fbpx
HOME
Świadectwa

Wanda Leopold „O pogrzebach Leca i Stawara”

Wanda Leopold, 1920-1977, krytyk literacki i socjolog literatury, polonistka i afrykanistka. Zaangażowana w działalność niepodległościową w czasie okupacji i opozycji demokratycznej po wojnie. Tekst o pogrzebach Leca i Stawara pochodzi z prowadzonych niekonsekwentnie notatek z zawierającego coś w rodzaju dziennika zeszytu, gdzie niezbyt konsekwentnie zapisywała refleksje nad chwilą bieżącą i wspomnienia, głównie okupacyjne. Jest to stukartkowy zeszyt w kratkę, w twardej okładce, na której napisała „1965”.

Honorata Sosnowska

Pisane 2 maja [1966]. I jeszcze jedno: Lec. Jest może trudniejszą sprawą patrzeć na czyjeś powolne umieranie niż być uderzonym wiadomością o czyjejś śmierci nagłej. Broniewski był w szpitalu i jego niebywała żywotność niemal do ostatniej chwili górowała. Stawar umarł poza krajem i poszło to tak szybko, że jednak wiadomość o jego śmierci była zaskoczeniem. Nie mówię o Piętaku, o Machu. Lec miał operację mniej więcej rok temu. To najczęściej bywa w przybliżeniu taki okres. U Wolpego też się to zgodziło. Nie sposób patrzeć na Leca w ostatnich tygodniach. Wyprowadza go żona. Z zażywnego pana, o błyskających iskierkach dowcipu w oczach, jest szkielet obciągnięty szarozieloną skórą. W twarzy widać tylko oczy, nagle duże, ciemne i gorejące. Można by powiedzieć, że ta twarz wyszlachetniała, jest jakby uduchowiona. Rusza się wolniutko, ostrożnie, jakby bał się uszkodzić coś, co nosi w środku, jakby bał się poruszyć tego raka, który go zżera. I z tygodnia na tydzień widać mniej sił, jeszcze bardziej wychudzoną twarz, zieleńszą skórę, większe oczy. I pewnego dnia żona wyjechała na trzy miesiące do Brukseli. A następnego wzięto go z powrotem do szpitala.

Dwa razy w ciągu wojny, nie licząc codziennych wypadków i walk w partyzantce, uniknął śmierci przez przypadki tak przedziwne, że zakrawające na nieprawdopodobieństwo; przez przypadki takie, które się tylko w czasie wojny zdarzały, i których nie można umieszczać w literaturze, bo każdy się skrzywi na tanią amatorską fantazję. Raz, było to już w czasie egzekucji. Wspomina, że dwa razy umierał. Ale teraz nie ma wojny i człowiek umiera trzeci raz, umiera nieodwracalnie. Nie zdarzy się cud-wypadek, który powstrzyma działanie raka. Umrze człowiek, w momencie, kiedy wreszcie uporządkował sobie życie, cieszył się ojcostwem jedenastoletniego synka, pisał coraz ciekawsze wiersze i wszedł w literaturę świata swymi „myślami nieuczesanymi”, swoim odkryciem czegoś między fraszką a aforyzmem, tworząc lapidaria współczesności na miarę największych moralistów-ironistów. Amerykanie, którzy postanowili zakopać czy zatopić pod Nowym Jorkiem specjalnie zabezpieczony przekaz o naszym świecie, dla ludzi, którzy będą za pięć tysięcy lat, powinni włożyć tam też paperback z Myślami Leca. I nie ustawała ta erupcja, formułowana zawsze w zgiełku, najchętniej w kawiarni, na bibułkowych serwetkach, jeśli czasem w domu, to przy otwartym na pełny regulator radiu. Nie zbierał tego nigdy, kiedy raz poszło w świat. Męką było doprosić się, aby przejrzał, co było w czasopismach, wybrał, powycinał, wkleił do książki. Maszynopisy zawsze ginęły. Nawet z wierszami było trudno, a cóż Myśli. Każda najdrobniejsza sprawa techniczna przerażała go i paraliżowała. I nic dziwnego. Z zawodu był myślicielem. Może to brzmi po staroświecku, ale odpowiada prawdzie. Napisałam machinalnie: był. Jakby już nastąpiło pożegnanie. Może i nastąpiło. Skarżył się w czasie ostatniego spaceru: „nawet paska do spodni założyć nie mogę, bo boli. Muszę nosić szelki. Ale najgorzej, że nie mogę myśleć. Zupełnie nie mogę myśleć”. I w oczach zdumiona rozpacz. Bo wiele rzeczy mu życie odejmowało. Ale zdaje się po raz pierwszy: zdolność myślenia. Ile tygodni będzie w tym szpitalu? Lekarze mówią: może kilka, może parę. Nie można na to patrzeć, nie sposób się pogodzić z bezradnością.

