jeśli tak, to wolałaby porównanie do Herkulesa. Gdyby jednak Wiktor urodził się kobietą, na pewno widziałaby w nim Emilię Plater, kobietę bohater. Może nawet sama się nią czuła?

– Jej ojciec nie może się doczekać, kiedy Rosjanie skończą budowę przy dworcu głównym. – powiedział Albert, kiedy kelnerka odeszła. – Ma nadzieję, że pozwolą ludziom zwiedzać to monstrum. Wtedy wjedzie na samą górę. Z lornetką…

– Chce przed śmiercią wypatrzyć swoje strony?

– Nie przestajesz mnie zadziwiać Zosiu. Przenikliwa, jak zawsze…

– Wiesz kto ma przyjechać do Warszawy, aby osobiście podarować nam pałac? – spytała z największą obojętnością w głosie, na jaką mogła się zdobyć.

– Pewnie, że wiem. Wyobrażasz sobie, co tu się będzie działo? Na pewno wyjadę wtedy do Wołomina, mam tam ciotkę…

 

Teraz zobaczyła, dlaczego zamówił trzy winiaki. Wziął do ręki pierwszy z brzegu kieliszek i wychylił niczym furman.

– Przepraszam, ale to moja waleriana… Jestem kłębkiem nerwów. Wypijmy za spotkanie… – Podał jej z gracją drugi z kieliszków. Znów był mężczyzną eleganckim, bo powąchał trunek w trzecim i wypił mały łyczek. Mrugnął przy tym do Zofii pokazując, że to tylko teatr.

Po raz pierwszy od wielu lat miała ochotę na alkohol. Nie na jego smak, bardziej na skutek, jaki odczuwała po wypiciu kieliszka czegoś mocniejszego. Kieliszek jej wystarczał, aby poczuć śmiałość, którą Ksawery zyskiwał po dwóch butelkach wina. Nie znała się dobrze na koniakach, ale coś, co nazwano winiakiem nie było złe.

– Zobacz, co się stało – powiedział cicho. – Przecież kiedyś każdemu przyzwoitemu człowiekowi wypadało choćby zerknąć w stronę socjalizmu…  A dla mnie to nie była tylko moda…

– Pamiętam. Nazywaliśmy was kawiorowymi socjalistami.

– A dla nas wy komuniści byliście totalistyczną sektą, której blisko do faszyzmu. Oczywiście kilku z was dało się lubić. Ciebie można by łyżkami jeść, żadnej nie miałaś w sobie zajadłości – włożył do ust następnego papierosa, ale wyjął go po chwili i schował z powrotem do pudełka. – Przyznam ci się do czegoś, bo muszę to z siebie wyrzucić. Był taki moment, że socjalizm wydał mi się zbyt letni. – powiedział to cicho.  – Co innego twój komunizm i plany zaprowadzenia w świecie porządku… Pamiętasz słowa Trockiego, że każdy robotnik może być Arystotelesem? Jeśli nawet to pachniało bzdurą, to byłem bliski zapisania się do was. Władek Broniewski miał mi dać poręczenie…

Słowa „twój komunizm” wypowiedziane jak najzwyklejsze stwierdzenie faktu, sprawiły, że zamarła w Zofii każda komórka ciała. A przecież Albert miał prawo tak powiedzieć. I nie miała co się zasłaniać miłością do Ksawerego. Tak, była taka chwila, trwała może nawet trzy lata, w której uwierzyła, że przynależy do tych ludzi.

– Mam nadzieję, że chociaż ty jesteś ważną personą. – powiedział Albert bez ironii w głosie – Ostatecznie Ksawery był prawdziwie ideowy.

– Gdybym nią była, nie musiałbyś dzwonić do sąsiadów. Myśl precyzyjnie Alberciku.

Albercikiem nazwała go kiedyś w Ziemiańskiej, a któryś z poetów (czy nie Lechoń przypadkiem?) natychmiast dorzucił: „Alberciku, Alberciku, ty urody masz bez liku”.

– To był żart, zapomniałaś, że byłem kiedyś człowiekiem dowcipnym?

