Nadii
Jeżeli wybierasz się w podróż niech będzie to podróż długa
wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku
żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi
i abyś całą skórą zmierzył się ze światem.
Zbigniew Herbert
1. Tak, to była długa podróż. Niemal dwadzieścia tysięcy lat w głąb po omacku pozornie bez celu. Oświetlona jedynie słabą latarenką czołówki. W załomach skał, w kałużach śliskiej gliny. Podróż do sromu ziemi? Do łona sztuki?
Nie przypadkiem zacząłem od Herberta. Jego Lascaux jest dla mego Szulgan-Tasza pre-tekstem do wyjścia z milczenia po to, aby dojść gdzie indziej. Nasze jaskinie znajdują się na dwóch przeciwległych krańcach Europy. Herberta w dolinie Wezery na południu Francji, moja na zakolu Agidel w południowym Uralu. W Lascaux zaczyna się sztuka europejska, a w Szulgan-Taszu się kończy. Dalej na wschód jest Azja.
Aliści nie tylko to różni nasze jaskinie… Herbert przyjechał z Paryża do Montignac autobusem, w małej restauracji zjadł na śniadanie omlet z truflami, które zaliczył do historii sztuki jako jedno z ludzkich szaleństw, poświęcając im dwa akapity, potem pieszo autostradą do parkingu z coca-colą, skąd wprowadzono go do obetonowanego podziemia przypominającego bunkier z podwójnymi metalowymi zaworami jak w skarbcu, aż wreszcie znalazł się we wnętrzu groty. Nasza droga do Szulgan-Taszu to doba firmową „Karelią” do Moskwy, później dwie doby koleją do Ufy przez nadwołżańskie stepy Czuwaszy, Moleszy, Tatarów i Erzji, upstrzone polankami kwitnących poziomek i ramionami naftowych szybów w oddali, potem zaś jeszcze 400 kilometrów przez stepy Baszkirii w góry Południowego Uralu samochodem do Murat-Tagaju.
Budynek muzeum wyrósł przed nami na końcu asfaltowej drogi, jak gdyby w dolinie rzeki Białej (zwanej przez Baszkirców Agidel), otoczonej ze wszystkich stron zielonymi górami, sypiąc iskrami po wodzie wylądował raptem pojazd kosmiczny z innej planety, przypominający ogromnegoplejstoceńskiego ptaka, składającego skrzydła po długim przelocie. Wnętrze muzeum odpowiadało jego sylwetce, wystarczyło wejść do środka, żeby odlecieć w czasie. Niewiada tylko: w odległą przeszłość, czy w pobliską przyszłość? W późny paleolit epoki elektronicznej. Jak długo żyję, takiego muzeum jeszczem nie widział!
Sympozjum na temat paleolitycznej sztuki naskalnej w muzeum Szulgan-Taszu poświęcono pamięci Jekatieriny Georgijewny Dewlet, niedawno zmarłej archeolożki rosyjskiej, autorki wielu książek o pierwobytnej sztuce, w tym fundamentalnych Mitów w kamieniu, które teraz, kiedy piszę te słowa, leżą otwarte na moim piśmiennym stole.
Nie oznacza to, że nie interesuję się sztuką pierwobytnych ludzi, na odwrót! Zafascynowała mnie jeszcze latem 1999 roku, gdy na Wasinym jachcie „Antur” podeszliśmy do Biesow Nosa nad Jeziorem Onieżskim, gdzie pierwszy raz ujrzałem naskalne ryty. W skośnych promieniach siadającego słońca podziwiałem dzieła z epoki neolitu, kiedy sztuka była magią, a nie ścieżką do poklasku czy kasy. Poznałem tam profesor Nadieżdę Łobanową z Rosyjskiej Akademii Nauk, miłośnicę północnych petroglifów, autorkę wielu prac na ich temat. Potem przez wiele lat Nadia była moim przewodnikiem w naskalnych galeriach, odkrywając przede mną naszą pierwotną istność. Przegadaliśmy niejeden wieczór, dyskutując o semantyce rytu, ona z materialistycznym zadęciem, ja raczej z pozycji animistycznej. Odbyliśmy też parę wypraw i przyjaźnimy się do dzisiaj. To dzięki Nadii trafiłem do jaskini Szulgan-Tasz, nazywanej także Kapową Pieczarą.
Oprócz fascynacji pierwotną sztuką naskalną do Kapowej Pieczary przywiódł mnie los Aleksandra Rumina, odkrywcy jej rysunków. Sama jaskinia była znana od dawna, już w 1760 roku opisywał ją i narysował do niej wejście Piotr Ryczkow, pierwszy historyk Południowego Uralu, potem zaglądało do niej wielu, między innymi geograf Iwan Lepiechin, geolog Nikołaj Meglicki i leksykograf Władimir Dal (każdy z nich opisał ją po swojemu), ale dopiero Aleksander Rumin w 1958 roku odnalazł w niej to, czego szukał. Natrafił na skalny rysunek czerwonego konia, od którego wszystko się zaczęło. „Kto wie – pisał potem – może to pierwszy rysunek w tej pieczarze, a może na całej Ziemi? Wszak tutaj rodziła się sztuka”.
2. Postać Rumina, jak i jego konia, jest niewyraźna. Źródła, z których korzystałem, nie dają odpowiedzi na niektóre pytania. Dla przykładu: za co Wiktora Telliera, dziadka ze strony matki, potomka rodu francuskich dworzan (zbiegłych po rewolucji francuskiej do carskiej Rosji) i wychowanka korpusu morskiego, pozbawiono szarży oficerskiej i skazano na karę śmierci, którą potem, dzięki wstawiennictwu rodziny, zamieniono na wieczne posielenie w Jakucji? Nic także nie wiadomo na temat Jakutki, z którą zesłaniec Tellier spłodził Praskowię, matkę Rumina, ale jego związek z kobietą jakucką przypomniał mi podobny epizod w biografii Wacława Sieroszewskiego (do jej napisania swojego czasu namawiał mnie Giedroyc…) i to wystarczyło, żebym bliżej zainteresował się losem syna Paszeńki.
Aleksandr Władimirowicz Rumin urodził się jesienią 1914 roku w Omsku, dokąd zesłano jego ojca. Następnie Władimira Walentynowicza przeniesiono do Biszkeku i Sasza dzieciństwo spędził na kresach Rosyjskiego Imperium w kirgiskich stepach. Step nauczył go patrzeć daleko, nie dziw przeto, że w Moskwie potem się dusił. Lekarstwem była dla niego działalność w Kole Młodych Biologów przy moskiewskim Ogrodzie Zoologicznym, gdzie mógł rozwijać przyrodnicze pasje i jeździć na wyprawy naukowe. Wtedy pierwszy raz trafił na południowy Ural, swoją Ziemię Obiecaną. Potem latami wspominał bezkresne górskie grzbiety, szumiące rzeki i dziewicze lasy, po których błądziły stada łosi. Czasem tu i tam można było napotkać niedźwiedzia. A powietrze dźwięczało od dzikich pszczół. Zapewne wtenczas przyszło mu na myśl, że właśnie tutaj należałoby szukać śladów jaskiniowego człowieka, bo nawet w najchłodniejszym okresie średniego plejstocenu centrum południowego Uralu dzieliło od lodowca niemalże tysiąc kilometrów, a w późnym plejstocenie, kiedy pojawia się człowiek, półtora tysiąca. Podobnie więc, jak na zachodzie w Pirenejach, życie na południowym Uralu mogło przetrwać zlodowacenie Europy. Należało to udowodnić!
W latach trzydziestych Aleksandr Władimirowicz ukończył fakultet biologiczny Uniwersytetu Moskiewskiego jako zoolog-łowca, specjalizujący się w pierwotnym myślistwie, pracował w moskiewskim Ogrodzie Botanicznym pod kierunkiem Michała Menzbira, twórcy rosyjskiej ornitologii i przyjaźnił się z Iwanem Jefremowem, znakomitym paleontologiem i nie mniej znanym autorem powieści fantastycznych, z którym wyprawiali się na Kaukaz i do Średniej Azji. Jefremow utwierdzał Rumina w jego przekonaniu o wadze południowego Uralu w dziejach ludzkości podobnie jak archeolog Anatolij Briusow, z którym Aleksander Władimirowicz w 1945 roku na polecenie Stalina poszukiwał w Kaliningradzie bursztynowej komnaty… Nad swoją dysertacją doktorską Rumin zaczął pracować pod kierunkiem profesora Manteuffla jeszcze przed wojną, a obronił ją w 1940 roku, lecz na skutek pomówień o niezgodność pracy z linią partii dopiero w 1948 roku dzięki interwencji akademika Mścisława Keldysza, otrzymał stopień naukowy. Całą wojnę Rumin przesłużył jako zwiadowca, działając na tyłach wroga niczym jakucki łowca, za co przedstawiono go do tytułu Bohatera Związku Radzieckiego, ale wtenczas dała o sobie znać zawiść generałów, że jak to taki wyskoczek ma dostać najwyższy tytuł, a ich z paskami omijają, i Rumin tytułu nie dostał… Za to pod sam koniec wojny doznał poważnej kontuzji i gdyby nie sambo, zostałby do końca życia kaleką. Wykaraskać się pomógł Anatolij Harłampiłow, twórca rosyjskiego stylu walki. Pod jego okiem Rumin zaczął trenować i powoli powrócił do formy. Znowu brał udział w ekspedycjach (na Kiżach w Karelii łowił żmije), wykładał na różnych wyższych uczelniach, między innymi na Uniwersytecie im. Lumumby, ale nigdzie dłużej nie zagrzał miejsca, nie potrafiąc przystosować swoich poglądów naukowych do partyjnej wykładni. A KGB nie dawało spokoju, nagabując go raz po raz i za każdym razem grożąc mu, że go zgnoją, jeśli nie przestanie cudaczyć. W końcu zakończył moskiewskie sprawy, zwolnił się z pracy i pojechał na południowy Ural szukać swojego konika.
W 1958 podjął pracę jako starszy pracownik naukowy w oddziale baszkirskiego rezerwatu w Irgizłach, a już w 1959 roku ogłosił w Instytucie Archeologii Akademii Nauk ZSRR o odkryciu rysunków naskalnych w Kapowej Pieczarze! Rzecz jasna, mało kto mu wierzył, wszak świat naukowy radzieckich archeologów był w owym czasie głęboko przekonany, że jedynym miejscem występowania naskalnych rysunków epoki paleolitu jest region francusko-kantabryjski. Nieszablonowo myślącemu Ruminowi zarzucono brak kompetencji i oskarżono o nadmiar fantazji, że niby w zwykłych jaskiniowych naciekach dopatrzył się tworów ręki człowieka. Aleksandr Władimirowicz próbował się bronić, publikując w „Wokrug swieta” artykuł o rysunkach w Kapowej Pieczarze, ale rozgramiająca artykuł recenzja Otto Badera, metra sowieckiej archeologii w tamtym czasie, była gwoździem do przysłowiowej trumny Rumina. W gazetach zaczęła się nań nagonka, „Sowiecka archeologia” odmówiła publikacji tekstów wcześniej przyjętych do druku, a partia zagroziła wykluczeniem ze swoich szeregów, co wtedy groziło zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym albo zesłaniem do łagru. Szczęściem, Rumina obeszło to bokiem. Skończyło się na wydaleniu z baszkirskiego rezerwatu i powrocie do Moskwy… Krótko mówiąc, Aleksandr Władimirowicz powtórzył los Marcelino de Sautuoli, któremu zarzucono niegdyś fałszerstwo rysunków w Altamirze.
O ile Sautuola nie dożył zadośćuczynienia, zmarł bowiem z piętnem kłamcy piętnaście lat przedtem, nim jego oszczerca, autorytet francuskiej archeologii Émile Cartailhac przyznał się do swojego błędu i przywrócił dobre imię odkrywcy Altamiry, o tyle Rumin miał więcej fartu, bo Otto Bader zreflektował się i w 1960 roku przyjechał do Szulgon-Taszu, aby po niewczasie sprawdzić rewelacje Aleksandra Władimirowicza. Okazało się, że choć niektóre rysunki rzeczywiście były dziełem przyrody, to jednak większość zwierzęcych wizerunków na ścianach Jaskini Kapowej, zwłaszcze te wypełnione ochrą bordo (w odróżnieniu od czarnych nacieków) były niewątpliwie tworem pierwotnych ludzi. Tym samym Ruminowi zwrócono tytuł pierwo-odkrywcy rysunków naskalnych w Jaskini Kapowej, a konia na pierwszym rysunku znalezionym przez Aleksandra Władimirowicza, na jego cześć nazwano „koniem Rumina”. Splendor odkrywcy Rumina ominął. Był zoologiem, nie archeologiem – tłumaczyli, gdy ktoś pytał o pierwoodkrywcę.
Zaczął się boom! Znalezisko w Kapowej Pieczarze stało się światową sensacją archeologiczną, kopano w niej, znachodząc co rusz coś nowego. Kolejny rysunek na ścianie, niedźwiedzią łopatkę w glinie, motykę z kamienia, jadeitowy wisior czy dwie pokiereszowane czaszki młodziutkich dziewcząt, co do których zachodzi podejrzenie, że stały się ofiarami rytualnych mordów, ale to późniejsza historia, już z epoki brązu… Kapowa Pieczara stała się też marką turystyczną Baszkirii, rokrocznie przewalały się przez nią tabuny ciekawskich, zostawiając własne bazgroły na ścianach i nierzadko zapaćkując oryginalne rysunki. W 1971 roku zamknięto jaskinię dla zwiedzania i postawiono ochronę, w 2003 roku kopiści z Ermitażu skopiowali dla turystów rysunki naskalne na ścianie pierwszej sali jaskini, zaś w 2023 roku Olga Czerwjacowa z muzeum Szulgon-Tasza opracowała wycieczkę wirtualną po Kapowej Pieczarze.
W 1999 roku w Radiu Rassija nadawali reportaż z Szulgan-Tasza na 40-lecie znalezienia rysunków. Ludmiła Michajłowna, żona Rumina, myła w tym czasie naczynia w kuchni i znienacka usłyszała nazwisko męża. Czym prędzej pobiegła do Saszy, aby podzielić się z nim radosną nowiną. Rumin nie zwrócił uwagi, zajęty w tym czasie pozyskaniem energii z pola magnetycznego, która mogłaby zastąpić tradycyjne źródła prądu… Uniwersytet w Kanadzie proponował mu laboratorium badawcze i dom nad jeziorem Ontario, ale Rumin marzył jedynie o tym, aby osiąść z Ludą w Irgizłach i resztkę czasu spędzić w tym rajskim zakątku pośród lubianych przezeń Baszkirów. Później się zreflektował i pod koniec lutego 2000 roku do dyrektora rezerwatu Szulgan-Tasz wpłynął list, w którym Rumin wyrażał gotowość przyjazdu do Kapowej, aby dokończyć badania. Jak gdyby zapomniał, że jest na poły ślepy i skończył 86 lat.
Aleksander Władimirowicz Rjumin z żoną Ludmiłą Michajłowną Pieriegudą w Moskwie, 2005 (fot. M. N. Rasarew)
Aleksandr Władimirowicz odszedł 7 kwietnia 2007 roku w wieku 92 lat.