Stanisław Jerzy Lec, lata 60. Fot. Jan Popłoński (Zdjęcie z archiwum rodziny pisarza).

Umarł Lec 7 maja, w sobotę, o 19:30; w czwartek byliśmy u niego. Był już przeważnie skulonym kształtem, nieodrywającym głowy od poduszki, niezwracającym nawet oczu, widzącym jedynie na ich ustawionej linii. Jęczał bardzo, prawie nieustannie, chwilami wstrząsały nim torsje, bardzo niewyraźnie mówił wtedy „nerkę”, a babcia już mu ją podsuwała, trzymała głowę i rękę. Parę razy się przecknął, powiedział: „Pani Leopold”, powiedział: „Przepraszam”, powiedział: „Ja jestem bardzo chory” i znów: „Przepraszam”. Przecknął się wyraźnie, kiedy spytaliśmy babcię, czy zawiadomili Krysię [Świętońską]. Bardzo wyraźnie powiedział: „Niech Komarowa zadzwoni”. Nie dosłyszał jak babcia mówiła, że depeszować będzie rano, ale samolot jest tylko dwa razy w tygodniu, najwcześniej w sobotę. Bóle się wzmagały i babcia wyszła poprosić o zastrzyk uśmierzający. Kiedy wyszła, powiedział: „Babcia to anioł”. Po zastrzyku spocił się bardzo i jakby zdrzemnął. Babcia mówiła, że przed nami był Śpiewak, Wyka i Strojnowski i jak Wyka ze Strojnowskim zaczęli mówić o wystawie M.[ieczysława] Bermana w Zachęcie, gdzie jest cała sala Leca, ożywił się i rozmawiał prawie normalnie. Kajetan [Sosnowski] wpadł do szpitala jeszcze w piątek. L.[ec] był zupełnie skulony. Nie poznawał. Babcia siedziała w nogach łóżka. Babcia mówiła jeszcze, że w środę zrobili mu transfuzję. Kajetan chwycił się tego, spytał, czy robią jakąś nadzieję. Żadnej – odpowiedziała spokojnie i zwyczajnie. W środę byli też obaj chłopcy. Cały czas bawili się zainstalowanym przez babcię wiatraczkiem – wentylatorkiem. Nie zdawali sobie sprawy. Krysia przyleciała w sobotę po południu; była w szpitalu na samo konanie. Pojechała z Jankiem [Lecem]. Janek twierdzi – trudno dociec, czy dla jej ulgi, czy rzeczywiście tak mu się zdawało, że jeszcze ją usłyszał, czy odczuł, że zmienił mu się oddech. Oni we dwoje byli przy śmierci.

W niedzielę u Krysi. Pokazuje duży czerwony brulion, który zabrał z sobą do szpitala. Próbował i tam zapisywać. Ostatnie słowa są: „Najzwyczajniejszy anioł”. „Anioł” napisane jest bardzo wyraźnie. Sądzę, że odnosiło się to do babci. Nazywał też aniołem siostrę Marię, siostrę zakonną, która czuwała przy nim którejś nocy i okazywała mu najwięcej troski i serdeczności. Krysia mówi, że i wiedział i nie wiedział o swojej chorobie. Ponieważ jednak żaden lekarz nie powiedział mu wprost i wyraźnie, najczęściej nie dopuszczał do świadomości, czepiał się myśli, że nerki, reumatyzm itp. Bardzo chciał żyć, choć jednocześnie te lata od swojego rozstrzelania, dwadzieścia dwa, jak mówił, uważał za darowane.