Nie mogła tego pamiętać, bo nigdy nie zauważyła u niego poczucia humoru. Pomyślała teraz, że może nie była dość uważna. Może miał coś podobnego do humoru, co jednak zagubiło się wśród ludzi prawdziwie dowcipnych.

W zasadzie nie powiedział niczego, co mogło ją obrazić, a jednak postanowiła wytrącić go z dobrego samopoczucia.

– Myślisz, że wasze przyłączenie się do komunistów było potrzebne? – wypowiedziała te słowa, starając się, aby nie wyczuł w nich złości, a tylko zwyczajne zatroskanie nad ludzką naiwnością.

– Za to akurat nie odpowiadam. Po wojnie zapomniałem o wszystkim. Należę już tylko do samego siebie. – Albert znowu sięgnął po papierosa.

Zauważyła, że dłoń, którą trzymał zapałkę, drży. Nikt od niej nie wiedział lepiej, czym jest złość na samą siebie.

Nie wiadomo, co było lepsze, kawa czy napoleonka, a przecież swoje dołożył alkohol. W każdym razie po raz pierwszy od dawna poczuła coś w rodzaju spokoju.

– Zamówić jeszcze po kieliszku? – zapytał.

– Ja dziękuję, a tobie też nie radzę. – zapamiętała słowa Schillera: „Albert może wypić tyle, co motyl, ale to porządny człowiek”.

– Może masz rację, lepiej uważać z piciem… – zamyślił się nad czymś.

– Będę już szła Alberciku, bo mała wraca ze szkoły i muszę jej dać coś do jedzenia… – powiedziała.

– Może chociaż powtórka z napoleonki? Opowiem ci o mojej wojennej narzeczonej… Nie? W takim razie zbierajmy się…

Kiedy wyszli, wyszło też słońce. Kościół Świętego Aleksandra okaleczony brakiem jednej wieży i długi dom, którym zamykano zachodnią ścianę placu, wydały się ładniejsze. Uśmiech, który Zofii od dawna się nie udawał, teraz można by pochwalić. Nie było to zwykłe rozciągnięcie ust.

– Pójdę do tramwaju, czwórka dowozi mnie prawie pod dom – powiedziała, chcąc się pożegnać.

– Nie ma mowy, pozwól, że cię odprowadzę. – W głosie Alberta zabrzmiała gorąca prośba. – Nawet nie wiesz, jak dawno nie szedłem pod rękę z piękną kobietą.

Odczuła coś w rodzaju przyjemności idąc przy boku Alberta, który robił wszystko, aby dopasować się do niej długością kroku. Dopiero teraz zauważyła jego doskonale wyczyszczone, choć zniszczone buty i płaszcz z aksamitnym kołnierzem. Razem z fularem jest mój Albert niczym pismo koptyjskie w popołudniówce, pomyślała i postanowiła podsunąć to porównanie Wiktorowi.

Minęli kilka domów przy Nowym Świecie i z prawej strony wyłonił się nowy gmach, który właśnie okładano płytami z granitu, lub czymś równie trwałym. Oboje nawet na siebie nie spojrzawszy, przyspieszyli. Aby nie myśleć o tym, co widzi, Zofia chciała spytać Alberta, czym się teraz zajmuje. Przed wojną miał pogadanki w radiu, w których opowiadał o muzyce. Z tego co pamiętała, były dość popularne. Pod pseudonimem Deotyma pisywał też w tygodnikach o modzie damskiej. Otworzyła już usta, kiedy kątem oka dostrzegła, że na wysokości trzeciego piętra, jedna z granitowych płyt odchyla się od ściany. Przez moment myśl, że to nerwowy omam, lecz płyta ruszyła się bardziej, a potem zaczęła spadać. Podobne spadanie widziała na starym francuskim filmie, tyle że tam z wieży kościelnej spadał krzyż. Krzyż odbił się jeszcze od stromego dachu i wtedy publiczność w kinie wydała pierwszy okrzyk grozy. Płytę także zatrzymały deski rusztowania, ale tylko na chwilę, bo zaraz stoczyła się z nich i runęła w dół. Najstraszniejsze było to, że leciała na młodego robotnika, który pchał przed sobą pustą taczkę. Zofia nie zdążyła krzyknąć, aby uciekał, a może i krzyknęła, ale z gardła mało się wydobyło. Chłopak jednak sam wyczuł, że coś się dzieje, bo podniósł głowę i zatrzymał się w pół kroku. To wszystko, co zdążył zrobić, a jednak wystarczyło, aby uratował życie. Olbrzymi ciężar otarł się prawie o daszek jego czapki i uderzył w taczkę, zamieniając ją w drewniane drzazgi. Ocalało tylko jej koło, które uwolnione, podskoczyło wysoko, a potem przecinając jezdnię, potoczyło się w stronę Mysiej. Ktoś jeszcze krzyknął „Jezus Maria”, i to było wszystko.

