Są miejsca, które zapamiętuje się na długo – wydaje się, że na całe życie – chociaż było się w nich tylko przez chwilę. Nierzadko z natłoku wrażeń wyłaniają się krajobrazy, które wydają się wieczne właśnie dzięki ulotnemu doświadczeniu i niewyraźnemu wspomnieniu. To właśnie one projektują nasze nierozpoznane tęsknoty i niepewne wyobrażenia na wyidealizowaną przestrzeń zredukowaną tylko do najwyrazistszych linii, kształtów i barw. Ignotum per ignotam: podwójne zaprzeczenie staje się wzmocnioną afirmacją ulotnego trwania, w którym na chwilę – i na zawsze – zamknięte zostają wszystkie nasze złudzenia i rozterki. W ten sposób zostaje jednak również odcięta droga powrotna. Powtórna wizyta zmusiłaby nas do dostrzeżenia zmiany w tej wiecznotrwałej substancji. A może, niestety, w nas samych? Właśnie takim miejscem jest dla mnie Castel Cavallino.
„O, piękne, ukwiecone wzgórze Cavallino” – tak wielki włoski poeta wspomina scenerię swego dzieciństwa. Giovanni Pascoli próbuje powrócić do tej jasnej przeszłości, na chwilę zatrzymać ulotną wizję: „Wpatrując się w umykające niebo, ciebie widzę niepewny obrazie” [1]. Poeta przywołuje zapewne widok ze wzgórza, na którym stoi kościół Świętego Kasjana, o czym świadczyć może niezwykła fraza: „Jest wśród ciemnego lasu dzwon, co śpiewa biały hymn poranny”. Tablica z wyrytym na niej sonetem od dawna wisi na ścianie kościoła, ja jednak po raz pierwszy zauważyłem ten wiersz wypisany na ścianie warsztatu samochodowego znajdującego się wewnątrz ufortyfikowanej wioski na przeciwległym wzgórzu. Na murze kościelnym znajduje się również tablica upamiętniającego najsłynniejszego, choć i tak nieco zapomnianego, proboszcza: Fra Carnevale.
Do Castel Cavallino dotarłem wczesną wiosną. Siąpił deszcz, nie było kwiatów. Kwitły za to drzewa owocowe, a gęste skiby falując pokrywały zbocza wzgórz, to wspinając się, to łagodnie opadając. Kościół, którego wnętrze mnie przyciągnęło, był oczywiście zamknięty, zatem mogłem zapomnieć o fragmentach fresków odkrytych w prezbiterium. Przez chwilę kontemplowałem zdjęcia głowic kolumn i piękny kształt apsydy na wyblakłej tablicy informacyjnej. Wokół nikogo, wrażenie pustki jeszcze głębsze niż w kampusie uniwersyteckim. Poprzez szpaler drzew, ponad świeżo zaoranymi polami, zobaczyłem sąsiednie wzgórze, gęsto zabudowane domami wyrastającymi z jednolitego muru górującego nad okolicą.
Niegdysiejszy zamek – zaprojektowany z wielką dokładnością – z biegiem lat został najprawdopodobniej opuszczony, a potem powtórnie zasiedlony i rozparcelowany na mieszkania. Idea architektoniczna nieco się zatarła – bramy pojawiają się w dość nieoczekiwanych miejscach, gdzieniegdzie umocnienia murów i pozostałości po blankowaniu lub przykrócona baszta, anteny przemieszane ze zdobieniami sprawiają wrażenie niejasnego wspomnienia o czymś większym – jednak wciąż wyraźne pozostaje wrażenie całości, choć każda rodzina podtrzymuje swoją autonomię, kolorem ściany albo durnostojkami w oknach.
Pięć minut w zupełności wystarcza, aby obejść zamek Cavallino, zdegradowany wprawdzie do roli przysiółka, wciąż jednak dumnie obnoszący swe doświadczone upływem czasu oblicze. Na każdym kroku można doznać wrażenia, że przechodzi się na wylot nie sięgając rdzenia budowli, rozmijając się z jej istotą – nie ma mowy o jakimkolwiek placyku, kolumnie czy studni, gdzie mogłaby się znaleźć dusza tego miejsca. Nic w tym dziwnego, cały czas przechodzimy bowiem z jednego krańca murów na drugi. Granice warowni są wciąż czytelne, zgodnie z pierwotnymi założeniami. To wystarcza, aby twierdza – choć stała się wioską – nie zatraciła w pełni tożsamości. W obrębie murów krąży się nawet nie uliczkami, tylko przesmykami. Cały czas zastanawiałem się, czy przypadkiem wychodząc za róg, nie wejdę komuś do domu. Zresztą nikogo nie spotkałem, choć gdzieniegdzie zza uchylonych drzwi przesłoniętych zasłoną z plastikowych pasków, dolatywał dźwięk radia lub telewizora. Ale w tym wszystkim nie było braku lub pustki. Wręcz przeciwnie: gdybym miał powiedzieć, jak wygląda archetyp ludzkiej osady, na czym polega idea tworzenia siedliska przenikniętego duchem wspólnoty, a jednak pozostającego niewzruszoną, niezależną od człowieka przestrzenią – wskazałbym pewnie Castel Cavallino. Wszystko to przywodzi na myśl Urbino, choć Castel Cavallino jest jego skromniejszą wersją, mniejszą, bardziej ludzką, miejscami bardziej zaimprowizowaną. Być może stąd bierze się to wrażenie osobności, rozmowy z odosobnionym, zamierzchłym czasem i przestrzenią.
Wszystko to złożyło się na przebłysk: niejasną wizję Uccella odwiedzającego Castel Cavallino. Sam na różne sposoby próbuję ją odtworzyć, rozwinąć w spójną narrację, za każdym razem jednak przegrywam, zdając sobie sprawę, że tworzę coś na przekór faktom i historii. Impuls, który mnie tu doprowadził, spowodował, że nie byłem w stanie pójść dalej, Castel Cavallino zamknęło mnie w sobie.
Idąc od strony Urbino, Uccello musiał dotrzeć najpierw do świątyni. Z pewnością doceniłby freski i masywny, romański kształt kościoła zwieńczonego dzwonnicą, która jeszcze niedawno służyła jako wieża obronna. Po chwili dostrzegł w oddali warowną wioskę, a zdecydowany rytm fortyfikacji pociągnął go ku sobie. Być może zaskoczyła go doskonała osobność tego niewielkiego świata, który wspaniale naśladował Miasto w mniejszej skali i dużo skromniejszym, pozbawionym decorum idei, stylu. I chociaż doświadczone oko Mistrza dostrzegało tu pracę i koncept badacza wtajemniczonego w najnowsze arkana rzemiosła, całość mogła sprawiać wrażenie naturalnego elementu wkomponowanego pomiędzy wzgórza: nawet twarz-maska wieńcząca ostrołuk bramy spinającej ścianę kaplicy i mur obronny wydawać się może tylko nieco zatartą naroślą, która nie pełni już funkcji zdobienia czy symbolu, lecz w swojej oczywistości upodobniła się do otaczającego ją kamienia. Wszystko tu jest bowiem pozostałością, która na dobre zatrzymała się w czasie i nie sposób jej już naruszyć. Podobnie nie sposób zakłócić pochodu markijskich wzgórz postępujących rzędami, dokładnie jak opisał to Pascoli – dopiero tutaj w pełni ukazują one swoją siłę i ciężar.
Nakładam na ten wyimaginowany obraz kształt dzisiejszego Castel Cavallino – które w czasach wizyty Uccella pełniło pewnie jeszcze swoją pierwotną funkcję. Tak naprawdę niewiele wiem na temat historii tego miejsca i ze wstydem muszę przyznać, że nie szukam tej wiedzy. Wydaje mi się jednak, że jeżeli Uccello tu był – musiał to wszystko widzieć, obejmując wyobraźnią czas przeszły, teraźniejszy i przyszły. Pozwala mi to lepiej zrozumieć – lub irracjonalnie „wczuć się w” – wielkie dzieło powstałe w Mieście Idealnym, ale jednak wykraczające poza jego granice. Predella przypomina Castel Cavallino w swoim dążeniu do prostoty: tak jakby malarstwo renesansowe nie rezygnując ze swych odkryć próbowało wrócić do średniowiecznych korzeni; zarówno w prawdziwym jak i w fikcyjnym miejscu kurczą się czas i przestrzeń.