Babcia Świętońska. Najzwyczajniejszy anioł. Do końca trudno o lepsze określenie. Spotkanie w jakichkolwiek okolicznościach z takim człowiekiem jak babcia wyzwala wdzięczność za samo istnienie takich egzemplarzy człowieczego gatunku, daje chwile uniesienia optymizmem i wiarą, grzeje.

Babcia jest cała naturalną dobrocią. Nie ma w niej nic sztuczności, nic choćby z tego, że coś robi z przyjętego obowiązku, z powinności. Jest cała na jednym wewnętrznym odruchu: życzliwości i pomocy innym; jej natura jest jakby kwintesencją tych tylko cech. Nic tego nie mąci, nie widzi się w tym żadnej służebności, ofiarnictwa, poświęcenia. Jest to tak proste jak niemal organiczne funkcjonowanie. Tak nadzwyczajne, że aż wydaje się zwyczajne. Babcia siedziała cały czas w nogach szpitalnego łóżka, wpatrzona, czujna na najmniejszy gest i poruszenie. Nie było w niej uprzedzania, życzeń, narzucania się czy czegoś nie trzeba, ale jednocześnie na prawie reakcji: we właściwym momencie podana nerka, otarty pot, przesunięta poduszka, wezwanie siostry z zastrzykiem. Niezawodność wiedzy i postępowania, którą czasem mają najczulsze matki w stosunku do dzieci. Rzadkie słowa, zwyczajne i proste, poddane prawdzie, nie bojące się zwątpienia, obnażające, ale nigdy bolące, dotykające. Większe mądrością równoznaczną tu z dobrocią, odnowione, bo osadzone w innej regule ludzkiej, stosowanej tak generalnie, wszechobejmujące jak reguła natury.

I gdzieś tam na dnie było między nimi wielkie porozumienie. I dobrze też, że przez cały ten czas, który odkrywał zasłony z najbardziej ukrytych, przewrotnych i szacownych reguł ludzkiego świata, miał tę wyjątkową regułę oznaczoną jako najzwyczajniejszy anioł, przed sobą i przy sobie.

Pogrzeb był poruszający. Po prostu dlatego, że wszyscy, którzy przyszli, byli poruszeni. Nie było osób, które by przyszły z zewnętrznego czy narzuconego obowiązku. Byli przyjaciele i koledzy. Nie było też oficjałów. Podobno zresztą ministerstwo targowało się, by pogrzeb był jak najcichszy, najbardziej kameralny. Targowało się nie tylko ze Związkiem, ale i z wojskiem. Wojsko bowiem – nikt się już nie rozezna w tej polskiej plątaninie – chciało uczcić jak najbardziej. Spychalski przysłał kondolencje i wydelegował jakiegoś pułkownika, ofiarując wszelką pomoc przy organizacji. W rezultacie postawili na swoim. Była kompania honorowa, orkiestra wojskowa i – co zawsze najpotworniejsze – trzy potężne salwy. Było także trzech gienierałów w delegacji i ogromne, okazałe wieńce. I pierwszy przemawiał naczelny generał z polwychu. Co do reszty – pierwszy raz widziałam przejętego Pasternaka, w sposób ludzki i bezinteresowny. Nikt nie starał się ukryć wzruszenia i wszystkie twarze ludzkie były zmienione. Zmienione w sposób, który dawał świadectwo najlepszym w nich uczuciom, a przy tym łączył ich we wspólnotę. Było to jak wielki pogrzeb rodzinny. I było to też pierwsze pośmiertne działanie Leca. Wśród tego tłumu, jak dalecy krewni z innego kraju rysowali się Br. i B.razem zresztą stojący. Wykwintni i nieskazitelni jak zawsze, bezbłędni w przestrzeganiu zasad zachowania w każdej sytuacji, ale też wyżsi ponad prymitywizm ujawniania uczuć w taki sposób popularny jak zmiana mimicznego wyrazu, lub, co gorsza, czerwieniąca powieki łza. Być może ich uczucia ukryte są bardzo głęboko, ale czasem wydaje się, że tak głęboko, iż sami nie mogą ich dosięgnąć. Ostatnio w ogóle w coraz bardziej krzepnącej masce według polskiego wyobrażenia: ja, Europejczyk – artysta na szczytach kultury. Uginają się pod brzemieniem wieków, ale nieustannie czują się ich nosicielami, ostatnią kwintesencją, dumnym schyłkiem, ale i niezaprzeczalną wielkością, dostąpieniem szczytów, namaszczeniem kulturą. Chodzą jak pomazańcy, aby to namaszczenie było widoczne. Noszą się jak czary napełnione, ostrożnie i uważnie, by nie uronić wypadkiem cennej zawartości i by było widoczne jednocześnie, że ona tam jest. W rezultacie oczy B., w których jeszcze kilka lat temu zapalały się jakieś błyski, są teraz puste i jednakowe jak oczy barana. Chyba bardzo trudno jest żyć w wiecznym poczuciu, że się jest reprezentantem szczytów kultury.

W Lecu nie było nigdy śladu obnoszenia kultury, a przecież próbując określić jego cechy, chce się od razu powiedzieć – człowiek o wielkiej kulturze. Może tak ją kochał – to wszystko co ludzie – że nigdy nie czuł się na jej szczycie. Pozornie wydawał się czasem zwykłym egocentrykiem, zapatrzonym jedynie w najbłahsze swoje sprawy, potrafiącym godzinami boleć nad przestawioną literą. O większych swoich, osobistych sprawach też nie mówił. Jeśli mówił o innych ludziach, to dotyczyło to ich przeszłości nie współczesności i najchętniej o ich warstwie powierzchownej: genealogia, koligacje, daty, fakciki, nazwiska. Świetną miał pamięć kronikarską, lubił wydobywać nieoczekiwane, zamierzchłe historie, głównie z tej swojej ulubionej linii Lwów – Wiedeń. Współczesnych naokoło zdawał się nie zauważać, nie widzieć, zdawało się go to nie obchodzić. I tylko rzadko, jakimś jednym zdaniem, pół uwagą rzuconą w najbardziej naturalny sposób, okazywało się, że nie tylko widzi, ale widzi bardzo wiele i ma już ocenę, która nigdy nie była emocjonalnym potępieniem, ale raczej tłumaczeniem, syntezą przyczyn. Szczególnie tam, gdzie chodziło o pojedynczych ludzi.

Dziennik Wandy Leopold

Pogrzeby z trudem wytrzymuję. Zawsze wtedy ogarnia mnie przerażenie, że połowa mojego życia, dwadzieścia parę lat, mogę wyznaczać pogrzebami bliskich. A przecież nie jestem jeszcze taka stara. Jest to bardzo trudne, bo nie jestem zdolna do uczuć i pojęć abstrakcyjnych, mój świat składa się z poszczególnych ludzi. I mimo wszystko w każdym pogrzebie plącze się jakaś symbolika wyrosła z całego życia tych ludzi. Mimo, że nie raz zatłukiwana konwencjonalnością.

