Tata był z Poznania. Wniósł na nasz Górny Mokotów nieco poznańskiej gwary; niektóre z takich słów czy powiedzonek budziły nasz, mamy i mój, uśmiech. W pamięć zapadła mi jakoś jedna fraza, jaką tata rzucał jako ostatni, rozpaczliwy niby-argument w domowych sporach, gdy się czemuś sprzeciwiał czy na coś nie zgadzał – „zaś ale po co?”. Zaaklimatyzował w naszym domu sporo rzeczowników ze swego dzieciństwa, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że są „inne”, niewarszawskie. To była na przykład „ryczuszka”, stołeczek, na którym przysiadałem w przedpokoju, by zawiązać sznurowadła przed wyjściem i na którym musiałem przycupnąć, gdy zapomniawszy czegoś – zawróciłem do domu zaraz po wyjściu z mieszkania (ten przesąd wniosła mama, to ona przypominała mi w takich razach: „tylko siądź na ryczuszce!”), co miało odczarować poczyniony świeżo co falstart, „skuchę”, bym mógł ruszyć do wyjścia drugi raz, już jakby zupełnie od nowa, z czystym sercem. Wśród słówek przyniesionych przez tatę z przedwojennych Jeżyc było na przykład – „wytrzyj no klupę!”, gdy, przeziębiony, co i rusz pociągałem zasmarkanym nosem, czy „leberka”, śniadaniowy przysmak, rozsmarowywany na „sznytkach” chleba (tata lubił takie najprostsze wędliny, kiszki, metki i wątrobianki, lubiłem i ja ich smak; daleko mi było jeszcze do wegetarianizmu).
No i wreszcie „glupki”, małe, kuliste owoce, słodkie, ale zawsze dość ostre w smaku, czy to na surowo, czy w kompocie lub dżemie, które znałem dobrze od samego dzieciństwa. Krzewów, które rodziły „glupki”, było wówczas, w połowie ubiegłego wieku, coraz to więcej na tym mokotowskim skraju miasta; tuż za naszym osiedlem ciągnęły się dawne zakłady ogrodnicze i resztki pól podmiejskich folwarków. Te krzewy – obce, ale przedsiębiorcze, zdecydowane i samodzielne, w krajobrazie w ostatnim półwieczu wyraźnie już częstsze od pokrewnej im, ale rodzimej tarniny – wzięły się za zasiedlanie ścieżek, poboczy dróg i porzuconych po wojnie kawałków gruntów, zwykle już nieuprawianych i zachwaszczonych, stojących latem w burzanach łopianów, ostrożeni i pokrzyw, w zaroślach czarnego bzu. Te „glupki” czy „glubki”, to małe śliwki, owoce Prunus cerasifera, śliwy wiśniowej czyli – ałyczy, by użyć nazwy stosowanej przez botaników, ale nigdy nie słyszanej na targu czy bazarze. Cerasifera to „niosąca, rodząca wiśnie”, bo takie też są te „glupki” – niewielkie, kuliste i często czerwone, jak właśnie wiśnie (choć równie dobrze czy nawet częściej bywają żółte, a czasem plamiste, obydwu kolorów).
Na te śliwy i ich owoce wszyscy mówią u nas – „mirabelki”, choć tak naprawdę mirabelki, to inna, można rzec – szlachetniejsza śliwa. Na owoce prawdziwych mirabelek nie trafi się u przekupek czy na targowisku, a tylko czasem, importowane, w wielkomiejskich delikatesach czy bazarach z „wyższej półki”; są, jak węgierki, renklody czy lubaszki, jedną z form innego gatunku – śliwy domowej, a ich owoce są od „glupek” większe, ich żółtawą skórkę kryje białawy nalot, miąższ nie jest wodnisty i ostry w smaku, a bardzo, bardzo słodki i odchodzi od pestki. Nazwa prawdziwych mirobalanek, śliwek i śliw, które do Europy przywędrowały z Syrii i dla naszych północnych ogrodów są zbyt delikatne, wzięła się ze starożytnych określeń różnych owoców w kształcie żołędzi czy daktyli, branych na pachnidła, a później i innych, ale podobnych z wyglądu, użytecznych z kolei przy garbowaniu skór. Wzięła się z greckiego myrobálanos czy bálanos myrephikḗ i rzymskiego mirobalinum czy mirobolanum. Ale to wszystko historia zupełnie nieprosta, o wielu wątkach, nierozwikłana, bo gdzieś w XVI i XVII w. te słowa przeskoczyły na śliwki; na przykład Johann Bauhin, w Historia plantarum universalis, wielkim, naukowym przewodniku po roślinach, ich historiach i tożsamości, wydanym w kilkadziesiąt lat po jego śmierci, w połowie XVII w., pisał o prunus myrobalanus dicta, że ma liście pośrednie między wiśniowymi a śliwowymi, czyli pisał – już wtedy! – o ałyczach. Takie to od stuleci zajęcia botaników.
Ale właśnie takie owoce, jak znane mi z dzieciństwa z mokotowskich stron, drobne, o miąższu ostrawym i zrosłym z pestką, rodziła „mirabelka” z warszawskiego Getta, raz po raz wspominana przy różnych okazjach, drzewko, które przed wojną rosło u zbiegu dawnych Nalewek i Franciszkańskiej i które przetrwało powstanie, ale kilkadziesiąt lat później uległo budowlanym lobbystom i biznesmenom.
JAKUB DOLATOWSKI