To mógł być ważny spektakl w jego dorobku, a na pewno istotny dla mnie. Niestety, tak się nie stało. Ja, Feurebach Tankreda Dorsta w mojej reżyserii z Jerzym Stuhrem w tytułowej roli nie dotarł do premiery.
Na przełomie lat 1987 i 88, jako stypendysta Międzynarodowego Instytutu Teatralnego w hamburskiej Thalia Theater, dostałem propozycję wyreżyserowania spektaklu w warszawskim Ateneum.
– O czym pan marzy? – zapytał Janusz Warmiński, legendarny dyrektor tej sceny i równocześnie wieloletni prezes ITI, który od pewnego czasu śledził moje poczynania i to on ostatecznie zdecydował o wysłaniu mnie do Niemiec.
Odpowiadając na pytanie, opowiedziałem mu o sztuce Tankreda Dorsta Ja, Feuerbach, której świetną autorską realizację dopiero co zobaczyłem w Thalii.
– Niestety, to już jest w próbach w Teatrze Dramatycznym, reżyseruje Erwin Axer, który, jak słyszałem, rezygnuje z pracy, więc mogę pana zaproponować. Ma zagrać Tadeusz Łomnicki.
– Ale on się nie nadaje do tej roli! – zareagowałem spontanicznie.
Powiedzieć wtedy, że Łomnicki jest źle obsadzony, znaczyło dać dowód, iż jest się niespełna rozumu, co też Warmiński od razu skonstatował. Kiedy jednak zacząłem mówić, że to nie jest sztuka o odchodzeniu, że nie powinna być podsumowaniem aktorskiego życia, ale walką o zawodowe pryncypia, o sposób pojmowania teatru, dyrektor nadstawił ucha z zaciekawieniem.
– To jest znakomita sztuka dla aktora 35-40-letniego, który osiągnął wprawdzie pierwsze sukcesy, ale tak naprawdę wszystko jeszcze przed nim. Już raz, jak się mówi w tekście, był na okładce głównego krajowego pisma o teatrze, lecz ten sukces nie został ugruntowany, utrwalony. Zanim nadeszły kolejne wielkie role, przyszedł atak choroby psychicznej i długa hospitalizacja. Po siedmiu latach nieobecności chce wrócić do zawodu. Kluczem do obsady jest oczywiste przekonanie Feuerbacha, że właśnie on powinien zagrać Torquata Tassa w sztuce Goethego, że teraz jest w końcu gotowy do stworzenia tej wielkiej roli.
Niestety, ta klasyczna i stale obecna pozycja na scenie niemieckiej, znana choćby ze znakomitej realizacji Petera Steina, jest w naszym teatrze zupełnie nieznana. Być może to właśnie sprawia, że wiek, jaki powinien spełniać Feuerbach, wydaje się w Polsce nieoczywisty. I powiedzmy po latach, dzięki na różnych planach znakomitej realizacji Tadeusza Łomnickiego, utrwaliło się u nas przekonanie, że to sztuka, w której aktor podsumowuje swoje zawodowe życie, dokonuje konfrontacji z nadchodzącym młodym teatrem i jako zwieńczenie kariery zagrało ją już wielu polskich aktorów. Tak jednak, przynajmniej w moim głębokim przekonaniu, nie jest.
– Więc kto powinien to zagrać? – zapytał wtedy Janusz Warmiński.
– Moim zdaniem najlepszy byłby Jerzy Stuhr.
– Ciekawe. To czemu nie proponuje pan przedstawienia w Starym Teatrze?
– Bo z dyrektorem Radwanem nie można się nawet umówić!
Legendarny kompozytor, Stanisław Radwan, objął dyrekcję Starego Teatru po Janie Pawle Gawliku w okresie karnawału „Solidarności” na fali entuzjazmu z woli całego zespołu. Był człowiekiem wielkiej kultury i niezwykłego uroku. Miał jednak dar nieustannego znikania i uwalniania się od spotkań, wymagających podejmowania decyzji.
