fbpx
HOME
Beata Bolesławska-Lewandowska

Anioł

„Na pewno jest pani poważnie chora, jeszcze tylko nie wiemy na co” – usłyszałam od chirurga, który miał pobrać mi do badania jeden z węzłów chłonnych. Wcześniej powiększone węzły na szyi wykazało USG, a tomografia potwierdziła też zmiany w klatce piersiowej. Zapisane w wynikach badań wskazanie „proszę o pilny kontakt z onkologiem” poraziło mnie, powodując rosnące uczucie paniki. Pierwsza wizyta w warszawskim Centrum Onkologii minęła spokojnie, lekarka wzięła badania i powiedziała, że skonsultuje je z radiologami, a ja mam się na razie nie martwić, bo powiększone węzły chłonne szyi i klatki piersiowej to może być wszystko, niekoniecznie nowotwór. Niestety, szybko okazało się, że to jednak rak – chłoniak Hodgkina. Szczęśliwie dla mnie we wczesnym, drugim stadium. Co nie zmienia faktu, że czytając otrzymaną diagnozę, myślałam, że to koniec. Przecież rak to wyrok. Każdy tak myśli. Do dziś w żartach wypominam mamie, że kiedy do niej zadzwoniłam właściwie od razu mnie pochowała…

I tak zaczęła się moja „przygoda” z chłoniakiem. Doktor Michał Osowiecki, do którego trafiłam, widząc mój strach, spokojnie mnie pocieszał, nie ukrywając jednak, że leczenie będzie nieprzyjemne. Pierwszą chemioterapię przyjęłam jeszcze w lipcu, tuż przed zaplanowanym od dawna pierwszym rodzinnym wyjazdem do Zakopanego. Czułam się po niej nieźle, na tyle, że trochę nieświadomie i z rozpędu poszłam razem z całą grupą piechotą na Gubałówkę. Nie zapomnę upomnienia doktora, który, kiedy mu o tym powiedziałam, odrzekł z naciskiem: „Ale pani naprawdę powinna się oszczędzać”… Kolejne chemie zbiegły się z moimi czterdziestymi urodzinami. Nie było nastroju na świętowanie, raczej godziłam się z tym, że mogę niedługo odejść. Co może dziwne, nie czułam żalu do Boga, nie szukałam winnych. Uznałam, że będzie co ma być, a ja muszę robić to, co każą lekarze i co podpowiada intuicja. Nie musiałam nawet brać zwolnienia z pracy, bo byłam jeszcze na urlopie macierzyńskim – kilka miesięcy wcześniej adoptowaliśmy drugiego synka. Mały dopiero uczył się chodzić. Gdyby mi się nie udało, nawet by mnie nie pamiętał.

Dużo bardziej martwiłam się o starszego syna. On już tak wiele przeszedł. Trafił do nas mając dwa i pół roku, od urodzenia w placówkach, na szczęście bez traum przemocy. Przylgnął do mnie całym sercem, jak i ja do niego. Wiedziałam, że gdyby mnie zabrakło, jego młoda psychika może nie znieść kolejnej straty. I to chyba myśl o tym, że właśnie jego nie mogę zawieźć trzymała mnie w ryzach najbardziej.

Kryzys przyszedł chyba przy czwartej chemii. Leżałam kilka dni, wstając właściwie tylko po to, by po raz kolejny zwymiotować. Przed następną wizytą lekarską, po zrobieniu kontrolnego badania PET w połowie zaplanowanego cyklu ośmiu chemii, spanikowana zadzwoniłam do przyjaciółki. „Ania, a co, jeśli okaże się, że to nie działa?”. Nie zapomnę jej pocieszenia. Jej spokojna reakcja – choć nie pamiętam konkretnych słów – postawiła mnie do pionu. Na tyle, że weszłam do gabinetu lekarza. I wyszłam radosna, wyniki były dobre! Chemia działała, trzeba było tylko wytrwać do końca i potem jeszcze przejść naświetlania. Nic prostszego. Czyżby?

Czułam się słabo. Każda kolejna chemia to był wyczyn. Niedobrze robiło mi się już przed wyjściem z domu, a po podłączeniu do kroplówki bez zbędnego zastanawiania prosiłam siostry o miskę. Wiedziałam, że w moim przypadku nawet dodatkowo podawane leki przeciwwymiotne nie zadziałają. Czekając, aż chemiczna mieszanka spłynie do żył, myślałam właściwie tylko o tym, że niedługo wrócę do domu i położę się do łóżka. I jakoś te dwa, trzy dni przeczekam. Potem będzie trochę lepiej. A za dwa tygodnie kolejna chemia. Aż do ósmej. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak ten proces przetrwali pacjenci zapisani na szesnaście chemii….

Jacek Malczewski, „Wiosna. Krajobraz z Tobiaszem”, 1904. Muzeum Narodowe w Poznaniu.

Tymczasem lato zmieniło się w zimę. I dobrze, nie musiałam ukrywać pod peruką obciętej na krótko i mocno przerzedzonej czupryny (jakimś cudem nie straciłam wszystkich włosów), wystarczały kapelusze i czapki. Większość czasu i tak spędzałam w domu, wychodząc co najwyżej na krótki spacer z młodszym synem. Na zmianę przyjeżdżały do nas mama i teściowa, pomagając w opiece nad dziećmi i domem. Próbowały dogadzać i mnie, choć apetyt nie zawsze dopisywał. Po raz pierwszy cieszyło mnie, że nie jestem szczupła i mam z czego tracić. Ta świadomość dawała mi poczucie, że moje ciało wytrzyma.

Mąż od początku znosił ten czas wyjątkowo dzielnie. Dopiero znacznie później przyznał, że kiedy mówił swojej mamie o tym, że jestem chora, płakał. Mnie otaczał czułością i wsparciem, choć na pewno nie było mu łatwo. Nigdy ani słowem, ani najmniejszym gestem nie pokazał, że jestem może mniej atrakcyjna. Wiedziałam, że to nie ma dla niego znaczenia.

Jednak najbardziej z czasu choroby pamiętam dzieci: starszego, poważnego nad wiek sześciolatka oraz malutkiego, półtorarocznego brzdąca, zarażającego wszystkich swą dziecięcą beztroską. Pewnego razu, kiedy leżałam w swoim pokoju odpoczywając po chemii, przyszedł i wziął mnie za rękę, po czym poprowadził do salonu, gdzie była reszta rodziny. Chciał, żebyśmy byli wszyscy razem. Ten gest bardzo mnie rozczulił.

Po zakończeniu chemioterapii doktor Osowiecki przekazał mnie w ręce doktor Elżbiety Lampki, specjalistki od radioterapii (pani doktor ma chyba najbardziej na świecie adekwatne do swego zawodu nazwisko!). Kolejne tygodnie jeździłam na naświetlania, po których na zawsze zostaną mi trzy wytatuowane na ciele niebieskie kropki – znaczniki do ustawienia lamp. Po chemioterapii te naświetlania to już była przysłowiowa bułka z masłem. Choć byłam po nich tak słaba, że kiedy niedługo po zakończeniu radioterapii poszłam do kościoła na nabożeństwo drogi krzyżowej – był już okres Wielkiego Postu – następnego dnia miałam zakwasy od klękania, co najmniej jak po wyczerpujących zajęciach fitness…

Dziś czas choroby pozostaje ważnym, choć nie bardzo lubianym wspomnieniem. Pamięć stara się wypierać to, co niemiłe. Na samo wspomnienie chemioterapii robi mi się lekko niedobrze. A jednak choroba dała mi też wiele dobrego. Zmieniłam pracę i znalazłam się tam, gdzie czuję się na właściwym miejscu. Wiem, że zawsze mogę liczyć na wsparcie męża. I że synowie są moją radością. Choć ich nie urodziłam, jestem i zawsze będę ich mamą. To ich obecność pomogła mi przezwyciężyć chorobę.

A dlaczego anioł? Nie, nie mam tu na myśli ani cudownych lekarzy, ani oddanych swej pracy pielęgniarek, czuwających przy każdym pacjencie. Szukających żyły do wkłucia, poprawiających kroplówkę, podających leki czy choćby wspomnianą już miskę do wymiotowania. Nigdy nie spotkałam się choćby z cieniem złości czy złego humoru. Mam dla nich najwyższe uznanie. Tak, w dużej mierze są aniołami. Tu jednak chcę opowiedzieć o kimś innym.

Otóż, podczas pierwszego badania PET, już wiedząc, że mam chłoniaka, czekałam cierpliwie na swoją kolej. Wszyscy, którzy znają to badanie wiedzą, że po przyjęciu radioaktywnego izotopu każdy pacjent odpoczywa w fotelu, odgrodzony od pozostałych. W pomieszczeniu obowiązuje zakaz rozmów, panuje półmrok. Chodzi o to, by w jak największym spokoju pozwolić radioaktywnej substancji rozejść się po organizmie. Miałam tych badań później wiele. Ale tylko podczas tego pierwszego zdarzyło się, że młody chłopak, który trafił jak i ja do tej „poczekalni”, zamiast siedzieć w fotelu stanął przy mnie i zaczął swobodnie rozmawiać. Mówił, że wyleczył właśnie chłoniaka Hodgkina i drobiazgowo opowiadał, przez co przejdę i jak się będę czuć podczas kolejnych etapów leczenia – włącznie z tym, że będę wymiotować już na widok szpitala. I że to wszystko minie, bo mnie wyleczą. Opowiadał to wszystko z uśmiechem, a ja słuchałam jak zahipnotyzowana aż do chwili, kiedy weszła pielęgniarka i upomniała nas ostro, że mamy odpoczywać. Nigdy więcej tego chłopaka nie spotkałam. Nigdy więcej nie zdarzyło się też, bym w tym pomieszczeniu z kimkolwiek rozmawiała.

Przez kolejne miesiące leczenia i rekonwalescencji wielokrotnie przypominałam sobie jednak jego słowa. Wszystko sprawdziło się co do joty (tak, owszem, zdarzyło mi się nawet „puścić pawia” tuż przed wejściem do szpitala, szczęśliwie miałam ze sobą worek). I dużo później, kiedy podczas jakiegoś spotkania z przyjaciółmi czy rodziną po raz kolejny opowiadałam tę historię, mój mąż znienacka powiedział: „A może to był anioł?”. Zamurowało mnie. Nigdy o tym nie pomyślałam, a mój mąż nie jest skory do takich przypuszczeń. Ale im więcej czasu mija, tym częściej myślę, że może rzeczywiście to był anioł, zesłany w chwili najgorszego strachu? Jakkolwiek było, zawsze pozostanę mu wdzięczna.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Tekst ten napisałam na prośbę pani doktor Elżbiety Lampki do książki „Wybrałam. Wygrałam. Macierzyństwo w obliczu nowotworu”. Red. Elżbieta Wojciechowska-Lampka et al., Kraków 2024. Jest w niej jedną z dwudziestu historii walki pacjentek z chłoniakiem. Książkę można zamówić pod adresem mailowym Stowarzyszenia Wspierającego Chorych na Chłoniaki „Sowie Oczy”: ssowieoczy@gmail.com

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek