HOME
ks. Jan Sochoń

Zamieszkać w małym Betlejem

Stawiam pytanie o początek Wcielenia, mając na myśli początek w czasie, nie zaś w odwiecznym zamyśle Stwórcy. Dwie wersje Ewangelii (bo tylko w nich jest mowa o narodzeniu Jezusa, mianowicie u św. Łukasza i św. Mateusza) nie określają, kiedy ten historyczny fakt nastąpił? Z tej racji zaczęto podejmować próby ustalenia roku narodzin Boga-człowieka. W połowie VI wieku na życzenie papieża Jana I scytyjski mnich Dionizy Mały ustalił poszukiwaną datę na 25 grudnia 753 roku od założenia Rzymu, co stało się podstawą do wprowadzenia nowej rachuby czasu i wyznaczyło rok 1 naszej ery na 1 stycznia 754 roku od założenia Rzymu. Niestety, współczesne badania uświadamiają, że wspomniany mnich popełnił błąd, umieszczając narodziny Jezusa kilka lat później, niż się to rzeczywiście wydarzyło (około 4-7 r. p.n.e.). Natomiast obchody święta narodzenia Jezusa weszły w porządek obyczaju liturgicznego najprawdopodobniej w pierwszych dziesięciolecia IV wieku, jako konsekwencja wzniesienia w Betlejem bazyliki Narodzenia, tuż nad grotą, w której doszło do tajemnicy Wcielenia. W każdym razie istotne pozostaje, że Jezus zjawił się na świecie w konkretnym miejscu i czasie, za panowania cesarza Oktawiana Augusta, na krótko przed śmiercią lennego władcy Judei, Heroda Wielkiego.

To była już wówczas niesłychana wieść: oto zwykła dziewczyna, żyjąca na najniższym stopniu społecznego uznania będzie matką Boga. Anielski posłaniec oznajmił jej przecież: „Jesteś łaski pełna”, a więc przeniknięta duchowym pięknem, moralną harmonią, prostotą i pokorą. Dlatego umiała przyjąć dar niebiańskiego macierzyństwa, doświadczając związanych z tym niepokojów i strapień, chociaż św. Łukasz podkreśla, że to narodzenie Jezusa miało przebiegać w sposób cudowny, pozbawiony boleści i wysiłku, jak promień z gwiazdy. Mogła więc stać się „drugą Ewą”, uczestniczyć w czuwaniu nad historią zbawienia, pełną paradoksów i zaskoczeń. A Józef, cieśla z Nazaretu, kim był? To przykład kogoś, o którym niewiele wiemy, chyba że wczytamy się w opowiastki apokryficzne, które obracają się w kręgu dalekim od historycznej prawdy. To równocześnie ktoś, kto znajdował się w centrum życia Jezusa w Jego latach dziecięcych i młodzieńczych. Po wydarzeniu w świątyni Jerozolimskiej teksty Nowego Testamentu już o Józefie nie wspominają. Nie tylko to mnie zawsze dziwiło, ale również i to, że w tradycyjnej ikonografii przedstawiano Józefa na ogół jako starca. Tymczasem był raczej w młodym wieku, w sile męskości i urody, odpowiedniej dla takiego etapu życia, pełen ideałów związanych z zaręczynami z Maryją, w wyniku których stał się z nią prawnie zaślubiony, choć jeszcze nie mógł z nią razem zamieszkać. Gdy więc Maryja stała się brzemienną, Józef znalazł się w moralnej rozterce. Czyżby to Ona zawiodła? Ale na to pytanie nie mógł znaleźć odpowiedzi, bo żadne z nasuwających się rozwiązań nie mogło dać racjonalnego wytłumaczenia. Mimo to Józef nie chciał rzucić cienia na Tę, której zaufał. Nie mógł wydać jej na ukamienowanie albo przekazać oficjalny list rozwodowy. Postanowił więc potajemnie odprawić małżonkę, bo przedkładał miłość ponad sprawiedliwość żydowskiego prawa, mimo że to prawo skrupulatnie przestrzegał, a może nawet zamierzał sam siebie postawić w stan oskarżenia i odejść.

Ewangelista Mateusz w przedstawianej sprawie stosuje pewien zabieg narracyjny, wprowadza mianowicie wprowadza w snutą opowieść wątek wizji sennej o ukazaniu się anioła Józefowi, który dowiaduje się, że zdarzyło się coś niewiarygodnego. Oto Maryja poczęła poza porządkiem naturalnym, w obłoku Ducha Świętego, a on ma przyjąć to Dziecko, nadać mu imię i uznać je za własne. Może to uczynić, jest bowiem ostatnim ogniwem królewskiego rodowodu – „synem Dawida” i ma do spełnienia ważną rolę w przekazaniu Dawidowego pochodzenia Jezusowi. W ten sposób dopełnia się rodowód Jezusa tak misternie skomponowany przez Mateusza, gdzie Józef zostaje nazwany „mężem Maryi”, a nie biologicznym ojcem Jezusa. Toteż jako legalny syn Józefa, Jezus zyskuje wszelkie pełnomocnictwa wraz z dziedziczeniem królewskiego, Dawidowego pochodzenia Józefa. Ta wiadomość wystarczyła Józefowi. Zniknęły znaki zapytania. Wrócił blask promieniujący ze Słowa, które przyoblekło się w ciało i zamieszkało wśród nas (J 1,14 καὶ ἐσκήνωσεν ἐν ἡμῖν, et habitavit in nobis). Owo „zamieszkiwanie” określa nie tylko realną obecność w świecie, ale konstytuuje nad podziw głęboką więź z człowiekiem, sugerując architektoniczną postać (namiot, tabernakulum), która gwarantuje bezpieczeństwo pod czuwającym spojrzeniem Stwórcy.

Ale to, co uspokoiło Józefa, w dalszym ciągu niepokoi nas. Bo już prawie nie wierzymy w misterium i bardzo trudno nam pojąć (gdyż wszystko ma mieć naturalną przyczynę), że do tej wyjątkowej sytuacji trzeba przystępować z niezwykłą kulturą serca, z wyjątkową dyskrecją i powściągliwością pełną czci. Trudno też nam uchwycić, że to wydarzenie nie zostało nam dane jako zagadka dla umysłu, ale objęło całe nasze człowieczeństwo: rozum, wolę, serce jako wyjątkowe bogactwo, świetlista szczelina z innego świata, przez którą pada na naszą stronę promieniowanie otuchy i pociechy. Trzeba jedynie uchylić te drzwi, by Chrystus zamieszkał w nas jak w małym Betlejem. Żyć z trwałym przekonaniem o natchnionym sensie wiary i o tym, że to, co nas spotyka w życiu i to nasze życie kształtuje, nie zależy jedynie od naszych wysiłków, lecz zasadniczo rodzi się za sprawą Ducha Bożego.

 

Andrea della Robbia (La Verna, Basilica Maggiore), fot. J.S.

 

Kiedy anioł Gabriel odszedł od Maryi, ona nie została sama. Był z nią Bóg i już niebawem po narodzeniu, Maryja, Józef i Jezus gotowali się do podjęcia tułaczki. Ta brutalna konfrontacja wcielonego Boga z realiami świata nie oznaczała zgody na dziejące się krzywdy, raczej wskazywała na chęć przyjęcie nieznanego i nieoczekiwanego, jako gest solidarności z wypędzanymi, nękanymi i prześladowanymi. Wciąż ich nie brakuje, i to nie tylko z powodu coraz bardziej wyrafinowanych form międzynarodowych konfliktów, również dzięki rosnącej bezduszności i nietolerancji środowiskowej, nierzadko ponawianej w imię szczytnych ideałów.

Trudno, doświadczamy kryzysu sięgającego niemal wszystkich wymiarów kultury, zwłaszcza antropologii, metafizyki, religii, sztuki, polityki. Onegdaj Antoni Gołubiew w zbiorze esejów Poszukiwania (Kraków 1960) przypominał, że każda epoka wielkiego napięcia religijnego dawała wielką sztukę konfesyjną, może z wyjątkiem pierwszych wieków chrześcijaństwa. A dziś? Te stajenki betlejemskie, będące zbiorem pseudosielskich pastuszków, nadętych królów i rachitycznych owieczek, co ma poniekąd uzmysłowić hołd wszystkich ludzi dobrej woli oddany Słowu Wcielonemu, a jest tandetną dekoracją, wypraną z jakiegokolwiek wyrazu. Tymczasem Matka Boska nie jest „różowo-niebieska”, święci nie są bezmyślnymi lalkami, stajenka nie jest sentymentalnym obrazkiem. Pokój i spokój świętości osiąga się długim trudem i twardą walką, mozołem i znojem. Jaki ton nadaje naszym religijnym przeżyciom tego rodzaju sztuka dewocyjna? Najczęściej ubarwienie najbanalniejszego lazuru i łatwiutkiej różowości – i taki akcent ma wychowywać modlących się ludzi, mówiącego homilie kapłana, zabłąkanego przypadkiem do kościoła niewierzącego, który może z trudem szuka prawdy i odnaleźć jej nie umie. Czy któremuś z nich wspomniana kiczowatość ukaże, czym jest religia?

 

Andrea della Robbia (La Verna, Basilica Maggiore), fot. J.S.

 

Dodajmy do przywołanych i dosyć oczywistych uwag kwestię znacznie poważniejszą. Wszystkie możliwe do zrealizowania konsekwencje sekularyzacji, zdziczenia obyczajów, zaniku autentycznych relacji międzyludzkich, akceptacji manipulacji genetycznych, zmiany statusu rodziny i tym podobne – na naszych oczach stają się zaraźliwym lekarstwem. Następuje techniczna transformacja świata, która nie dotyczy jedynie sfery technologicznej, ale przede wszystkim samych ludzi, ich sposobu myślenia, postrzegania i rozumienia rzeczywistości, nie wyłączając kwestii powiązanych z organizacją życia zbiorowego, wychowania i legitymizacji władzy. Tacy myśliciele jak Martin Heidegger, Ortega y Gasset, Jacques Ellul czy Jürgen Habermas zdają się postulować, że zdobycze techniczne urastają do wymiarów systemowej ideologii, której potęgi nie jesteśmy w stanie oszacować ani określić, przeczuwając jej bardzo negatywne, wręcz apokaliptyczne skutki zwłaszcza w obszarze humanizmu, etyki, prowadzące w prostej linii do budowy „ery postludzkiej”. Heidegger w sposób charakterystyczny wiązał ten proces z koncepcją własnej metafizyki. Spojrzał na byt z technicznego punktu widzenia, co oznaczało ujęcie owego bytu jako przedmiotu kalkulacji i planowania, który w związku z tym musiał popaść w zapomnienie. Prawdziwe myślenie zostało więc zaprzepaszczone i dlatego filozof z Badenii starał się je odnowić, o czym świadczy procedura przywracania znaczeń takim słowom jak „troska”, „bliskość”, „spokój”, „dar”, odnoszonych do porządku ludzkiego, na którym zdaje się zatrzymywać jego myśl, zaniepokojona wszakże tym, że współczesne odejście bogów, w tym Boga chrześcijan, z przestrzeni duchowej i kulturowej, nie bywa odbierane przez wielu ludzi jako dotkliwy brak, choć tęsknota za transcendencją pozostaje.

Przyjąłem tę perspektywę interpretacyjną z przekonaniem, że zdołamy przebić się przez mgły zalegające nad adwentowym czasem i świadczyć o prawdzie Wcielenia, dosłyszeć, że do najważniejszych momentów życia należą spotkania, kiedy odwiedzamy się nawzajem, albo spotykamy niespodzianie. Widząc się twarzą w twarz, jesteśmy w stanie głębiej się poznać, ujawnić nieco ze swej osobowej niepowtarzalności, przeprosić za urazy, niezręczności czy zadany ból. Trzeba tylko wzmóc wysiłek i wyruszyć w drogę. Adwent to taki moment wskazanej wędrówki do Boga, w której jakbyBoga w nas jeszcze nie było. Proszę odpowiednio zrozumieć to, co piszę. Nie chodzi tu o to, że w ogóle Boga nie spotkaliśmy. Ponieważ jednak istnienie jest uwikłane w sieci najróżniejszych przygodności, wszystkie ludzkie ukierunkowania ku Niemu nie mają pełnego wymiaru. Wydobywają się poniekąd z mroku ułomności, z mroku kultury, która traci religijną pamięć i zdaje się coraz bardziej polegać na sobie i swych możliwościach. Tym bardziej więc adwentowe oczekiwanie warto przestawiać na tory przyszłości, nie tej odległej, ledwie wyobrażalnej, ale nam najbliższej. Pierwsi chrześcijanie przyjmowali, że powtórne przyjście Jezusa (Paruzja) wydarzy się jeszcze za ich życia, stąd ich oczekiwanie zyskiwało niezwykłą gęstość egzystencjalną. On co prawda nie określał bliżej tego momentu, nie ujawniał „struktury” obiecanego Królestwa. Wyrażał się o nim metaforycznie, w przypowieściach.

