Drogi Panie Redaktorze,
Obiecałem sobie nie nadużywać Pańskiej cierpliwości i wyrozumiałości, ale życie wciąż zaskakuje nas swoją inwencją. Nie mogę się oprzeć pokusie opowiedzenia Panu dziwnej przygody, jaka mi się przytrafiła w ostatnią sobotę.
Z wiekiem coraz mniej pasujemy do tego świata i powinniśmy się od niego odsunąć. Taki św. Hieronim wycofał się do bardzo przyjemnej pracowni, w której chętniej przyjmował zwierzęta (np. lwy) niż ludzi. Michel de Montaigne miał swoją wieżę z biblioteką, gdzie nikt mu nie zawracał głowy, mógł czytać, myśleć i pisać. Natomiast Lew Tołstoj nie miał swojej wieży i od piekła, jakie zgotowała mu żona, musiał salwować się ucieczką. Z wiekiem coraz mniej pasujemy do świata i powinniśmy z tego wyciągnąć wnioski. Ja na przykład nie powinienem już prowadzić samochodu. Ale niełatwo zrezygnować z przyjemności, która towarzyszy nam prawie od pół wieku. Ależ było miło jeszcze dziesięć lat temu forsować przełęcz Brenner! Na tych alpejskich estakadach człowiek czuł się jak w prywatnym samolocie. Postępujący lęk wysokości i lęk przestrzeni wykluczyły pewne trasy. Brenner odpada, Alpenstrasse odpada, Katalonia wykluczona. Do niedawna wydawało się, że przynajmniej nasze Mazowsze, płaskie jak stół, pozostaje dostępne i przyjazne. Drogi liczne i dobre, wszędzie blisko, drogowych piratów tyle samo co wszędzie. A jednak z wiekiem coraz mniej pasujemy do tego świata, choć wydaje nam się, że znamy go jak własną kieszeń.
Autostrada prowadząca z Warszawy na zachód nie jest drogą obfitującą w atrakcje krajobrazowe, ale od wielu lat ułatwia mi dojazd do takich miast jak Milanówek, Grodzisk Mazowiecki czy Brwinów. Nie wiem, czy potrafiłbym zbyt długo nią jechać, ale godzina jazdy to doświadczenie do zaakceptowania. Tak było do minionej soboty. Jazda autostradą wymaga respektowania pewnych reguł. Nieprzestrzeganie ich budzi irytację, która do tej pory bywała chwilowa. Ostatecznie sami nie zawsze stosujemy się do pożytecznych zasad. Niemniej doświadczenie sobotnie mnie przerosło. Ani mój dwudziestoletni samochód, ani mój temperament nie sprzyjają szybkiej jeździe. Bliskich mi ludzi też nie podejrzewam o zamiłowanie do ekscesów. Czy św. Hieronim gnałby lewym pasem na złamanie karku? A nie był bynajmniej domatorem, przemierzył Imperium Romanum wszerz i wzdłuż konno i piechotą. Czy Michel de Montaigne zadawałby szyku czerwonym ferrari na autostradzie z Bordeaux do Paryża? Bardzo wątpliwe. Odbywał dalekie podróże do Augsburga czy do Rzymu, ale tempo 20-30 kilometrów na godzinę najzupełniej mu odpowiadało. Tołstoj lubił podróżować koleją, jego bohaterowie nie stronią od tego pojazdu. Najpiękniejsza i najtragiczniejsza z jego bohaterek szuka śmierci na stacji kolejowej i znajduje ją. Sam pisarz ucieka z Jasnej Polany koleją i umiera w mieszkaniu zawiadowcy stacji Astapowo.
