fbpx
HOME

Księga Przyjaciół

Jakub Dolatowski Dębowe szewrony, „cytryna”
Wpadł mi kiedyś w ręce tekst o tym – potem znalazłem na ten temat jeszcze sporo – skąd wziął się znak samochodowej marki Citroën. To było, dla mnie, zaskoczenie, ze względu na tło całej historii, można rzec – dendrologiczne i techniczne, choć dla znawców dziejów techniki czy historyków, zajmujących się społecznością Żydów warszawskich, kwestia znaku, jaki nosi na karoserii, na masce nad silnikiem, każda „cytryna”, jest dobrze znana.
Jakub Dolatowski Więc co? Wieczność
Mama lubiła czytać z ołówkiem, zawsze „miękkim”, w ręku. Notatki zostawiała na marginesach książek, które miała dopiero zamiar tłumaczyć, ale i w takich, które nie były związane z pracą – wtedy zakreślała nie tylko kawałki, które ją z jakiegoś powodu zainteresowały, ale i miejsca, gdzie autor lub tłumacz popełnił błąd lub niezręczność w polszczyźnie, była na to wyczulona. Okrąglutkie litery jej pisma – pozostały takimi długo, dopiero w późnej starości rozchwiały się, stojąc obok siebie jakby nieuporządkowane, i były już wtedy inne, nieregularnie kanciaste – nie oddają bynajmniej pogody ducha czy spokoju, tego przecież zawsze brakowało, trzeba je raczej widzieć jako zaplątanie, jak pasmo supłów.
Jakub Dolatowski Wierzba śniada, Aleksander Pławski, Józef Jundziłł
Korzystałem w mojej robocie ze wszystkich naszych dawnych słowników botanicznych, zwłaszcza dwóch; z nich bliższa jest mi książka Pławskiego (w późniejszych latach prawnik w Petersburgu, jeden z kodyfikatorów praw Cesarstwa), bo swego czasu do moich rąk trafił egzemplarz szczególny, interfoliowany, z wszytymi kartami, które niosą uzupełnienia i uwagi naniesione ręką profesora wileńskiego uniwersytetu, Józefa Jundziłła, którego wykładów botaniki słuchał przed zamknięciem uczelni – właśnie Pławski. Sama książka, dzieło dwudziestotrzylatka, powstała z inspiracji Jundziłła, nie jest pracą oryginalną – ledwo poczatkujący botanik nie byłby w stanie takiego słownika zestawić.
Jakub Dolatowski Licyna, nygus, barbara, i tyle jeszcze nazw
Książki, które od razu wywołują z mojej pamięci krzak licyny, napisali rdzennie i w duszy głęboko „ukrainni” – Stanisław Stempowski i Jarosław Iwaszkiewicz. [...] "Pamiętniki" S. S., to jedna z moich częściej ponawianych lektur, zwłaszcza pierwsze rozdziały, z obrazami wiejskiego życia na Podolu, w Hucie Czernielowieckiej i Szebutyńcach; żadna inna z książek nie ma chyba na marginesach tylu notatek ołówkiem, tylu znaków zapytania czy słów wypisanych na boku – odłożonych tam na później, do poszukiwań w słownikach, leksykonach i gdzie tam jeszcze, bo dystans, jaki różni między sobą kilka ostatnich pokoleń zatarł znaczenie tak wielu przedmiotów, czynności i słów.
Jakub Dolatowski Niekosztowane owoce, nieobeszłe bazary
Stefan Makowiecki ogrodnik nad ogrodnikami, który połowę życia spędził na Podolu, dopóki rewolucja nie zmiotła jego rodzinnej Michałówki pod Kamieńcem Podolskim, wspominał właśnie z Kamieńca, miasta, które znał jak własną kieszeń, wielki oliwnik: „W pewnym ogrodzie wspaniały okaz tego drzewa, na 10 lub więcej metrów wysoki, o grubym, wyniosłym pniu i szerokiej koronie”. Pamiętałem o tym i gdy jakieś dwadzieścia lat temu przyjechałem na krótko do tego miasta, natrafiłem, chodząc bez planu uliczkami, na oliwnik.
Jakub Dolatowski Miedze zarosłe labruszką
Gdy dojrzewały grona krzewów winorośli rozpiętych przy wygrzanych deskach południowej ściany stodoły, co roku nadchodziły radosne dni, gdy owocami winorośli, podawanymi z ręki, karmiłem [...] wielkiego, kruczoczarnego psa, Maksa. Lubił owoce, może w młodości, jako pies na łańcuchu, w pobliskiej wsi, głodował i żywił się czym się dało, na przykład spadłymi koło budy jabłkami i owocami ałyczy. Lubił wszystkie owoce, ale szczególnie pasowały mu, odbierane z dłoni ćwiartki jabłek i właśnie – winogrona. Kiści winogron Maks nigdy nie sięgał sam, choć najniższe grona były w zasięgu jego pyska, nie – to było misterium, czekał poczęstunku, dreptał za stodołę i jakże delikatnymi wargami odbierał owoc po owocu.
