Zachwyca nie tylko mistrzostwo, które Korolkiewicz osiągnął już dawno, chociaż tutaj doprowadzone zostało pod próg sugestywności, która onieśmiela. Lubimy w sobie tę rolę prostodusznego widza: jak to namalowane! Jest w tym również wymiar, który nazwałabym znieruchomieniem. Intuicja: więcej nic już się nie może zdarzyć. Kości zostały rzucone, decyzje podjęte, czas przestał się liczyć. Jest to przeciwieństwo egzaltowanej formuły: chwilo trwaj, jesteś piękna! W obrazach świat przybrał taki właśnie kształt, postawił osobę (autora / narratora) przed jej samopoznaniem, jej wrażliwością i wiedzą; zamknął go w przestrzeni, którą może nazwać własną. I która jest – ani na chwilę nie wolno nam zapominać! – nie tylko obszarem zjaw i fantazji, ale światem materii malarskiej, kolorów i kompozycji, budujących tę twórczość.
Finkielkraut nie szczędzi publiczności ostrych sądów. Powstawało wrażenie, że od lat uprawia samotną krucjatę przeciw nowoczesności (postnowoczesności, niech będzie), chociaż nie jest aż tak odosobniony w swym intelektualnym nastawieniu. Najważniejszym świadectwem są dla niego przemiany języka, który odbija zmiany w społeczeństwie: spłaszczenie i brutalizację, rezygnację z tysiąca odmian, odcieni, rozróżnień, jakie mowa daje nam tradycyjnie do dyspozycji. Za przemianami języka idzie ideologia, wzory zachowań, modele osobowe brane z masowych mediów, świat wyobrażeń kształtowany przez produkty najnowszych technologii, dominacja młodych. Co oznacza równanie w dół, przystosowywanie się do grup, które są najgłośniejsze i najważniejsze pod względem rynkowym, zapatrzenie w wynalazki technologiczne. Finkielkraut nie waha się przyjąć postawy patentowanego wzgardziciela swoich czasów, „narzekacza” i „wytykacza”; czasem w stylu niemal komediowym.
Dlaczego książkę Rüdigera Safranskiego czyta się z takim uczuciem przyjemności i pożytku? [...] Jest pisarzem utalentowanym, przed przystąpieniem do dzieła porządnie się napracował, stopień przyswojenia materiału czy też wżycia się w temat jest tu zaiste dość wyjątkowy. Uderzająca jest jego kultura historyczna i językowa, i – oczywiście! – dar narracji. [...] Jeśli Safranski tak dobrze spełnia funkcję pośrednika między nami i swoim bohaterem, to przede wszystkim z tego powodu, że sam jest prowadzony przez jakiegoś dobrego ducha. Jest to duch empatii, życzliwości do osoby, z którą w końcu musiał spędzić wiele lat w intymnym związku, najpierw oddając się przygotowaniom, potem pisząc. Nie przychodzi mu do głowy, że powinien coś rewidować, coś dekonstruować. Wie, ile głupstw, nawet obrzydliwości napisano o Goethem na przestrzeni dwustu lat. Wie również, że każde pokolenie chce dorzucić coś swojego i musi się spieszyć, zanim zejdzie ze sceny.
Przebitkę czasową, przebitkę cywilizacyjną w beskidzkiej wsi, wyrzuconej ze swego bytu przez nowoczesność – nazywam „alchemią”. Jej formą przetrwania staje się język tej książki, chwilami halucynacyjny, bliski poezji – lecz poezji gorzkiej, niebezpiecznej. I nie o tradycyjną „alchemię słowa” tu chodzi. Nie o język piękny, wyszukany. Transmutacji magicznej ulega nasze spojrzenie na rzeczy i na ludzi. Jesteśmy przeniesieni „gdzie indziej”, pozostając zarazem w tych samych, niby oswojonych przez nas warunkach. Rzeczywistość jest wielowątkowa, ukrywają się w niej możliwości różnych języków. Zderzenie z nowoczesnością może przybrać postać życia przetykanego snem. Sen paruje z tamtych domów zanurzonych w morderczym letnim upale, który zapala stodoły, z domów zakopanych w śniegu, gdzie ginie ten, kto wychodzi po zmierzchu.
Kiefer co dziesięciolecie zmieniał pracownię i jej geograficzne położenie. Musiał już wtedy liczyć się wśród artystów współczesnych – sam powiada, że sławę dała mu Ameryka (i że Niemcy go odrzuciły) – i dużo zarabiać. Pracownie, z biegiem czasu, były coraz bardziej niesłychane, na rozległych terenach, na których wybudowane zostały całe nowe światy, kolonie hangarów, gdzie parkują dźwigi i transportery, opustoszałe miasta składające się z pochyłych wież, puste zabudowania więzienne z wewnętrznym podwórkiem, na które wychodzą okna niezliczonych pięter. [...] Po kilku pracowniach w lesistych okolicach w Niemczech w filmie pokazana jest bajeczna domena na południu Francji, Barjac, 40 hektarów przemienionych w oddzielny świat artysty. I teren niedaleko Paryża, Croissy, gdzie rozmnożyły się, w jakimś niepokojącym ogołoceniu, pizańskie wieże. Artystą zdaje się rządzić gorączka budowniczego nieznanych rzeczywistości, jakby potrzebował iść coraz dalej w pochłanianiu i wyludnianiu form. Przypomina mi się – nie jako określony sens, lecz jak brzmienie – "Wyludniacz" Becketta.
Piotr Mitzner dokonał trudnej rzeczy. W książce przedstawił zjawisko właściwie nie do objęcia. I to wychodząc od najprostszego założenia: będzie pisał o swoim sąsiedzie, Sąsiedzie z Podkowy Leśnej. O prywatnym widzeniu osoby i twórczości Jarosława Iwaszkiewicza. Nie będzie to „o” Iwaszkiewiczu, tylko „mój” Iwaszkiewicz.
Brzmi to jak z przypowieści: z warszawskiej biedoty przedwojennej do Akademii Francuskiej, do której Finkielkraut został wybrany w 2014 roku. W jego oczach własna droga to przede wszystkim szybkie uświadomienie sobie konformizmu, jaki nim rządził w latach studenckich, mocy mimetycznej, która kazała mu wykrzykiwać radykalne slogany, zachowywać się jak otaczająca chmara młodych. Oraz podjęcie decyzji: „Zabić w sobie marionetkę”. Bez tego żaden dalszy rozwój nie jest możliwy.
Ileś tam lat temu spędziłam kilka dni w Wenecji. Przed północą przychodziłam pozdrowić w mroku la Salute, białe woluty wieńczące jej filary, docierałam do Dogany i czubka wyspy opływanego przez przeciwne prądy. Przez ciemną taflę przyglądałam się fasadzie i wieży San Giorgio Maggiore, a potem, po drugiej stronie, majaczącej w ostrym skrócie ścianie Pałacu Dożów. Dwie, trzy motorówki kroiły powierzchnię laguny i dla Wenecjan, i dla turystów pora była późna. Cisza, przestronność były naturalnym środowiskiem tego miasta, dlatego tu uciekano już od XIX wieku
Supervielle rozmawia po prostu z rzeczami, rozmawia z Bogiem, którego imienia używa w sposób zupełnie fantazyjny, wprowadzając w błąd krytyka, gotowego zaraz przypisać mu jakąś osobistą teologię. Rozmawia z własnym ciałem, czymś tak cudownym i niezbędnym – próbując tragizm jego znikliwości, starzenia, śmierci, roztopić w kosmicznym przyzwoleniu. Do takich prób akceptacji grozy należy utwór, który tu podaję. Zelektryzował mnie, przypadkowo napotkany w jakimś tomiku. To po jego lekturze ciekawość skierowała mnie ku inny wierszom Supervielle’a, ale szybko uznałam, że ten pierwszy musi być wyjątkowy, a być może jest dla mnie nawet jedyny.
Nieduża książeczka o kremowej bieli, wytłoczone dyskretnie daty 2005–2020, czcionka zawsze przejrzysta, zdjęcia – nawet jeśli je znamy – za każdym razem chwytające za serce, wspaniale komponujące się na stronach… Cała droga Piotra Kłoczowskiego przygotowała go do pilotowania prac Instytutu Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską. Było to naturalne podjęcie zadań, które od dawno sobie stawiał, dalszy ciąg fascynacji książką niezwykłą i uhonorowaną przez niezwykłą szatę graficzną.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.