– Rozmawiać trzeba przede wszystkim ze Stuhrem. Czy sądzi pan, że Radwan odmówi Stuhrowi, jeśli on będzie chciał to zagrać? Przecież to niemożliwe…
W ten sposób dostałem od Janusza Warmińskiego jedną z pierwszych ważnych lekcji dyrektorowania.
Szybko nawiązałem kontakt z odtwórcą Wodzireja i opowiedziałem sztukę Tankreda Dorsta. Nie miałem tekstu polskiego, bo ten w tłumaczeniu Jacka St. Burasa był w wyłącznej dyspozycji Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy. Już z Hamburga zwróciłem się do tłumacza, aby zechciał przesłać przekład Stuhrowi i mnie. Najlepszy współczesny tłumacz niemieckiej dramaturgii szybko spełnił prośbę, zastrzegając jednak, że prawo do polskiej prapremiery posiada stołeczny teatr.
Już pierwsza lektura sztuki Ja, Feuerbach wprawiła aktora w zachwyt, którego się spodziewałem. Po moim powrocie z Niemiec wczesną wiosną 1988 roku zgodziliśmy się, że trzeba to szybko zrobić.
– Kiedyś przecież przestanę grać Kontrabasistę i właśnie na coś takiego czekałem!
– A co z dyrektorem Radwanem? – zapytałem.
– Biorę to na siebie! – odrzekł pewnym głosem.
Wypadało przyznać rację dyrektorowi Warmińskiemu…
W krótkim czasie podpisałem umowę i uzupełniłem obsadę. W sztuce Dorsta występują bowiem jeszcze dwie postacie. Jedna to Asystent Dyrektora / Reżysera, tę rolę otrzymał Bolesław Brzozowski, młody zdolny aktor po krakowskiej PWST. Trzecia rola to tajemnicza Pani z pieskiem, miała w niej wystąpić Maria Zającówna-Radwan.
Sztuka ma jeszcze jednego niewidocznego bohatera. Jest nim wybitny Reżyser, a równocześnie Dyrektor teatru, w którym dzieje się akcja sztuki, prawdopodobnie z kabiny elektro-akustycznej obserwujący spotkanie. Z Asystentem porozumiewa się za pomocą interkomu. Założyłem, że w pierwszej części spektaklu Asystent nie wyłącza nagłośnienia, nie podnosi słuchawki, co sprawia, że głos Reżysera słychać na widowni. Raptem trzy zdania. Jerzy Stuhr zapytał, kogo chciałbym do tego nagrania?
– No cóż, w Starym Teatrze najlepszy byłby Andrzej Wajda.
– Załatwię to! – odpowiedział. I tak, dwa, trzy dni później znakomity reżyser pojawił się na próbie. Było zabawne patrzeć, jak poważnie traktuje swoje zadanie, prosząc o uwagi, z jaką intencją powinien przekazać tekst. Nagranie zostało zrealizowane, może jeszcze istnieje gdzieś w olbrzymich archiwach Starego Teatru.
W Teatrze Kameralnym rozpoczęły się próby „stolikowe”, poświęcone analizie tekstu, a przede wszystkim głównej postaci. Feuerbach jest wyjątkowym aktorem. Poza głębokim profesjonalizmem ma w sobie bezkompromisowość i szaleństwo, które potrafią przekroczyć granice zawodu i w utożsamieniu ze szczególną rolą doprowadzić do obłędu. To aktor, w którym napięcie psychiczne, wynikające z osobowości granej postaci, wyklucza jakikolwiek dystans, żądając dla sztuki ofiary z samego siebie. A teatr staje się miejscem, gdzie dochodzi do samounicestwienia artysty. Feuerbach przed atakiem choroby uzyskał określone sukcesy na scenie. Jak mówi o sobie: „[…] ja dokonałem już wielkich rzeczy: mój Empedokles, mój Tasso, mój Edyp – to przecież było naprawdę wielkie! Byłem już raz w stanie łaski i tej łaski nie mogę utracić”. Na wskroś romantyczne pojmowanie twórcy jest głęboko zakorzenione w dramaturgii niemieckiej. Wystarczy przypomnieć charakterystyczne przykłady postaci takich, jak Woyzeck w sztuce Büchnera, Książę Homburgu u Kleista, czy właśnie wybrany przez Tankreda Dorsta Torquato Tasso Goethego. Ale i u nas jest to przecież tradycja Konrada w sztukach Mickiewicza i Wyspiańskiego.