Nieważna jest chronologia. Więc Stawar, bo wypływa na pewno na zasadzie skojarzenia z Lecem, wykruszenia się tych najbliższych sąsiadów z małego miasteczka na Nowym Mieście w Warszawie. Wracając skądś wieczorem czy latem wyszedłszy na spacer, zawsze przechodząc podnosiło się głowę: czy u Stawara się świeci i w którym pokoju. Jeśli w tym pierwszym, nie sypialnym, znaczy, że można zajść. Stawar wieczorami nie pracował, przeznaczał na to godziny ranne; starał się prowadzić uporządkowany tryb życia, co oczywiście nie zawsze mu się udawało. W każdym razie wieczory to był teatr, kino czy wizyty. Wbrew opinii samotnika wiele osób odwiedzał i wiele do niego zachodziło. Miał tylko obyczaj, który prowadził nieraz do zabawnych sytuacji, konspirowania pewnych grup znajomych przed innymi. Każde odwiedziny traktował trochę jak „spotkanie”, nie całkiem towarzysko. Często, gdy zaszliśmy niespodziewanie, a ktoś akurat był u niego, przepraszał w przedpokoju, że jest zajęty, mimo, że z głosów dolatujących z pokoju orientowaliśmy się, że są tam ludzie doskonale nam znani. I odwrotnie, gdy ktoś zadzwonił podczas naszej bytności, postępował wobec niego podobnie, mimo, że był to wspólny znajomy. Myśmy mogli się spotkać ewentualnie z Puzynami, Drewnowskimi – to jakoś łączył, choć też nie zawsze. Bardzo długi czas prawie całkowicie była zakonspirowana rodzina. Te nawyki czy urazy konspiracyjne były bardzo silne, odbijały się na całym jego postępowaniu. Któregoś razu na przykład poprosił mnie, czy by się nie mógł spotkać u nas w mieszkaniu z Jankiem Strzeleckim i to tak, by nikogo nie było w domu. A przecież Janek doskonale wiedział, gdzie Stawar mieszka i vice versa, i w każdym razie Janek bywał u Stawara. Było to więc takie „pożyczenie lokalu”, bóg raczy wiedzieć, jakimi ostrożnościami podyktowane. Kiedy wyjeżdżał z Warszawy prosił Olka [Sosnowskiego], żeby znacznie wcześniej odwiózł rzeczy, a potem dopiero sam wychodził spacerowym krokiem, że niby po prostu jest to normalne, codzienne wyjście do miasta. Przez telefon mówił jak najkrócej i tylko rzeczowo. Najczęściej wpadał bez zapowiedzi, zawsze wieczorem, zły był, jeśli nie zastał. Zależnie od nastroju, którego przyczyny były często dla postronnych niedocieczone, potrafił przesiedzieć parę godzin niemal w całkowitym milczeniu, lub też monologował nieraz równie długo. Te monologi, szczególnie, gdy podsyciło się je od czasu do czasu odpowiednimi pytaniami były nieraz ciekawsze niż to, co pisał, bardziej dopowiedziane, śmielsze, pokazujące też orientację w bardzo wielu dziedzinach. Kajetan [Sosnowski] zwykle swoimi fajerwerkami pomysłów na rozmaite tematy potrafił go rozruszać, Stawar bardzo go lubił i twierdził, że przypomina mu Szczukę. W ogóle zachował tęsknotę do form przedwojennego działania, do uczestnictwa czy może nawet pewnego przywództwa w grupie polityczno-artystycznej i pewne jego rozmowy, pewne przelotne entuzjazmy w stosunku do rozmaitych inicjatyw były jakby sondowaniem, inspirowaniem wiążącym się z taką nadzieją. Spotkania i kontakty. Poznawanie ostrożnie nowych ludzi, szczególnie młodszych, którym najpierw długo się jednak przyglądał, śledził, co piszą, zbierał informacje. W czytaniu, co prawda był leniwy (może i wzrok był już tu winien) i nie raz prosił o gruntowne streszczenie artykułów z prasy. Bardzo często wpadał też do drugich sąsiadów, Puzynów na Kościelnej, co bodaj trochę nużyło Keta [Konstanty Puzyna], z którym się zresztą prawie notorycznie nie zgadzali na żaden temat, ale Stawar wielbił przede wszystkim Alę [Ślesińską] i jako piękną kobietę i jako artystkę, a przy tym, jak wiadomo, nie przeszkadzało mu ani nie krępowało parogodzinne nawet milczenie i jak znacznie mniej powszechnie wiadomo, bo zestaw innych jego cech pozornie przeczył temu, był niesłychanie wrażliwy na kobiecą urodę. A Ala była wtedy rzeczywiście w rozkwicie i urody i twórczości. Kiedy wyjeżdżał na ten swój pierwszy wyjazd do Paryża, było w jego postawie coś z próby szukania utwierdzeń i lekarstwa. Nie przypuszczaliśmy jednak ani przez moment, że może chodzić także o utwierdzenia i lekarstwa fizyczne, medyczne. Wielu znajomych pokpiwało zresztą z tej wyprawy. Zdawało się zupełnie nie pasować do tego antyokcydentalnie nastawionego parweniusza. Co do zdrowia to z objawów i zachowania nie wyglądało to groźnie. Dieta, odbijanie, czasem trochę boleści – ot, nadkwasota, najwyżej początek wrzodowej choroby, sprawa u starszych panów bardzo częsta. Opowieści o dolegliwościach, przejmowanie się tym, zresztą nie przesadne, ale i to kładło się raczej na karb hipochondrii. To też w kilka miesięcy później trudno było uwierzyć, że naprawdę umiera w obrzydliwym i obcym francuskim szpitalu. I stało się też jasne, że pojechał tam także z nadzieją szansy ratunku, a przynajmniej skontrolowania diagnozy. A kiedy okazało się, że nic go nie uchroni, zaczął gorączkowo pisać, próbował robić jakiś myślowy testament, ale nie miał już siły.

Było lato, a zresztą bodajże przepisy międzynarodowe nie pozwalają na przesłanie ciała. W każdym razie jest to bardzo trudne. Zdecydowano się przesłać prochy. Samolotem. Do przyjęcia tych szczątków na lotnisku Związek wydelegował mnie i Puzynę. Wiedziano, że byliśmy ze Stawarem blisko. Drewnowski był poza Warszawą. Zdecydowano też, że ma być ktoś z egzekutywy, w gruncie rzeczy nie wiadomo, dlaczego, bo przecież Stawar w partii nie był, ale w ostatnim okresie kokietowano go niewątpliwie trochę, jako że wybitny krytyk, marksistowski jawnie i zawsze. Jechał jeszcze jak zawsze Parczewski, organizator z urzędu wszystkich takich spraw w Związku, mający stosunek niejako zawodowy, urzędnika jadącego na delegację w teren czy coś w tym rodzaju. Samolot z Paryża przylatuje wieczorem. Po nagrzanym dniu, lunął gwałtowny, ale nieustający deszcz. W drodze na lotnisko milczeliśmy. Ja i Ket nie wiedzieliśmy właściwie jaki Wygodzki ma stosunek do Stawara, czy to coś dla niego znaczy, a jednocześnie z wieku i urzędu jemu przypadała inicjatywa w pokierowaniu przebiegiem tego. On z kolei musiał się czuć nieswojo, bo do końca żadnej inicjatywy nie przejawił. Samolot się spóźniał. Przeskakując w ulewie od budynku do budynku portowego dowiedzieliśmy się, że na płytę nas nie wpuszczą i że w ogóle nikt nic na lotnisku nie wie, jakoby tym samolotem miały przybyć jakieś prochy. Lało, samolot się spóźniał, personel się denerwował. Stanęliśmy więc przy wejściu dla wychodzących, tam oczekując urzędnika z ambasady z urną. Nieliczna grupa pasażerów szybko się jednak rozeszła i celniczki zaczęły już zamykać swój kram. Przyszło nam do głowy, że może nie dali urzędnika, tylko zlecili opiekę którejś stewardessie. Wygodzki na wszelki wypadek został jeszcze przy wyjściu, my z Ketem zaczęliśmy znów skakanie w błocie, ciemności i deszczu od budynku do budynku, od drzwi do drzwi. Nie, stewardessy nic nie wiedziały, spieszyły się do autobusu, radziły zajść do biura przesyłek. Jeszcze było otwarte. Mała klitka z wydeptaną drewnianą podłogą, wąską ladą i paroma rzędami półek w głębi. Urzędniczka coś tam wypisywała. Z trudem przełykając wstyd niewłaściwości pytania, poprosiliśmy o sprawdzenie czy wśród przesyłek nie ma urny z prochami. Patrzyliśmy sami na półki, ale było na nich tylko kilka paczek wielkości pudełek od obuwia, jedna bardziej sześcienna. Urzędniczka rozejrzała się po półkach, powiedziała „jest” i zaczęła grzebać w papierach. Parczewski pobiegł po Wygodzkiego. We czwórkę ledwo mieściliśmy się w kliteczce. Urzędniczka znalazła widocznie właściwy papierek, wzięła go do ręki, sięgnęła na półkę. Zdjęła sześcienną paczkę, posunęła ją ku nam na ladzie i powiedziała „proszę pokwitować”. Staliśmy, jak skamieniali. To był szok, w którym mieszały się żal, oburzenie, odwieczna ludzka skłonność do rytuału, którego nie byliśmy w stanie stworzyć na poczekaniu, znaleźć jakąś formę, która by choć w części wyraziła to, co było w nas i była protestem przeciwko formie nam narzuconej. Żałowałam wtedy, że inne wewnętrzne opory nie pozwalają mi uklęknąć na tej brudnej podłodze i wypowiedzieć ustalonej formuły – zaklęcia wobec zmarłych. Nikt się nie ruszył, nikt nie zrobił żadnego, tak bardzo nam w tej chwili potrzebnego, gestu. Staliśmy przez moment, potem ktoś podpisał „odbiór”, potem chwila wahania, kto i jak weźmie tę przedziwną urnę. Zdaje się, że ja ją wzięłam w dwie ręce i zwyczajnie przeszliśmy do samochodu. Przy tej objętości była cięższa niż przypuszczałam, zdaje się pieczętowana ołowiem. Pojechaliśmy przez całe miasto na drugi kraniec, ciemnymi przeważnie ulicami, w strugach deszczu na wojskowe Powązki. Brama i dom pogrzebowy były oczywiście o tej porze zamknięte. Jacuś się jednak dodzwonił. Wyszedł odźwierny, otworzył bramę i zapalił małe światło w tej domo-kaplicy. Widziałam zawsze to wnętrze w dzień i z dekoracją. Teraz było puste, odrapane, przeraźliwie opuszczone i bez godności. Położyliśmy tę urno-paczkę na pustym katafalku. Nikła prawie w tej przestrzeni i półmroku. Pomyślałam, znów tym nawykiem rytuału, że nie wzięliśmy ze sobą, w ten letni przecież dzień ani jednego kwiatka, który by został w tej pustce i ciemności. Znów postaliśmy chwilę, mocując się z własną bezwładnością, z własną zewnętrzną nieforemnością, niemożliwością znalezienia się wobec własnego wnętrza, wyboru formy czy stworzenia formy przekazu. Potem w ciemności, grzęznąc w błocie, przeszliśmy do samochodu i prawie jednocześnie zapaliliśmy wszyscy papierosy. Wacek porozwoził nas do domów. Wymienialiśmy jakieś maskujące zdania o pogodzie.