Jak mogło wyglądać spotkanie dwóch osobowości – tak od siebie odmiennych i zarazem tak do siebie podobnych – nieuniknione w miejscu będącym jeszcze w zasięgu oddziaływania Planety Urbino, ale powoli uciekającym w próżnię? Przyznaję, że trudno mi ich wyobrazić sobie inaczej, niż przez pryzmat istniejących portretów, które na swój sposób podtrzymują otaczające malarzy legendy. Paolo Uccello, przybysz z wielkiego świata Florencji, okryty sławą mistrz, który czuje już gorycz porażki, trochę skryty i zdystansowany w zachowaniu, choć zawsze słucha bardzo uważnie; długa broda przydaje jego wyprostowanej sylwetce ponurą aurę melancholii i czyni go nieprzystępnym, ale jasne, bystre oczy patrzą łagodnie. Z kolei Fra Carnevale, mocno zbudowany mężczyzna o przystojnym i harmonijnym obliczu, roztacza wokół jasną aurę dostojeństwa i spokoju – jego wizerunek mógłby być ilustracją wzorca znającego swą wartość i stosującego się do zasad dzielności etycznej Arystotelesowego człowieka słusznie dumnego; porusza się powoli, gestykuluje z umiarem, waży każde słowo słuchając rozmówcy; tej powadze towarzyszy jednak duża pogoda ducha – pamiętajmy, że jest to wychowanek Filippa Lippiego, który według Vasariego „kształcił swych uczniów z miłością”. Brat Karnawał, zgodnie ze swym przydomkiem, znany miał być z wesołego usposobienia, co mogło przejawiać się w nieco figlarnym mrużeniu oczu. Spotykają się więc pustelnik i dworzanin. Obydwaj niewątpliwie interesują się ludźmi: dla Uccella stanowią obiekt studiów, podczas gdy dla proboszcza Corradiniego są trzódką wymagającą opieki.
Malarze spotkali się być może wcześniej, w Mieście, aczkolwiek nie wiemy, jak te relacje mogły wyglądać. Czy Fra Carnevale aktywnie włączył się w sprowadzenie Uccella, czy tylko podał bractwu nazwisko i polecił pośredników? Jak na to zareagowałby Uccello? Z pewnością musiał przecież słyszeć w Mieście o Fra Carnevale, książęcym doradcy i twórcy wspaniałego, podziwianego przez wszystkich ołtarza w Santa Maria della Bella. Podejrzewam, że di Dono uważnie kontemplował dzieło miejscowego mistrza. Ale czy miejscowy mistrz odwzajemnił się i odczuwał potrzebę spotkania z malarzem, o którym wiele wprawdzie słyszał, lecz było to dawno temu, a obecnie florenccy przyjaciele mogli przestrzegać go przed wyniosłym dziwakiem, którego sława przemija. Jednak nawet jeśli wcześniej się nie spotkali, nie sądzę by Uccello, nieco wycofany i nieprzykładający wagi do konwenansów, odczuł to jako despekt. Z pewnością bardziej zaintrygowałoby go samo dzieło Corradiniego: świetliste, lekkie i swobodne zastosowanie perspektywy, która – jak widać – na dobre zadomowiła się na prowincji, nie wzbudzając już sensacji. Być może uderzyła go zdecydowana granica postawiona między obrazem a mikrokosmosem Miasta i otaczających je wzgórz, konwencjonalne potraktowanie nie tyle tematu, co samej, opatrznościowej perspektywy. Ale teraz miał przed sobą wyraźnie zarysowaną postać twórcy na tle uciekającego coraz dalej krajobrazu Marche.
Ważniejszy od tematu ich rozmowy wydaje mi się sam jej możliwy przebieg i rytm – forma odpowiadająca zastosowanej na ich obrazach perspektywie. Czy Uccello próbował się wycofać, rozpoznając przed sobą zupełnie nieoczekiwaną w tym miejscu ważną figurę znaną mu zapewne – tak czy owak – z wcześniejszych kontaktów w mieście? Podejrzewam, że di Dono wolałby powrócić do swych rozważań i ruszyć w dalszą drogę, choć przecież przez tę dłużącą się chwilę uważnie kontemplował postać malarza. Z pewnością mógł sprawiać wrażenie zdystansowanego, może nawet nieobecnego. Tymczasem Fra Carnevale wszedł zapewne od razu w rolę gospodarza, elegancko, choć w niewymuszony sposób witając zacnego gościa i oddając mu hołd, następnie dopytując o pobyt.
Nie zapominajmy, że pomiędzy mężczyznami było dwadzieścia lat różnicy. Stary Uccello widział przed sobą niewątpliwie mężczyznę w sile wieku i człowieka sukcesu, który jednak potrafił zachować w stosunku do świata i siebie samego dystans, nie obnosząc się ze swą zamożnością i znaczeniem, zarazem spełnionego i pokornego, w pełni pogodzonego z rzeczywistością. Nie sądzę, by w Uccellu – mimo jego skłonności do megalomanii, w końcu sam siebie sportretował w otoczeniu „światłych mężów” – zakiełkowała zazdrość, choć mógł być rozgoryczony wspominając skromną izbę w gospodzie i zaniedbany florencki dom. Ostatecznie to po powrocie z Urbino napisał w zeznaniu podatkowym, że jest stary, schorowany i nie może pracować. Fra Carnevale musiał wyczuwać ten ciężar, może nawet znał z opowieści problemy malarza, Uccello objawił mu się jednak jako ktoś zupełnie nieprzenikniony, kogo nie można w żaden sposób pochwycić, przyciągnąć ku sobie, zbliżyć do swojego świata – bo jest to człowiek, który wojuje ze światem w każdym z jego wariantów i w desperackim stuporze prze wciąż przed siebie próbując uwolnić się z kolejnych zakreślanych przez jego kręgi domen. Z kolei Uccella musiało zaskoczyć, że ma do czynienia – jak nawet po pobieżnie wymienianych, sprowadzanych do konwencjonalnej pochwały, uwagach na temat swoich dzieł mógł poznać – z człowiekiem świetnie zorientowanym w teorii perspektywy, który nie traktował jej jednak jako wyzwania, klucza do zrozumienia świata, lecz jako narzędzie, które z biegiem czasu staje się słabostką.
Być może właśnie wtedy pojawił się błysk nadziei na nić porozumienia, który równie szybko jak się pojawił, znikł w cieniu rezygnacji z jednej strony lub kurtuazji z drugiej; ta iskra musiała się choć na chwilę pojawić u obydwu mistrzów. Nawet jeśli Uccello chciał kontynuować i pogłębić rozmowę o perspektywie, szybko ogarnęło go przeczucie, że rozmówca zaczyna się powoli, zaniepokojony, wycofywać. Zagadnął więc go o widok rozciągający się ze wzgórza, co z kolei Fra Carnevale mógł odczytać jako konwencjonalny unik, nie dostrzegając w tym nieco usztywnionym człowieku prawdziwych emocji. Ci dwaj mężczyźni stojąc naprzeciwko siebie musieli przeczuwać jak bardzo są do siebie podobni, jednak zrozumieli, że to nie czas i miejsce (i stojąc na wzgórzu Castel Cavallino dobrze wyczuwałem ciężar tego frazesu), aby szukać porozumienia. Musiało skończyć się na tym, że Corradini – być może puszczając jeszcze mimo uszu pytanie o bractwo Corpus Domini – zaczął się powoli wycofywać, przepraszająco tłumacząc, że jest właśnie oczekiwany na książęcym dworze. Wyczuwał zapewne, że jego rozmówca niecierpliwi się, przyciągany widokiem górującego nad okolicą ufortyfikowanego wzgórza. Być może obawiał się też, że Uccello upatrywać może w tym spotkaniu szansy na „karierę” w Urbino i być źródłem niepotrzebnych kłopotów. Wątpię, by malarze mieli jeszcze kiedyś się spotkać.
Chociaż obraz tego spotkania jest pozbawiony ostrości, dla mnie samego niedostępny – widzę wyraźnie jeszcze jednego, cichego świadka. Od kiedy zostałem ojcem, bardziej niż kiedyś zwracam uwagę na „motyw dziecka w sztuce i literaturze”. Pamiętam dokładnie, jak w zakończeniu szkicu Herberta o Piero della Francesca mały Marco prowadzi ociemniałego malarza nie wiedząc, że „prowadzi światło”. Pamiętam też syna Grünewalda odbywającego z nim przypominającą Króla Olch fantastyczną podróż na końskim grzbiecie w poemacie Sebalda. I nie mogę zapomnieć o tym, że Uccellowi w Urbino towarzyszył dwunastoletni syn, Donato, który otrzymał imię po znanym przyjacielu malarza wielokrotnie nieszczędzącym mu krytycznych uwag. Co czuł wkraczający w życie syn, rozpoznając w oczach ojca błysk rezygnacji, jakby w pół kroku zatrzymał się on przed ostatnim skokiem do odpływającej łodzi? Widzę wyraźnie ciemną, pochyloną postać odwracającą się w kierunku miniaturowej fortecy Castel Cavallino. Chłopiec ociąga się, spoglądając za odchodzącym w przeciwną stronę Fra Carnevale, ale po chwili pewnym krokiem rusza za ojcem.
MAREK PACUKIEWICZ
[1] Dziękuję Małgorzacie Rygielskiej za spolszczenie włoskiego tekstu.