3. Siedząc na tarasie gościnnego domu w Murat-Tagaju nie mogę nie zgodzić się z Ruminem… Dolina Agidel to istny raj na ziemi! Znad rzeki Białej snują się mgły niby mleko rozcieńczone porannym światłem, obłe grzbiety gór w zielonej gęstwie lasu przypominają widoczki z Umbrii, w powietrzu pachnie lipami i miodnym zielem, a w glinianej miseczce na stole pieni się złoto-brązowa patoka jak bursztyn tający na słońcu. Można-li znaleźć lepsze śniadanie? Więc słówko o burzjańskiej patoce.
Baszkirskie pszczelarstwo barciowe ma długą tradycję. W Birskim mogilniku sprzed 1500 lat odnaleziono sparciałe leziwo z chobotem i zmurszały łaźbień. A sama nazwa Baszkortostanu pochodzi ze złożenia głowy (basz) z pszczołą (kort), wskazując na krainę miodem płynącą. Las zajmuje jedną trzecią republiki. Tak obszernych leśnych terenów nie ma od Ałtaju po Karpaty! Rośnie na nich ponad trzysta miodonośnych roślin. Ale tylko tu, w burzańskim regionie, żyje czarna żądliwa pszczoła leśna (Apis mellifera). Miód, dobywany z ich barci, nie ma sobie równych. Nawet kasztanowy miód z Ałtaja, zajmujący dotąd pierwsze miejsce na mojej miodowej liście, spadł z piedestału. Śniadając kurutem z burzińską patoką i kwaśnym kumysem, o Herbercie pomyślałem. Jakże daleko stąd do jego trufli.
Pisana historia baszkirskiego pszczelarstwa sięga czasów Katarzyny II Wielkiej, która lubiła zaczynać dzień o szóstej rano od filiżanki mocnej kawy z łyżeczką miodu i codziennie na twarz kładła miodową maseczkę. Caryca porównywała się do matki roju, a na tabakierce miała brylantowy ul ze złotymi pszczołami i dewizą „Pszczoły noszą miód do ula”. Na jej polecenie w 1767 roku Pietrusza Ryczkow napisał oczierk O sodierżanii pczioł, w którym wykorzystał nie tylko bartnicze tradycje Baszkirów, ale i własne obserwacje, bo w swoim majątku postawił szklane ule, aby podglądać pszczoły. U Ryczkowa znalazłem, że miody z uli oczyszczano z wosku w rozgrzanych piecach (dzisiaj używa się wirówek), a patoka sama wyciekała z plastra, dzięki czemu jej goryczka tak długo wypełnia usta, jak długo zżuwamy woskowe okruchy. Wreszcie mgły się rozsnuły jakby kurtyna się uniosła nad sceną ziemskiego paradyżu. Przede mną iskrząca w słońcu dolina Agidel w oprawie malachitowych pagórów, pośród nich Saryk-Uskan, a w nim Kapowa Pieczara.
Ryczkow pierwszy opisał Szulgan-Tasz! Całe jego dorosłe życie związane było z Baszkirią: od jej oswojenia przez Ruskich w ramach tak zwanej „Orenburskiej ekspedycji” (uczestniczył w niej jako główny buchalter), poprzez zatrudnienie na różnych szczeblach administracji Orenurgskiej guberni, po pochówek w jego baszkirskim majątku Spasskoje, który dostał w podzięce za gorliwą służbę. Piotr Iwanowicz był jednym z wybitniejszych uczonych swojego czasu: kartograf i przyrodoznawca, dziejopis i ekonomista, autor Topografii Orenburskiej Guberni i Historii Orenburga oraz wielu pomniejszych prac (bez ich znajomości o Baszkirii nie ma co się mądrzyć). Dzięki poręce Łomonosowa, stał się pierwszym członkiem korespondentem Akademii Nauk, choć nie zakończył żadnej szkoły, protekcja Katarzyny II sprawiła, że został zaliczony w poczet Wolnego Towarzystwa Ekonomicznego, a Gerhard Müller zaprosił go do współpracy z żurnalem „Jeżemiesjacznyje soczinienija i pieriewody, k polzje i uwiesielieniju służaszczimi”. To w nim Ryczkow zamieścił opis Kapowej Pieczary z ilustracją, nad którą pochylam się marząc jak mały Wołodia Nabokov, aby wejść na tę ścieżkę i wrócić do zaczarowanej pieczary.
Dlaczego Ryczkow, a nie któryś z późniejszych opisujących Kapową Pieczarę, zwrócił moją uwagę? Bo był pierwszy, który ją opisał! Kolejni powtarzali jego tropę, po drodze dodając coś od siebie. Jeśli więc chcę zobaczyć Kapową Pieczarę możliwie „czystym okiem”, śladem pierwszego podróżnika, który zabrał się za jej opisanie, to właśnie „tropą Ryczkowa”. Postanowiłem zajrzeć do pieczary z jego tekstu. Wejść do jaskini jego oczami. (Lubię teksty pierwoprochodcow. Kolejne relacje to post-teksty – literatura wtórna, scholastyczna).
W styczniu 1760 roku, objeżdżając południowy Ural, radca kolegialny Piotr Iwanowicz Ryczkow wizytował Wozniesieński Zakład Miedziowy, od którego do Kapowej Pieczary ręką podać – 14 wiorst. I choć potem pluł sobie w brodę, że o tej porze roku, nigdy więcej, zaciekawiony mitycznymi legendami o pieczarze, postanowił zobaczyć na własne oczy i opisać ją swoimi słowami. Wybrali się w sześciu, wierzchem. Kolaską w śniegu, koniom po jajca, nie daliby rady. Prowadził ich baszkirski przewodnik. W ekipie Ryczkowa było paru sołdatów z ochrony Zakładów oraz rysownik wyprawy, podporucznik Krasilnikow. Jego rysunkiem Ryczkow zilustrował Opisaniije pieszcziery, nachodiaszczejsja w Orenbrugskiej gubernii pri rieke Biełoj, kotoraja izo wsjech pieszczier башкирских, za samuju sławnuju i samuju balszuju poczitajetsja. To jego ścieżką do jaskini doszedłem.
Zaczyna z lotu ptaka… Oto główne rzeki Baszkirii spływają z grzbietu uralskich gór, zwanych dawniej Hiperborejskimi albo Ryfejskimi (gdzieś czytałem, że Ryfejskie to Sudety) i wszystkie ciekną ze szczytów, jedne w drugie się wlewając, żeby na końcu wpłynąć do Uralu. W kamienistych górach wiele jest zawalisk i przepaści, szczelin i pieczar, godnych opisu. Najciekawsza jest jaskinia nad rzeką Białą, największą spośród baszkirskich rzek. Baszkirowie nazywają ją Ak-Izyl, czyli Biała Rzeka.
Ciekawostką jest anachronizm w nazwie rzeki, do której wpływają pozostałe. Katarzyna II wprowadziła ukazem nazwę Ural, by rzeka nie kojarzyła się z pugaczowskim Jaikiem, ale ukaz wyszedł w 1775, a Ryczkow swoją relację opublikował w 1760 roku. Rozumiem z tego, że korzystam z późniejszej, już ocenzurowanej wersji jego Opisanija...
W końcu docieramy do wejścia w szczelinę skalną zwaną Portalem, bo zaiste jest wielka – czterdzieści osiem metrów na osiemnaście – jak ogromny skalny srom. Wydano nam wcześniej odzież ochronną, wyglądaliśmy jak ratownicy z epidemii covida: białe kalosze, białe skafandry i białe kaski. Jedynym, co nas różniło, była latarka czołowa na kasku. U wejścia do kamiennego włagiliszcza czekał nasz gid – Michaił – syn głównego archeologa Szulgan-Tasza, kandydata nauk Wiaczesława Kotowa. Jest historykiem sztuki! Do teraz pomnę jego wzrok spod snopu światła z mocnej baterii na jego kasku za każdym razem, kiedy odwracał do nas twarz. W oczach było ciemno i fryzurę miał pierwobytną.
Poza pierwszą salą, gdzie można oglądać kopie rysunków w poświacie od wejścia, pozostałe sale pierwszego i drugiego poziomu wypełnia ciemność absolutna (piszę „wypełnia”, gdyż w rzeczy samej ciemność jest czarna i gęsta jak czernidło) tuż za kratą dla turystów. Dalej iść nie mogą. Michał przepuszczał nas po jednemu, uważnie mierząc wzrokiem każdego.
– Od tego miejsca Ryczkow wszystko liczył w sążniach, nie darmo jego pierwszym zajęciem była buchalteria. Zastanawiał się, ilu strzelców zmieści się w pierwszej sali jaskini w zasadzce na wroga. Wyszło, że ze trzy tysiące. Był przewidujący, dwa lata później te ziemie ogarnęło powstanie Pugaczowa.
Ciekawe, jakże Rumin sobie tutaj poradził, zastanawiałem się na metalowej, kręconej drabince, pokonując po niej komin skalny – dwudziestometrowy. Jak oni tędy we trzech wciągnęli na linach dwa akumulatory od kombajnów? Tylko Rumin mógł być tak zdeterminowany. Za to mieli światła od kombajnu, nie od latarki i zobaczyli to, czego przy latarce nie widać.
My wgapialiśmy się w tę ciemnię światełkiem lampek na kaskach, Michaił silniejszym snopem wyławiał z kamiennego mroku rysunki, jakby je wyświetlał na naszych oczach. Sylwetę konia i dwugarbnego wielbłąda, całą rodzinę mamutów (jeno w jaskini Szulgan-Tasz można zobaczyć kompozycje zbiorowe), oddzielne nosorogi, bizony czy żubry (spory trwają do dzisiaj, o czym dalej mowa), cień człeka prześwitującego spod jednego z mamutów. Nie bez kozery, mówi Misza, w Szulgan-Tasz mamy do czynienia z kunsztownym wyrażeniem totemnej nostalgii, po dawnych naszych zwierzęcych formach istnienia w wodach płodowych. Pieczara-macierz, z której wychynęliśmy na świat. Naskalnym kunsztem dokazaliśmy naszą ludzką istotę – mówi to historyk sztuki, nie archeolog.
Szulgan-Tasz – to baszkirska nazwa jaskini, oznacza „górę, która się zapadła”, natomiast Kapową Pieczarę wymyślił bodaj Dal od „kapania”. Kapało z lodowych sopli, póki ich turyści nie obłamali do szczętu. Ani stalaktytów, ani stalagmitów dzisiaj w Kapowej nie ma, a jeśli gdzieś jeszcze kapie, to już tylko ze ścian płacze. Jaskinia ma ponad siedem kilometrów i jedynie cztery z nich jako tako zbadano. Przy tym dolne, podwodne piętro nie dało się spenetrować do końca. Zadusiło Walerego Nassonowa płetwonurka z Ufy, zaciskając rurkę od tlenu skalnymi wargami rozpadliny. Pieczara jest swojego rodzaju labiryntem, zależnie od oświetlenia lampką oliwną czy łuczywem coraz inne formy przybiera, przy żywym ogniu mieni się kształtami, rzuca cienie, raz dłuższe, raz krótsze, jakby zmieniając kąty patrzenia, a przy świetle elektrycznej latarki jedynie oddaje blikiem. Próbowano robić plany w różnych skalach, z profilu i en face… Z Michaiłem idziemy według planu Rumina.