Grób Andrzeja Stawara na warszawskich Powązkach / Wikimedia Commons

Nie pamiętam, czy pogrzeb był nazajutrz czy po dwóch dniach. Dzień był pogodny i wytargowane przez Romę Granas miejsce w Alei Zasłużonych. Urno-paczka została złożona do trumny i teraz na katafalku był solidnej wielkości kształt, w miarę prosty i elegancko wykończony, jak dla zasłużonych. Oczywiście był też czerwony chodnik, drzewka, wieńce i chrypliwa, przerywana muzyka z zawsze niedomagającego w tym miejscu głośnika i płyty czy taśmy. Wszystkie, przez lata ustalone już w schemat, akcesoria tego domu i tych uroczystości. Ponieważ zdecydowano się na pogrzeb uroczysty na koszt państwa była jeszcze kompania honorowa i salwy nad grobem. Ponieważ taki projekt pogrzebu poczytano za oficjalne uznanie Stawara nad grobem przemawiał samże Putrament i Dobrowolski, który lubi występować jako przyjaciel uznanych zmarłych. Obaj nie wiedzieli, co chcą powiedzieć, więc Putrament mówił o przykładzie marksistowskiej wierności i złożył coś w rodzaju gromkiego ślubowania, że „my też dochowamy, towarzyszu Stawar”.

Na pogrzebie była spora grupa starszych ludzi, których z młodszego pokolenia i tzw. środowiska literackiego, nikt nie znał. Szły szepty o poszczególne osoby: kto to? Byli to przeważnie jego towarzysze z młodości, od lat zapomnieni i w cieniu. Starsi bardziej wyglądem niż wiekiem.

A w tydzień później przyszły wiadomości o paryskiej „Kulturze” i niedługo pierwsze egzemplarze książki. I zaczął się, kolejny w jego biografii okres wyklęcia Stawara.

WANDA LEOPOLD

Warto również przeczytać...