Szedł ścieżką przez las śpiewając: „To idzie miłość” albo „O, Boże, o Boże Panie mój”.
Ktoś naraił go mojej mamie, miał pełnić różne obowiązki domowe w zamian za mieszkanie i skromną pensję. Pochodził z wysiedlonej rodziny łemkowskiej. Podobno „uczył się na księdza”. Na pewno krążył przed każdym Bożym Narodzeniem po nowych osiedlach w Warszawie i roznosił opłatki za „co łaska”, jako przedstawiciel nieistniejącej parafii. Pewnego razu w bloku spotkał prawdziwego księdza, równie jak on porywczego i doszło do bijatyki. Opłatki posypały się po schodach. Na pewno też zbierał datki na budowę kościoła, którego nikt nawet nie planował.
Przyprowadzał do naszego domu różnych mężczyzn poznanych na Dworcu Centralnym, miał też swój bliższy krąg barwnych postaci. Był w nim aktor teatru lalkowego, był autor tekstów popularnych piosenek („Te głupie łzy – zapamiętaj, że to ja…”), był dyrektor zakładów mięsnych na Żeraniu, pewien Pers z Wąbrzeźna, pewien Żyd ze swoim niemieckim partnerem, a także biskup, który po upojnej nocy, ubrany w ornat, odprawił u nas mszę.
Przyglądaliśmy się tym ludziom z dużym zaciekawieniem. Przyjaciele naszego domownika siadali zresztą z nami do stołu, przychodzili do mamy, której zwierzali się z emocjonalnych problemów, nieraz namawiali ją: „Napisz o nas powieść…”.
Z czasem domownik coraz więcej balował, a nie rwał się do pomocy. Wtedy zaczął przedstawiać się jako nieślubny syn mojej mamy. Po dziesięciu latach wreszcie się wyprowadził. Było to jakoś niedługo po zniesieniu stanu wojennego. Wiem, że założył firmę produkującą drzwi antywłamaniowe.
Za mało tego na powieść. Był jednak ukryty wątek, że tak powiem, policyjny, o którym moja mama nie wiedziała. Kiedy po latach dostałem do wglądu swoją teczkę z archiwum SB (kryptonim „Łącznik”), okazało się, że wypełniają ją przede wszystkim raporty naszego domownika, tajnego współpracownika „Róży”.
Z rozrzewnieniem czytałem, co i kiedy robiłem, kto mnie odwiedzał, zanotowane były godziny, w jakich wracałem do domu, albo kiedy wszedłem na strych i ile czasu tam przebywałem. Oczywiście, zapisywał wszystkie moje obelgi pod adresem komuny. Wiedział, że przynoszę i wynoszę bibułę, ale na szczęście nie domyślał się, że mam coś wspólnego z jej wydawaniem. Działał więc trochę po omacku. Esbecy zresztą też. „Róża” przepisał dla nich w całości mój notes telefoniczny, dość obszerny, bo było tam mnóstwo telefonów ludzi teatru. Ktoś w Pałacu Mostowskich sprawdzał pracowicie numer po numerze. Zaprzestał, kiedy dotarł do nazwiska Elżbiety Kępińskiej, przy którym zapisał: „Żona członka KC!”.
„Róża” podawał dokładnie, którymi kolejkami jeżdżę do Warszawy, na której stacji wysiadam i wiedział o planowanym aresztowaniu, bo zadzwonił do nich, że właśnie wyjechałem. Czekali na mnie na Centralnym. Mieli też w ręku szczegółowy plan dojazdu do domu w Podkowie. Akcją dowodził por. Artur Szerszeń. Okazałem się jednak postacią nie pierwszoplanową, więc po nim przejął mnie kapral Mrówka, a cała mrówcza praca naszego domownika niczego ważnego nie przyniosła. Sukces był taki, że mnie zamknęli.
Nie sądzę, żeby „Róża” był ideowcem. Może sobie dorabiał, może mieli na niego jakieś haki.
W zeszłym roku na Wszystkich Świętych na grobie mojej mamy pojawiła się kartka z jego ręką zapisanym słowem: „Pamiętam”. W tym roku chyba zostawię swoją: „Ja też”.
PIOTR MITZNER