Ktoś, kto interesuje się bliżej Herlingiem — „synem czasu” — ma do dyspozycji niezwykle złożoną i konsekwentną całość: "Dziennik pisany nocą", eseje, opowiadania, rozmowy, wywiady. Czy zwykłą oczywistością będzie stwierdzenie, że w każdej z tych odmian twórczości autor zarysowuje się jako ta sama osoba (z rozmaicie przenoszonymi akcentami)? "Dziennik" zawiera przecież fragmenty eseistyczne i „embrionalne” szkice opowiadań. Ale Herling do opowiadań dorzuca coś nowego dla autora "Dziennika". Czyni niepokojącym problemem dwie sprawy wyczuwalne słabiej w "Dzienniku": radykalizm (moralny, metafizyczny) oraz irracjonalność (przeciwstawioną kultowi rozumu u współczesnych). Można tu odpowiedzieć, że opowiadania są mniej wiążące od zapisów "Dziennika" — włada nimi zmyślenie, fikcja narracyjna, skrót, symbol. Ale u Herlinga te funkcje wydają się odwrócone — pisarz jest śmielszy i bardziej może osobisty w nowelach, gdzie konwencja zdrowego rozsądku przestaje obowiązywać.
Jesteśmy, jestem już o 25 lat starsza, moje myślenie o Herlingu przechodzi na nieco inne obszary, ale zawsze jest mgnienie zachwytu. Ten człowiek z jego biografią, z niesamowitą młodością na dalekiej Północy, z heroiczno-dramatycznym wiekiem męskim, z czymś co może się kojarzyć z przekleństwem w życiu uczuciowym; z przyjaźniami należącymi do najpłodniejszych jakie wydała nasza historia; z długim późnym owocowaniem, które nie miało nic z „zawodu literata”, było dopracowaniem się świata wewnętrznego całkowicie suwerennego. W tym sensie stał się dla mnie gwiazdą na europejskim horyzoncie, który był ojczyzną humanizmu i zakorzenienia się humanizmu w tym, co go przekracza. A skoro przypadek, który można określić jako straszny i wzniosły, który wygnał go z Anglii, wygnał z Niemiec, sprawił, że jego życie zrosło się z geografią i historią Włoch, lubię myśleć o nim na tle krajobrazów i kultury włoskiej. Te oczarowały go, stając się tworzywem, którego nie mógłby oddzielić od własnej osoby.
Próbuję wyobrazić sobie ich razem na ulicach, przy stoliku w pasażu Galleria Colonna. Nie odbijali za bardzo od rzymskiego tłumu; trzeba było posłuchać ich mowy. Czy kłócili się czasami o drobiazgi, o zapomnianą nazwę czy datę, o przesadne wydatki Jarosława? Starsi panowie, niewątpliwie z prowincji. Pomyślmy: było to rok przed wybuchem „Solidarności”, dziesięć lat przed upadkiem Muru Berlińskiego. Patrząc na tłum mogli być pewni, że ani czwarta część ze spieszących po Corso nie ma takiej wiedzy o mieście i o kraju jak oni, cudzoziemcy. I głębi spojrzenia w czas, obejmujący początki i końce ostatnich imperiów. Jarosław podejrzewał, że jego sprawy zupełnie nie obchodzą Pawła. I tu dodaje coś, co mnie porusza do łez. „Oto prawdziwe «oschłe serce» jak mój Migdałek najdroższy”. Migdałek, piesek ze Stawiska! Jarosław zawsze niekochany? Kochany mniej, gorzej niż sam kochał? I takiego odkrycia można dokonać w Rzymie.
Zachwyca nie tylko mistrzostwo, które Korolkiewicz osiągnął już dawno, chociaż tutaj doprowadzone zostało pod próg sugestywności, która onieśmiela. Lubimy w sobie tę rolę prostodusznego widza: jak to namalowane! Jest w tym również wymiar, który nazwałabym znieruchomieniem. Intuicja: więcej nic już się nie może zdarzyć. Kości zostały rzucone, decyzje podjęte, czas przestał się liczyć. Jest to przeciwieństwo egzaltowanej formuły: chwilo trwaj, jesteś piękna! W obrazach świat przybrał taki właśnie kształt, postawił osobę (autora / narratora) przed jej samopoznaniem, jej wrażliwością i wiedzą; zamknął go w przestrzeni, którą może nazwać własną. I która jest – ani na chwilę nie wolno nam zapominać! – nie tylko obszarem zjaw i fantazji, ale światem materii malarskiej, kolorów i kompozycji, budujących tę twórczość.
Finkielkraut nie szczędzi publiczności ostrych sądów. Powstawało wrażenie, że od lat uprawia samotną krucjatę przeciw nowoczesności (postnowoczesności, niech będzie), chociaż nie jest aż tak odosobniony w swym intelektualnym nastawieniu. Najważniejszym świadectwem są dla niego przemiany języka, który odbija zmiany w społeczeństwie: spłaszczenie i brutalizację, rezygnację z tysiąca odmian, odcieni, rozróżnień, jakie mowa daje nam tradycyjnie do dyspozycji. Za przemianami języka idzie ideologia, wzory zachowań, modele osobowe brane z masowych mediów, świat wyobrażeń kształtowany przez produkty najnowszych technologii, dominacja młodych. Co oznacza równanie w dół, przystosowywanie się do grup, które są najgłośniejsze i najważniejsze pod względem rynkowym, zapatrzenie w wynalazki technologiczne. Finkielkraut nie waha się przyjąć postawy patentowanego wzgardziciela swoich czasów, „narzekacza” i „wytykacza”; czasem w stylu niemal komediowym.
Dlaczego książkę Rüdigera Safranskiego czyta się z takim uczuciem przyjemności i pożytku? [...] Jest pisarzem utalentowanym, przed przystąpieniem do dzieła porządnie się napracował, stopień przyswojenia materiału czy też wżycia się w temat jest tu zaiste dość wyjątkowy. Uderzająca jest jego kultura historyczna i językowa, i – oczywiście! – dar narracji. [...] Jeśli Safranski tak dobrze spełnia funkcję pośrednika między nami i swoim bohaterem, to przede wszystkim z tego powodu, że sam jest prowadzony przez jakiegoś dobrego ducha. Jest to duch empatii, życzliwości do osoby, z którą w końcu musiał spędzić wiele lat w intymnym związku, najpierw oddając się przygotowaniom, potem pisząc. Nie przychodzi mu do głowy, że powinien coś rewidować, coś dekonstruować. Wie, ile głupstw, nawet obrzydliwości napisano o Goethem na przestrzeni dwustu lat. Wie również, że każde pokolenie chce dorzucić coś swojego i musi się spieszyć, zanim zejdzie ze sceny.
Przebitkę czasową, przebitkę cywilizacyjną w beskidzkiej wsi, wyrzuconej ze swego bytu przez nowoczesność – nazywam „alchemią”. Jej formą przetrwania staje się język tej książki, chwilami halucynacyjny, bliski poezji – lecz poezji gorzkiej, niebezpiecznej. I nie o tradycyjną „alchemię słowa” tu chodzi. Nie o język piękny, wyszukany. Transmutacji magicznej ulega nasze spojrzenie na rzeczy i na ludzi. Jesteśmy przeniesieni „gdzie indziej”, pozostając zarazem w tych samych, niby oswojonych przez nas warunkach. Rzeczywistość jest wielowątkowa, ukrywają się w niej możliwości różnych języków. Zderzenie z nowoczesnością może przybrać postać życia przetykanego snem. Sen paruje z tamtych domów zanurzonych w morderczym letnim upale, który zapala stodoły, z domów zakopanych w śniegu, gdzie ginie ten, kto wychodzi po zmierzchu.
Kiefer co dziesięciolecie zmieniał pracownię i jej geograficzne położenie. Musiał już wtedy liczyć się wśród artystów współczesnych – sam powiada, że sławę dała mu Ameryka (i że Niemcy go odrzuciły) – i dużo zarabiać. Pracownie, z biegiem czasu, były coraz bardziej niesłychane, na rozległych terenach, na których wybudowane zostały całe nowe światy, kolonie hangarów, gdzie parkują dźwigi i transportery, opustoszałe miasta składające się z pochyłych wież, puste zabudowania więzienne z wewnętrznym podwórkiem, na które wychodzą okna niezliczonych pięter. [...] Po kilku pracowniach w lesistych okolicach w Niemczech w filmie pokazana jest bajeczna domena na południu Francji, Barjac, 40 hektarów przemienionych w oddzielny świat artysty. I teren niedaleko Paryża, Croissy, gdzie rozmnożyły się, w jakimś niepokojącym ogołoceniu, pizańskie wieże. Artystą zdaje się rządzić gorączka budowniczego nieznanych rzeczywistości, jakby potrzebował iść coraz dalej w pochłanianiu i wyludnianiu form. Przypomina mi się – nie jako określony sens, lecz jak brzmienie – "Wyludniacz" Becketta.
Piotr Mitzner dokonał trudnej rzeczy. W książce przedstawił zjawisko właściwie nie do objęcia. I to wychodząc od najprostszego założenia: będzie pisał o swoim sąsiedzie, Sąsiedzie z Podkowy Leśnej. O prywatnym widzeniu osoby i twórczości Jarosława Iwaszkiewicza. Nie będzie to „o” Iwaszkiewiczu, tylko „mój” Iwaszkiewicz.
Brzmi to jak z przypowieści: z warszawskiej biedoty przedwojennej do Akademii Francuskiej, do której Finkielkraut został wybrany w 2014 roku. W jego oczach własna droga to przede wszystkim szybkie uświadomienie sobie konformizmu, jaki nim rządził w latach studenckich, mocy mimetycznej, która kazała mu wykrzykiwać radykalne slogany, zachowywać się jak otaczająca chmara młodych. Oraz podjęcie decyzji: „Zabić w sobie marionetkę”. Bez tego żaden dalszy rozwój nie jest możliwy.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.