Kolejne sale, Sala Obrazów, Sala Znaków i jeszcze kilka innych, w każdej nowoczesne urządzenia do pomiarów, aż nieswojo się robi dwugarnemu wielbłądowi, który wyraźnie zamierza zejść nam z oczu. A co za nich widać? Paleolityczne hieroglify, prążki na glinie kubka? Archeologowie kłócą się zażarcie o te prążki, która to kultura?
Michał co chwilę gasił światło i prosił, abyśmy i my zgasili i wtedy zapadała cisza na parę minut… Cisza, jakiej w życiu nie słyszałem. Ogłuszająca! Ciszaaa, w której tracisz orientację, bo raptem przestrzeń znika. Czy skała ze wszech stron, czy glina? Niewiada, czy się potykasz i dalej idziesz na czterech, nie wiesz, czy ze ścianą się bodziesz czy polepę klepiesz. Utytłany w glinie, na ramieniu Naty, w końcu wyłoniłem się na światło dzienne… na brzegu małego jeziorka Szulgan. W baszkirskiej mitologii z jeziorka Szulgan wyszedł pierwszy człowiek, spłodzony przez muśnięcie wody promieniem słonecznym. Wodne oko Szulgan tworzy rzeka Szulgan, która milionami lat drążyła we wnętrzu Saryk-Uksana skalny labirynt jaskini Szulgan-Tasz i wypływa na powierzchnię u jej wejścia. W jednym z mitów wyszedł stamtąd także pierwszy koń. Przewodnik stada koni baszkirskich.
– Raz jeszcze – radośnie się śmieję do Naty – udało mi się wyjść z podziemnego świata o własnych nogach, raz jeszcze nie przepadłem w Czarnej Dziurze. Plan Rumina jest jak wycinanka z superczarnego papieru. Jeśli gasimy światło z tamtej strony wycinanki, wycinanka Rumina robi się czarna jak skała, w której Szulgan ją drążył… Takiej czerni nawet Kazimierz Malewicz nie osiągnąłby.
4. – Koń dla Baszkira jest jak brat – szepną do mnie Ajzamat po kilku szklaneczkach kumysu podczas pożegnalnej kolacji.
Od zawsze odstręczał mnie od archeologii jej brak szacunku dla zmarłych i nie poszanowanie domowiny. Pamiętam pytanie Ma w Muzeum Egipskim w Turynie, staliśmy przed przeźroczystym kołpakiem, pod którym leżał zeschnięty ludzki szczątek sprzed iluś tam tysięcy lat… Podobno najstarsza mumia świata.
– Papa, a ty byś też tak chciał? Żeby ciebie pokazywali po śmierci?
Na koniec wzniosłem toast za dzielnych Baszkirów, którzy towarzyszyli nam w drodze, ugościli nas, i rozerwali. Za mistrza kuraju i wspaniały koncert, za dziewczyny z kuchni i ich pyszny kurut, za muzealnych pracowników, za ich takt, wyrozumiałość i cudowne muzeum, za atmosferę. Za gida! I za wiedzę, o którą się tutaj wzbogaciłem, bo na nowo ujrzałem to, co dawno temu wiedziałem.
A potem Ajzamat się przysiadł i opowiadał, jak dwa razy w roku jeździ do ojca za Ural po mięso. Hodują konie. Stadami po wzgórzach, same się pasą. Bo końskie mięso jest najczystsze na świecie, mówił, zaciskając ręce na kierownicy viana jakby uzdą wierzchowca spinał, Baszkir na koniu jeździ i konia pojada, koń dla Baszkira jest życiem i rozrywką w życiu.
– Jak dla Saamów renifer – odrzekłem, dogryzając suchą końską kiełbasę i poplątałem via muzeum do siebie, mamrocąc pod nosem koniec Podróży Herberta:
Więc jeśli będzie podróż niech będzie to podróż długa
prawdziwa podróż z której się nie wraca
powtórka świata elementarna podróż
rozmowa z żywiołami pytanie bez odpowiedzi
pakt wymuszony po walce
wielkie pojednanie
MARIUSZ WILK