Rok 1830, Rzym. Adam Mickiewicz gra w szachy z rosyjskim ambasadorem, księciem Grigorijem I. Gagarinem. Tylko oni dwaj w przestronnym salonie poselstwa – tak w każdym razie przedstawia tę scenę akwarela z epoki, którą po latach Anna Bilińska odda w litografii: gracze, na stoliku wysokie pudło szachownicy, story w oknach zaciągnięte, światło tylko od lampy naftowej, rozproszone w fajczanym dymie. Gra jest tłem dla rozmowy, kościane figury, laufrzy, jeźdźcy, piechurzy i hetmani, spadają na blat stołu w trakcie pogawędki, obie strony mają się na baczności. Panowie ćmią tytoń w lulkach czyli fajkach o bardzo długich, prostych i sztywnych cybuchach (to, że Mickiewicz namiętnie palił, wiemy z licznych zapisków poczynionych przez rodzinę i przyjaciół).
Antoni Muchliński pisze o lulce w Źródłosłowniku wyrazów, które przeszły […] do naszej mowy z języków wschodnich (1830): „Z perskiego lulë znaczy w ogóle rynnę, rurkę, smoczek fontanny lub beczki, a potem lulkę do kurzenia tytoniu, w ostatnim znaczeniu używa się w tureckim, skąd luledży przełożony nad fajkami, [ten] który strzeże fajek”. Te cybuchy zwano u nas, właśnie mniej więcej od czasów mickiewiczowskich lub już nieco wcześniej – „cybuchami tureckimi” (bo stamtąd moda na fajki tej formy) albo po prostu „antypkami”, bo wyrabiano je z długich gałązek wiśni wonnej czyli antypki (Prunus mahaleb L.). Wiśnia wonna, niewielkie drzewo o szerokiej, nieforemnej koronie, zwykle na krótkim, grubym i pochylonym pniu, połyskuje listkami drobnymi, sztywnymi i okrągłymi – jakby to były monety. Drewno i kora pięknie pachną, ten kumarynowy zapach jest bardzo trwały, na przykład woń rączki antypkowej laski, przedmiotu dawniej w powszechnym użytku, na długo zagnieżdża się w ciepłej i nieco wilgotnej dłoni ujmującego ją piechura.
Lulki przyszły z Turcji i stron ościennych, bo antypka tam właśnie jest u siebie, porastając „miejsca płonne i skwarne”, jak to ujął w połowie XIX w. jeden z krakowskich botaników. Skąd brano pędy tak proste, zdatne na długie cybuchy? Sposób był i jest jeden, stosowany od tysiącleci wobec różnych gatunków drzew, gdy potrzebowano, na przykład, tyczek do winnic, podpór dla konarów drzew w sadzie czy długich a prostych prętów do wyplatania ścian lub płotów: ścina się mocne, długie, odrastające po kilka lub kilkanaście w pęku – gałęzie czy niezbyt jeszcze grube konary drzewa, które uprzednio, przed kilkoma sezonami, przycięto tuż nad ziemią. Tę robotę można powtarzać i powtarzać, przez dziesiątki lat. Jeszcze i teraz można znaleźć, w cieplejszych stronach kontynentu, pola ze stojącymi w rzędach antypkowymi niziutkimi pieńkami – albo widzimy je z odrastającymi właśnie prętami (współcześnie te idą już nie na lulki, a na laski lub „lufki” do papierosów) albo ze zgrubieniem, „łysą” główką na szczycie, bo jest właśnie po zbiorach, gdy całą plantację przycięto.
Rzymianie nazywali to – koszonym lasem, „silva caedua”. Traktowano w ten sposób różne drzewa, jeśli tylko miały przyrodzone ku temu zdolności – kasztany, wierzby, topole, jesiony czy wiązy, sposób był w powszechnym użyciu. Pozyskiwanie pni grubych, na przykład na maszty i machiny wojenne, było sztuką niepomiernie trudniejszą, wymagało użycia toporów, a nie po prostu noża o szerokim ostrzu, na szczycie nagle, krótko zakrzywionym – taki kształt pasuje akurat do „koszenia” odrastających gałęzi, jakby małym sierpem; dokładnie takich samych maczet ogrodnicy używają po dziś dzień.
Rzymskie renasci, rodzić się ponownie, odrastać – tyczyło pierwotnie właśnie „odradzania się” drzew, przycinanych w ogrodzie czy lesie. Z rośliny-matki (łacińskie mater) wyrastają coraz to nowe pędy, ale że nadal są matczyne, zwano je materia lub materies. Słowo „renesans” ma więc ogrodnicze korzenie. Za drzewo, które się takiemu koszeniu nie poddaje, mieli Rzymianie cyprys, który, jak uważano, „raz ścięty, nie odrasta” („huius generis arbor excisa non renascitur”) i z tego właśnie powodu – bezpowrotnego końca, a wcale nie dla „wiecznej” zieloności, jak się zwykle myśli – zyskał cmentarne konotacje, stał się „przyjacielem okrzepłych zwłoków nieodstępnym” (Ogrody J. Delille’a, dzieło z kanonu dawnych salonów Europy, tu w tłumaczeniu Franciszka Karpińskiego).
Koszone lasy to gospodarowanie oszczędne i przyjazne dla Natury, wraca się do niego coraz częściej, terminy „coppice” i „Niederwald” robią karierę. Odmianą koszenia drzew jest ich ogławianie (takie drzewa to z kolei „pollard”, „arbre têtard”, „Kopfbaum”), gdy ten sam zabieg przeprowadza się po prostu o piętro wyżej, co pozwala, na przykład, uchronić młode pędy przed tym, że jeszcze przed zbiorami zgryzą je zwierzęta. To wszystko można jeszcze tu i ówdzie zobaczyć: u nas rzędy głowiastych wierzb, o których Miron Białoszewski celnie zanotował, że to „…smoki stojące, czym im więcej ucinają, tym więcej się głowią” (w tych wierzbach, o miękkim drewnie i często wypróchniałych – dziuple, ulubione przez dudki i pójdźki, a w gałęzistych czuprynach – gnieździ się całe mnóstwo drobniejszych ptaszków), ich suche gałęzie idą na podpałkę do pieca, pod kuchnię, a świeże – daje się do zgryzania koniom, kozom i owcom; we francuskim Marais Poitevin, wśród tamtejszych rozległych „rozumowanych” mokradeł – tysiące ogławianych jesionów; wreszcie ogromnej wielkości, o pniach wielometrowej średnicy – ogławiane topole czarne („chopo cabecero”), które, w zupełnie bezleśnym interiorze południowej Aragonii, dają potężne belki dla konstrukcji dachów.
JAKUB DOLATOWSKI