Jakub Dolatowski Brotan we wsi Făget
Artemisia abrotanum to taka miotła, trochę wyprostowanych gałązek, a na nich szarawe listki, ponacinane w długie niteczki jak u koperku. Po prostu niepozorny szary wiecheć, ale to jednak bardzo mocne ziele – zapach ostry, korzenny – tak jakby owa szarość to były zmieszane wszystkie barwy świata. Krzyże i wieńce wieszali w Făget tamtejsi starzy ludzie, prawosławni, na św. Jana, zawsze w miejscach „przejścia”: na masywnych, wyrabianych z grubych pni węgarach bram do obejścia, na drzwiach chałup, wrotach stodół i obór. Boże drzewko, w krzyżach i wieńcach, strzegło bram, wrót i drzwi, ale nie przed chorobami, złym okiem czy od uroku, przed szkodą czy złą odmianą losu, ale, jak mi tam objaśniali, po prostu przed wtargnięciem szatana.
Jakub Dolatowski Ołówki „cedrus”
Wspomnienie ostrzenia przez małego chłopca ołówków przywołuje też myśli o Henryku Dawidzie Thoreau, jego ojciec miał przecież w Concord fabryczkę ołówków i H. D. pracował tam i to przez całe lata, od powrotu z harwardzkich studiów aż po lata pięćdziesiąte XIX w.; z czasem zresztą manufaktura działała już pod firmą „J. Thoreau & Son, Concord, MA”. Nie było to jakieś wyrobnictwo czy wymuszony życiem obowiązek – to właśnie H. D., zapalony w swych działaniach, nie tylko przy poletku fasoli nad słynnym stawem, unowocześnił sposób otrzymywania grafitowych sztyftów, mieszając, wzorem fabryk europejskich, zwłaszcza tych najlepszych, angielskich, starty na pył grafit z różnymi objętościami glinki, przez co firma produkować mogła ołówki kilku twardości, bezkonkurencyjne w Stanach i w Kanadzie. To twórcze zatrudnienie H. D. w ołówkowej manufakturze jest mało znane, pomijane, a przecież był głęboko związany nie tylko z Naturą, ale i z naturą ludzkiego rękodzieła – przedmiotami, sprzętami, narzędziami.
Jakub Dolatowski Bez turecki pachnie miło, słowik śpiewa w gaju
Bez turecki to jedna z tych ogrodowych roślin, obok hiacyntów, jaśminowców, tulipanów, pigwy czy kasztanowca, które szły do nas z Bałkanów, z Orientu, z ogrodów perskich i właśnie – tureckich, a i z arabskich, przez Półwysep Iberyjski. Lilaki trafiły z Bałkanów przed pięciuset laty, z ogrodów rozpalonych od słońca, o zmierzchu pełnych zapachów i śpiewu ptaków, a sprowadzali je Ogier Ghiselin de Busbecq, Pierandrea Matthioli i Ulisses Aldrovandi, bo to oni, spośród ówczesnych uczonych i pasjonatów, byli tych tureckich terenów najbliżej. Właśnie takie „tureckie”, a z upływem czasu już jak najzwyklejsze, „wsiowe” bzy, których kwiatów – często już w wytwornych, „miejskich” odmianach – wszyscy wyczekujemy w maju, rosły wszędzie przy płotach i pod oknami chałup i domostw po wsiach i miasteczkach.
Jakub Dolatowski Mamine osiki
Mama gubiła się we wszystkim, wszystkim – poza słowami, których była władczynią niedościgłą. Wszystko leciało jej z rąk, dosłownie i w przenośni. Za ramę lustra w przedpokoju zatknęła papierową strzałkę, na której napisała – „do kuchni”, by jakoś choćby symbolicznie „odczynić” trudy życiowej nawigacji, ale też wskazać miejsce, jakie jej przypadło, bo nie miała właściwie kąta w tym maleńkim mieszkaniu, zawsze – w kuchni, gnieździła się w skrawkach przestrzeni, „w pudełku od zapałek” jak mówiła, i w wyszarpanych od codzienności chwilach względnego spokoju: gdy było cicho, gdy odsunęły się dręczące wspomnienia z poharatanego dzieciństwa i z lat okupacji. Prawie nic o tym wszystkim nie wiem. Znakiem tej rodziny jest zatajenie, wskazujący palec, który zamyka usta pionowym skoblem.
Autorzy