Albert niespodziewanie zaczął ciężko oddychać, a nawet spurpurowiał na twarzy. Zofia zatrzymała się.

– Przystańmy na chwilę, odpoczniesz trochę…

On jednak pociągnął ją za sobą, ruszając szybkim krokiem. Przedtem jednak nachylił się do jej ucha i wymamrotał nie swoim głosem.

– Co te skurwysyny wyprawiają?

Wszystkiego mogła się po Albercie spodziewać, ale nigdy ordynarnego słowa. „Co mu winni robotnicy? Wypadki na budowach, to zwyczajna rzecz”. Pomyślała też, że może to udar lub zapowiedź choroby świętego Wita, którą w dzieciństwie, krótko na szczęście, przechodził Wiktor. Pamiętała jego pobudliwość i rzucanie poduszkami po całym domu. Jednak Albert szybko się uspokoił i sprawiał wrażenie, jakby nawet nie zauważył koła od taczki, które przetoczyło się przed nimi.

– Kazał ich wymordować – mówił cicho, głosem już zwyczajnym. – I co? Teraz budują sobie twierdzę, z której będą rządzić w jego imieniu?

W odpowiedzi sama przyspieszyła kroku i upodobnili się do reszty przechodniów, którzy prawie biegli, nie chcąc ponieść kary za to, co zobaczyli. Albert cały czas mówił cicho, ale słyszała każde słowo.

– Ja mogłem nie wiedzieć, że zabili twojego Ksawerego, mogłem nie mieć pojęcia, że Adolfa Warskiego, więźnia dwóch carów, tak bito, że zwariował i zaczął im odpowiadać po niemiecku. Ale ci, co cudem przeżyli, zostają pomocnikami kata. Rozumiesz coś z tego?

Chwilę się nad tym zastanowiła. Tak, była przeświadczona, że rozumie. Dość się napatrzyła na ludzi idei, ale i na plugawców wszelkiej maści.

– Szkoda, że zamiast zamykać w Berezie, nie wypchnięto ich przez wschodnią granicę. Moskwa nie miałaby tu teraz nikogo… – po tych słowach Albert zaczął się uspokajać, a kiedy doszli do przystanku, oddychał już normalnie.

Miała na końcu języka pytanie, co byłoby gdyby Broniewski dał Albertowi rekomendację do wymordowanej przez Stalina partii. Jednak nic nie powiedziała, bo jak po latach zapewniała, nie lubiła retorycznych pytań.

Z daleka zobaczyła nadjeżdżającą czwórkę. Wzrok mam jeszcze dobry pomyślała i wiedziała, że zaraz usłyszy: „Musimy trzymać się razem i częściej spotykać”. Jednak, kiedy wagon zatrzymał się przed nimi, Albert powiedział:

– Nie zobaczymy się już więcej, moja mądra Zosieńko. Mam przed sobą kilka miesięcy życia… Sarcoma, nie powiem ci czego…

Nie zdążyła zaczerpnąć oddechu, kiedy ucałował ją w dwa policzki i podsadził na platformę tramwaju. Ogłuszona wiadomością podniosła rękę w niemym pozdrowieniu. On jednak chciał coś jeszcze powiedzieć, bo wskoczył na stopień ruszającego wolno tramwaju.

– Doradź Wiktorkowi, aby nie szukał u nich szczęścia. – zdążył tylko z tym jednym zdaniem i już musiał zeskoczyć. Potem jeszcze długo machał jej na pożegnanie.

ANDRZEJ BART

Fragment większej całości.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek