Kiedy we wrześniu 1955 roku wróciłam po wakacjach do szkoły, nasza klasa wyraźnie zmalała. Liczni moi koledzy i koleżanki nie przenieśli się do innej podstawówki, lecz do innego kraju. Był nim Izrael.
Dopiero po jakimś czasie połączyłam fakt ich zniknięcia z żoliborskiej RTPD1 z długimi kolejkami przed ambasadą Izraela na Kolonii Staszica. Byłam świadkiem tych tłumów, odwiedzając dom wuja przy sąsiedniej ulicy Langiewicza. Mogłabym nieco zmodyfikować tytuł doku-powieści Yael Neeman i zamiast Była sobie kiedyś napisać „Byli sobie kiedyś”. I czytając jej książkę widzę twarze moich szkolnych kolegów. Rudy i piegowaty Jurek Polakow uświadamiał nas seksualnie bodaj od czwartej klasy. Pierwszy krzyczał na widok ospowatej wychowawczyni: „Chora na bachora”, bo okiem małego ginekologa od razu zauważył jej wczesną ciążę. Puszczał na lekcjach baloniki, które nazywał „kondonami”. I objaśniał nas, tępych, do czego służą.
Czarnowłosy i czarnooki Józek Nachsatz był synem majora WP i mówił z szybkością karabinu. Raz dałam mu wciry za durną zaczepkę pod moim adresem. Nie oddał, bo dziewczyn się nie bije. Bartek Bauermann z kolei miał rodzinę w Stanach, która przysyłała mu płyty z jazzem i gospels. W jego mieszkaniu doznałam objawienia, słuchając niezgłębionych jak ocean głosów czarnych śpiewaków.
Grażyna Bożek, dziewczynka o potężnej posturze i długim warkoczu, była przodownicą w nauce i pracy społecznej, jak głosiła formułka na jej świadectwie, ale nigdy nie przychodziła do szkoły w soboty. Wzywana przed oblicze dyrektorki nazwiskiem Pawłowa, wojskowej Rosjanki w butach z cholewami, niemiłosiernie dławiącej język polski, milczała jak grób. Prośby i groźby nie odnosiły skutku. Czasem bywałam szabes gojem w jej domu, wyjmując z piekarnika polentę i inne nieznane mi wtedy frykasy.
Nie wiem, co się potem z nimi stało. Więź została zerwana.
Wszelkie oznaki życia religijnego były w Jedynce bezwzględnie tępione. Tym dzieciom, które chodziły na katechezę do pobliskiego kościoła pod wezwaniem Stanisława Kostki, słynnego po latach z działalności księdza Popiełuszki, grożono relegowaniem. Komunistyczne quasi-nabożeństwa odbywały się codziennie przed lekcjami w auli, a ważniejsze dni w czerwonym kalendarzu czczono akademiami w sali teatralnej. Trójcę nieświętą na poczesnym miejscu nad tablicą tworzyli: Stalin, Bierut, Rokossowski. I w takiej kolejności skandowaliśmy na apelach ich nazwiska. Noworoczna choinka była udekorowana wyciętymi z brystolu szóstkami, symbolem Planu Sześcioletniego. W takich okolicznościach historii dorastaliśmy.
Wraz ze śmiercią umiłowanego dziadka wszystkich dzieci, a niedługo potem prezydenta PRLu, który – jak mawiali dorośli – wrócił z Moskwy w drewnianej jesionce, ustrój trochę poluzował. I dlatego dla osób pochodzenia żydowskiego pojawiła się możliwość wyjazdu na stałe do zaprzyjaźnionego wtedy Izraela, w moich oczach przede wszystkim krainy pomarańczy jaffa.
Do tego czasu słowo „Żyd” było tabu. Temat nie istniał. Nawet w literaturze obozowej tamtych lat. Aż tu nagle nasza gosposia, która jako jedyna w domu chodziła co niedzielę do kościoła, ciągnąc mnie ze sobą, okazała się nie być pobożną chłopką Apolonią Klecan (nazwisko jak z Witkacego) ze wsi pod Lublinem, lecz Karoliną Adler ze lwowskiej burżuazji. Opowiedziawszy nam swoją wojenną tułaczkę na aryjskich papierach, wyjechała do Tel Awiwu. Tyle o niej wiem, że dostała tam pracę w introligatorni.
I teraz, zagłębiona w lekturze książki Yael Neeman, czuję się tak, jakbym spotkała swoich dawnych kolegów. Złudzenie tym większe, że autorka odtworzyła w niej losy moich rówieśników, starając się z fragmentów ich relacji scalić portret centralnej postaci: nieżyjącej już kobiety imieniem Pazit.