Nie ruch jest naszym wrogiem, lecz obłęd prędkości, nieznany jeszcze kilka pokoleń wstecz. Ulegli mu nawet kierowcy ciężarówek. Jeden z nich nie mogąc mnie wyprzedzić z powodu zakazu, zbliżył się do mnie na dystans metra, dając mi do zrozumienia, że egoistycznie psuję mu zabawę, wlokąc się jak żółw. Gdybym musiał nagle zahamować, kilkunastotonowa ciężarówka zgniotłaby moje auto niczym prasa hydrauliczna w składnicy złomu. Po mrożącym krew w żyłach kwadransie uwolniłem się od tego szaleńca rejterując na stację benzynową.
Z wiekiem coraz mniej pasujemy do tego świata. Ledwie ochłonąłem na parkingu, trzeba było jechać dalej. Ostatni odcinek sobotniej trasy miał charakter sielski. A ponieważ na Mazowszu wszystkie wiejskie drogi są do siebie podobne, więc zabłądziłem. Musiałem nawrócić, ale zrobiłem to najniezręczniej na świecie. Na wstecznym biegu usiłowałem skręcić w prawo w dojazd do posesji. Źle oszacowałem odległość i wjechałem do rowu. Przednie koła zostały na poboczu, ale – lekko uniesione – miały zbyt słaby kontakt z podłożem, aby auto o własnych siłach mogło wrócić na drogę. „Koniec trasy” – powiedziałem do moich compagnons de route i wysiadłem z unieruchomionego wozu. Gdyby miał napęd na cztery koła, dałby sobie radę. Ale nie miał. Wyjąłem komórkę i zacząłem szukać numeru pomocy drogowej. Moi compagnons de route okazywali zniecierpliwienie. Postój na parkingu po ataku ciężarówki kosztował nas pół godziny straty, a teraz opóźnienie mogło się podwoić. Nikt nigdy nie pyta o przyczyny spóźnienia. Kompromitacja i tyle. Masz słabego szofera, zatrudnij lepszego. Odpieranie zarzutów i pretensji utrudniało mi znalezienie telefonu pomocy drogowej. Gdyby w zasięgu wzroku była jakaś stacja kolejowa, wsiadłbym w pierwszy lepszy pociąg. Gdybym w pobliżu zobaczył erem albo wieżę pod wezwaniem św. Michela de Montaigne… Niestety, po prawej stronie drogi rósł rzepak, po lewej coś innego. Nagle kilka metrów ode mnie zatrzymało się auto, z którego wysiadło dwóch mężczyzn potężnej postury, ale o ruchach łagodnych, świadczących o pokojowych zamiarach. W dwóch słowach powiedzieli, co należy zrobić. Jeden z nich przycisnął maskę, dzięki czemu koło nawiązało kontakt z podłożem, drugi popchnął samochód z tyłu. Uruchomiłem silnik i wrzuciłem pierwszy bieg. Auto w jednej sekundzie wydostało się z rowu na drogą. Moi dobroczyńcy natychmiast wycofali się, ledwie zdążyłem im podziękować. Ich samochód, na pierwszy rzut oka starszy od mojego, odjechał bezgłośnie, jakby był elektrykiem.
Kim byli nasi wybawiciele? Moi compagnons de route uważali, że to patrol brygady antyterrorystycznej, który zwrócił na nas uwagę na autostradzie, gdzie byliśmy najpowolniejszym pojazdem. Wiadomo, złoczyńcy lubią udawać jołopów. Potem już dron śledził każdy nasz ruch. Ja natomiast uważałem, że nasi wybawcy byli aniołami stróżami.
– Anioły – usłyszałem w odpowiedzi – nie zjawiają się na wiejskiej drodze między rzepakiem a jęczmieniem. Ponadto dbają o wygląd, noszą markowe T-shirty i odlotowe sneakersy.
Na takie dictum nic nie odpowiedziałem. Z wiekiem coraz mniej pasujemy do tego świata. Byliśmy już zresztą porządnie spóźnieni.
Zechce Pan przyjąć, Panie Redaktorze, wyrazy głębokiego szacunku,
Czytelnik Księgi