Jakiego rodzaju grania wymagają te role? I jaką cenę płaci aktor za zmierzenie się z nimi? To były rozważania, które towarzyszyły naszym pierwszym próbom. Czym jest scena, pogrążona „w ciszy czarnej jak atrament”, kiedy wchodzi na nią aktor i rozpoczyna się akt tworzenia. Aby tej magicznej przestrzeni nie zakłócić, nie zniszczyć, Feuerbach zdejmuje buty… Walcząc o powrót do zawodu, który jest jego przeznaczeniem, o przywrócenie prawa do gry, dokonuje aktów właśnie potwierdzających jego szaleństwo. W kluczowej scenie sztuki jako wizytówkę swoich możliwości proponuje Kazanie do ptaków z Kwiatków świętego Franciszka. Kreacja aktora sprawia, że scenę wypełnia gromada „zięb, sikorek, jaskółek, wron, kruków, kosów”, ale widzi je tylko on. Ten znakomity monolog Tankred Dorst zaproponował w starowłoskim oryginale. Jerzy Stuhr był zachwycony perspektywą zagrania w języku, który opanował tak znakomicie, że mógł osiągnąć sukcesy we włoskim teatrze i filmie. Do dziś mam w pamięci chwilę, kiedy przeczytał: „Venite! Chcę rozmawiać z wami, wy czupurne, małe, drogie stworzonka Boże, moi bracia, siostry moje. Chcę wam powiedzieć, na czym polega prawdziwa szczęśliwość. Oto brat furtian zbliża się pełen gniewu i pyta nas: Chi siete voi? e noi diremo: Noi siamo due de’ vostri Frati, a colui dirà: Voi non dite vero…” i dalej półtora strony tekstu po włosku… Stuhr z przejęciem słuchał mojej opowieści, że w Hamburgu odtwórca prapremierowej inscenizacji Wolf-Dietrich Sprenger, aby być bliżej natury, a jednocześnie na potwierdzenie swego szaleństwa, gra tę scenę nago.
– Może tak trzeba? – zapytał pan Jerzy.
Rozstrzygnięcie tej i wielu innych kwestii zostawiliśmy na później…
W czerwcu 1988 roku odbyło się nieco ponad dwa tygodnie prób. Rozstawaliśmy się na kilka miesięcy, w czasie których każdy miał przemyśleć zrodzone podczas pierwszych spotkań pytania. W tym czasie Stuhr miał do nakręcenia film, Deja vu w reżyserii Juliusza Machulskiego, w którym grał główną rolę. Na długo wyjechał z Krakowa, bo większość zdjęć kręcona była w Odessie. Czekałem cierpliwie na jego powrót. Zmieniały się daty wznowienia naszej pracy nad sztuką Tankreda Dorsta. Na początku listopada koordynator pracy artystycznej Starego Teatru, znany w środowisku krakowskim Miki Obłoński, potwierdził bliski powrót Jerzego.
– Wraca w piątek, w sobotę można do niego dzwonić.
19 listopada o piątej po południu zadzwoniłem. Usłyszałem w słuchawce głos potwornie zmęczonego mężczyzny. Na pytanie, kiedy wznawiamy próby, odpowiedział:
– A może ja bym jeszcze trochę odpoczął…
Następnego dnia o piątej po południu zadzwonił Obłoński z wiadomością, że o piątej nad ranem Jerzy Stuhr miał zawał serca i w ciężkim stanie znajduje się w Szpitalu Narutowicza. Błysnęła mi przed oczami dopiero co czytana kwestia Feuerbacha: „Moją tragiczną pomyłką życiową było przeświadczenie, że w teatrze nie obowiązują bariery i ograniczenia normalnego życia, że można tam wszystko, właściwie całą egzystencję, rozwinąć do samego końca, do ostatecznego kresu, do osiągnięcia maksymalnej jasności”. Pierwszy tydzień był dramatyczny, zwłaszcza że dwa dni później nastąpił drugi zawał. Musiało minąć kilkanaście dni, abym mógł chorego odwiedzić. Pierwsze słowa, jakie usłyszałem, brzmiały:
– Podobno tak waliłem do świętego Piotra, że nie mogli mnie oderwać od drzwi…
A potem zaczęła się wielomiesięczna rekonwalescencja, którą Jerzy spędził głównie na wsi. Minął prawie rok, kiedy spotkaliśmy się znowu.
– To co, może wrócimy do Feuerbacha? – zapytałem.
– O czym ty mówisz? Rozmawiasz z byłym aktorem, który teraz próbuje zostać pisarzem…
W 1992 roku ukazała się Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce. Książka zaczyna się dosłownym cytatem ze szpitalnego zapisu diagnozy „wstrząsowej postaci ostrego zawału mięśnia sercowego ściany dolnej powikłanego blokiem przedsionkowo-komorowym III stopnia”. A potem film przewija się do dzieciństwa i otrzymujemy długą retrospekcję. Podobno w chwili ostatecznej człowiek widzi w skrócie całe swoje życie. Czy takie przeżycie dane było wtedy Jerzemu Stuhrowi? Czy to był impuls do napisania książki? Jest w niej opis niezwykłej drogi do mistrzostwa, poprzez uniwersytecką polonistykę do krakowskiej szkoły teatralnej, od debiutu do świetnych ról w Starym Teatrze, do wspaniałych ról filmowych nie tylko w „kinie moralnego niepokoju”. Są też chwile zawodu, rozczarowania. Czy Sercowa choroba stała się substytutem tego, co musiałby powiedzieć ze sceny, gdyby zagrał Feuerbacha? W książce jest tylko jeden, jakże znamienny i gorzki, cytat ze sztuki Dorsta. Wraz z odwołaniem się do naszej pracy, pojawia się na zakończenie rozważań Stuhra o rozlicznych upokorzeniach, jakie często na swej drodze przeżywa aktor. „Podsumowując to zagadnienie, przytoczę cytat ze sztuki, w której chciałem zagrać tytułową, główną rolę. Chciałem, bo choroba przerwała tę pracę i nie wiem, czy jeszcze kiedyś do niej wrócę. Sztuka niemieckiego autora Tankreda Dorsta pod tytułem Ja, Feuerbach. Sztuka o aktorze. Problem, nad którym ja nieumiejętnie rozwodzę się już parę stron, niemiecki autor zawarł w krótkiej sekwencji. FEUERBACH: Najbardziej niemiłą historię opowiedział mi pewien kolega, przebywający na emigracji w Ameryce. Otóż z niesłychanym trudem, przy użyciu tysiąca forteli, udało mu się wreszcie umówić na spotkanie ze słynnym reżyserem. Tym reżyserem był Orson Welles. No więc przyszedł i przedstawił mu się. Słynny reżyser popatrzył na niego. Zamienił z nim kilka słów, potem wyszedł razem z nim z pokoju, poprowadził go korytarzami, otworzył jakieś drzwi. To była toaleta. Zostawił aktora przy pisuarach, a sam zamknął się w ubikacji. Stamtąd zawołał: Go on!”.
Nigdy już nie wróciliśmy do tej pracy ani żadnej innej. Mimo „radości na przyszłą współpracę”, jaką wyrażał w dedykacji podarowanej mi książki. Po jakimś czasie, po sukcesie Sercowej choroby, Jerzy Stuhr, zaczął, jak wiadomo, pisać scenariusze, reżyserować świetne filmy, spektakle teatralne i operowe. A jeszcze później, na szczęście dla teatru, powrócił do zawodu aktorskiego. Jakby dostał drugie życie.
Stryszów, lipiec 2024
BOGDAN TOSZA