Emigracja, choć to zjawisko powszechne w świecie dawniej i teraz, jest szczególnym doświadczeniem. Może się okazać albo klęską, albo trampoliną do życiowego sukcesu. Rzecz w tym, że nie wiadomo, jak organizm zareaguje na wyrwanie z korzeniami z podglebia. Emigranci statystycznie częściej zapadają na kliniczną depresję, którą w romantycznym słownictwie nazywa się nostalgią. Sądzę, że Pazit na nią cierpiała.
Bohaterowie opowieści Yael Neeman nie wybrali emigracji, bo w chwili wyjazdu z Polski byli dziećmi. Tyle że dziećmi nad wiek rozwiniętymi ze względu na koszmar przeżyć okupacyjnych i pogromów powojennych. O ich dalszych losach zdecydowali rodzice, niekiedy w ogóle nie wtajemniczając ich w swoje plany. W grupie kolegów szkolnych Pazit definiowali się w Izraelu – przynajmniej do czasu – jako Polacy. I tak byli nazywani przez miejscowych. Jednakże emigracja do Izraela oznacza przecież zmianę imienia i najczęściej nazwiska na hebrajskie oraz, zgodnie z wymogami integracji, jak najszybsze przyswojenie języka hebrajskiego (trudno mi pojąć, dlaczego w jego zapisie nie stosuje się samogłosek). W ten sposób człowiek staje się innym bytem.
Służba wojskowa obejmuje również dziewczęta, co w zasadniczy sposób zmienia ich system wychowania. To nie panienki na wydaniu, czekające na aranżowany ślub, ale waleczne żołnierki. Kibuce jako sposób na życie bywają różne, nie wszystkie pasują do wyobrażonej utopii. Poczucie alienacji zwiększa również klimat, jakże odmienny od znajomych czterech pór roku. Palmy i opuncje zamiast lip i brzóz, pustynie zamiast czarnoziemu. Ale chyba najtrudniejsze do harmonijnej adaptacji jest stałe zagrożenie Izraela ze strony sąsiadów i nierozwiązywalny konflikt z Palestyńczykami, mieszkańcami tych ziem od pokoleń.
Ocaleńcy z II wojny w pierwszych latach państwowości Izraela milczeli na temat swoich przeżyć, jak dokumentuje to Yael Neeman w swojej opowieści. Taki był niepisany nakaz. W odrodzonym po krwawych walkach kraju Izraelczycy mieli być zwycięzcami, nie ofiarami. Rodzice nie zwierzali się dzieciom, dzieci nie dzieliły się swoimi przeżyciami z tymi, którzy urodzili się w Palestynie pod mandatem brytyjskim. Następowało wymazywanie tragicznych lat, ale i własnej tożsamości. Nic dziwnego, że Yael Neeman posłużyła się jako mottem do swej książki cytatem z dzieła Thomasa Bernharda Wymazywanie. Rozpad. Dużo później upowszechniło się pojęcie Holocaustu.
Tworzywem tej poruszającej opowieści są wywiady, listy, maile. Autorka zaledwie pobieżnie znała Pazit, ale po jej przedwczesnej śmierci w 2002 roku zapragnęła ocalić ją od zapomnienia. Można powiedzieć, że dokonała aktu apokatastazy, przywrócenia.
Przywołana przez nią postać wyłania się z galerii luster. Pochodziła z Krakowa, ale urodziła się w 1947 roku w obozie dla dipisów. Była jedynym dzieckiem małżeństwa Feinów, którzy z sobie tylko znanego powodu traktowali je z dużą dozą obojętności. Pazit bez skutku zabiegała o ich względy i szukała bliskości z innymi. Zapamiętano ją jako niezbyt urodziwą dziewczynkę obdarzoną homeryckim śmiechem. Na pozór dusza towarzystwa, w życiu dorosłym stopniowo oddalała się od ludzi. Po studiach pracowała w wydawnictwie, była również tłumaczką. Otoczona książkami żyła w coraz większej izolacji. Niespełniona w miłości, nigdy nie wyszła za mąż, nie miała dzieci. Długa i na koniec śmiertelna choroba uniemożliwiała jej życie pełną piersią. Nie była kimś nadzwyczajnym, ale dzięki Yael Neeman zyskała pośmiertnie principium individuationis, jak to sformułował Tomasz z Akwinu.
RENATA GORCZYŃSKA