Teraz akurat pora na jagódki kaliny – czas, by skubniętych z krzaka czerwonych kulek kosztować, bo już dobrze skruszone mrozami (mróz tak samo poprawia nam smak ulęgałek, tarek czy owoców jarzębiny). Gdy zima się przechyla, kalinowe owoce nie są, jak z początku, cierpkie, gorzkie i ściągające, są już dla podniebienia całkiem znośne. Smak jakiś intrygujący, nie do określenia, słodko-mdły, zarazem przyjemny i odstręczający? Jemiołuszki, które właśnie ciągną stadkami na lęgi, w domowe, chłodne i północne strony, zjadają te owoce, opadłszy znienacka całym stadkiem na krzak. Robią to już i jesienią, gdy owoce dopiero co dojrzeją, a ptaki ciągną w drugą stronę, na południe czyli właśnie tu do nas – ale czy wtedy i im, jak nam, drętwieją od garbników, których pełno w świeżych owocach, ich ptasie języki?
To ta kalina „z liściem szerokiem”, którą tak trafnie, jakby byli geobotanikami, opisują poeci – Teofil Lenartowicz widział ją gdy „nad modrym w gaju rosła potokiem”, a dawny pieśniarz z galicyjskiej wioski stawiał naprzeciw siebie, w dialogu dwu kwiecistych krzewów, różę, z wygrzanego słońcem pagórka, i właśnie kalinę, z podmokłych łąk, brzegów łęgów i rowów – „ty pójdziesz górą, a ja doliną / ty zakwitniesz różą, a ja kaliną”, z miejsc, gdzie objawia się białymi kwiatami w maju.
W kalinowym kwiatostanie, płaskim talerzyku, stoją dwa rodzaje kwiatków: na obrzeżu, w postaci okrągłej falbanki, kwiaty z dużymi, białymi płatkami – to one właśnie przyciągają nasze spojrzenia w maju i czerwcu, ale to nie one dają owoce, bo są sterylne; drobniutkie kwiatki płodne, z niepozornymi płatkami, zamyka w swym kręgu wieniec tych białych.
Bardzo jestem ciekaw od lat, odkąd przy okazji lektur mickiewiczowskich wziąłem do ręki jeden z tomików Jana Czeczota Piosnek wieśniaczych z nad Niemna i Dźwiny, z 1846, i kiedy natrafiłem na piosenkę o kalinie koralowej, ze słowami:
cwietok, da bielusieńki […], kwietok, da drabniusieńki
czy „cwietok” i „kwietok”, wyraźnie odrębny przecież w Czeczotowym zapisie, to tylko dwie różne postaci słowa, które jednak określają całkiem to samo, po prostu „kwiat”, lub może jedno jest starsze, a drugie młodsze, lub może pochodzą z różnych stron Białorusi, czy też jednak wieśniacza piosenka odróżniała, przecież diametralnie różne, drobne kwiatki płodne, które dają czerwone owoce, i te duże, ale bezpłodne?
U nas się kalinowych owocków nie jada, zwykle mają je tutaj za niezdrowe, nieco trujące. Ale zupełnie inaczej jest na wschodzie, od Siedmiogrodu po Białoruś. Widywałem jak baldachy owoców, szerokie „miotełki” z błyszczącymi owockami (w środku – płaska, zaróżowiona pesteczka w kształcie serduszka), kobiety sprzedawały – taki bieda-handel – z koszyków albo i wprost z rozłożonych na chodniku spłachetków płótna lub rozpostartych gazet; widywałem to – i kupowałem sobie te owoce – we Lwowie, na targu za Operą, i w Białej Cerkwi, przed miejskim targowiskiem. W sklepach wszędzie tam można trafić na słoiki z kalinową galaretką, dobrą na kaszel.
Przed II wojną Czesław Pietkiewicz w Polesiu rzeczyckim materiałach etnograficznych, części I. Kulturze materialnej, jednej z trzech książek o Polesiu Rzeczyckim (ostatnią cudem, z ocalałych „szczotek” drukarskich, wydano dopiero przed paru laty), opisał jagody kaliny jako dziecięcy zimowy przysmak. Teraz ten drobny posiłek, po stu latach, po tak głębokim przekształceniu i przyrody, i społeczeństwa tamtych stron, stał się anachroniczny i nagle – jak z czasów zamierzchłych. W tej krainie rzek, jezior, rozlewisk i mokradeł, gdzie zawsze dużo kalin, koszone latem siano można było zwozić do obejścia w miarę bezpiecznie dopiero zimą, gdy lód skuł wody. Latem, wśród wód, stawiano stogi, ogromne poleskie stogi siana, na wyniesionych platformach z desek, i, jak zanotował Pietkiewicz, „całe kiście [kalinowych owoców] ułożone trzymają w stogach i wybierają podczas przewożenia siana do domu zimową porą. Jagody dojrzałe w tych warunkach mają dość przyjemny smak słodko-gorzkawy. Zwykle bywa ich mało i zjadane są bardzo prędko, głównie przez dzieci”.
Czyli to były takie, objadane, z zziębniętej dłoni, jagódka po jagódce, zimowe lody małych Poleszuków. Gdy przypominam sobie ten passus u Pietkiewicza, zawsze wracają do mnie i wspaniałe fotografie z Polesia, robione przed stu laty przez kilku badaczy i pasjonatów – Stanisława Bochniga, Emmę Jeleńską, Kazimierza Moszyńskiego, Józefa Obrębskiego, Czesława Pietkiewicza, zdjęcia, na których tak często widziałem dziesiątki stogów, w pustce między niebem a ziemią i wodami, jakby to było w pierwszych dniach stworzenia. Wraca tak do mnie szczególnie jedna fotografia (teraz w zbiorach Instytutu Sztuki PAN, sygn. 11230), zrobił ją w 1929 r. Stanisław Bochnig, nad jeziorem Nobel, a wraca tak dla niesamowitego nagromadzenia dziesiątków stogów, i dla tajemniczej nazwy samego jeziora.
Znawczyni geografii wschodniej Słowiańszczyzny, tamtejszej toponimii, kultury wsi białoruskiej i litewskiej, wreszcie – tajemnic klimatu i pogody, autorka m.in. cieniutkiej, a pasjonującej książeczki, słownika etymologicznego Gìdronìmy Brasłaŭščyny – sloŭnìk, widzi sens tej nazwy, podobnie jak w bliskich nazwach innych wód – jeziora Nabista, rzek Newda, Newa czy Niewiaża, w rdzeniu „niew”, co oznacza „wilgotny mech”; w dodatku w niektórych stronach Polesia, „nebel” to po prostu określenie bagna, trzęsawiska. I stąd ta nazwa, miękka, wodna, z mokradeł, mgieł i oparów.
JAKUB DOLATOWSKI