Oznacza to, że dla chrześcijan liczy się nie tyle znajomość daty końca dziejów, ile raczej nieustanne umacnianie chęci życia zgodnego z ewangelicznym duchem, z wymaganiami, które wypływają z „godziny Jezusa”, czyli z Jego śmierci i zmartwychwstania. Istotny jest czas Kościoła, rozpoczynający się od Zielonych Świąt i trwający nieprzerwanie aż do eschatologicznego wypełnienia się ostatecznego „dziś”. W nim chrześcijanie mogą realizować ewangeliczne powołanie. Nie muszą już czekać na Mesjasza, jak Żydzi, gdyż w Jezusie „czas się wypełnił” (Mk 1,15). Nastąpiła, by tak nazwać, temporalizacja Boga, dzięki czemu możliwe stało się uczestnictwo człowieka w tajemnicy zbawienia. W związku z tym, życie – nie tylko ludzi wierzących – ma nabywać takich energii, dzięki którym będzie się stawać żywym domem, gdzie może się rodzić i zatrzymywać Chrystus.

 

Andrea della Robbia (La Verna, Basilica Maggiore), fot. J.S.

 

Skoro tak, czekajmy na Boże Narodzenie z nieukrywaną radością, choć nie będzie to łatwe. Jako że opanowała nas apatia i powoli zapominamy, że nic, co ludzkie, nie jest i nie może być obce samemu Bogu. To On wędruje z nami i zbawia w ziemskich mrocznych dziejach. Z wyłuszczonego powodu powinniśmy okrywać Boga na nowo, uczyć się od początku dosłowności obietnicy, że Mesjasz-Emmanuel naprawdę przychodzi, dotyka nas w aurze jednostkowej wrażliwości i podatności na zranienia. Warto nazywać te różnorodne miejsca dotyku Boga, warunkowane niepowtarzalnością każdego z nas oraz stylem decyzyjnej aktywności. Z tak wyostrzonym rozumieniem sytuacji, w jakiej istniejemy, usiądźmy do tegorocznej wigilijnej wieczerzy. Choćbyśmy nie mogli być wszyscy razem, choćby rozdzielała nas siła społecznopolitycznych wyborów – nie zamartwiajmy się. Zachariasz, ojciec Jana Chrzciciela wyśpiewał radosne uwielbienie. Miał ku temu powody. My też je mamy. Boga z naszego życia i ze społeczeństwa, które współtworzymy, nic ani nikt nie zgoła wykorzenić. Można Go wyrzucić z osobistej świadomości, wyszydzić tych, którzy dążą do przepajania miłością najdrobniejszych czynów przez siebie podejmowanych, nie bacząc na podszepty świata narzucającego z przemożną siłą określone style obecności moralnej i obyczajowej.

Wszak nie sposób Boga zabić w żywym, wierzącym sercu. Gdyby nawet chrześcijan zamknięto w odosobnionym getcie, zrujnowano świątynie i zmusiło do milczenia, pieśń adoracji za dary płynące z nieba nie przestanie rozbrzmiewać. Biały, lśniący czystością opłatek zawsze będzie łączył i gromadził wokół siebie osoby kształtowane przez religijne widzenie rzeczy. Rozpoznających, że świąteczna – zresztą nie tylko świąteczna – codzienność nie może być wypełniona życzeniami, ale nadzieją. Mamy mnóstwo zamierzeń i nasze oczekiwanie często jest w nie uwikłane. Chcemy, żeby było lepiej, zgodnie z najskrytszymi pragnieniami. Jeśli dzieje się inaczej, wpadamy w odrętwienie i marazm, choć ważna jest akurat pogoda ducha.

Maryja i Józef nie byli przeciążeni nadmiernymi zamiarami. Umacniało ich natomiast zaufanie, że coś się spełni, ale spełni zgodnie z obietnicą, a nie z wątpliwymi zamysłami. Byłoby doprawdy czymś fatalnym, żebyśmy w niezwykły wieczór, tuż przed Pasterką, dali się ponieść marzeniom, nie zaś nadziei. Bądźmy tedy, na ile to możliwe, razem w rodzinnym gronie, a nawet kiedy jesteśmy samotni. Miłość, żeby rozkwitać, nie potrzebuje wielkiej przestrzeni, ani wyjątkowego blasku. Wystarczy jej żar wewnętrznej czułości oraz camera obscura, czyli duchowe oko patrzące odpowiedzialnie i pokornie na rzeczywistość i tajemnice ją przenikające.

ks. JAN SOCHOŃ

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Autorzy
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek