Pamięci mojej babci
Ten wiersz Mariny Cwietajewej poznałam wcześnie, choć jego słowa najpierw tylko zgadywałam. Do muzyki Andrzej Zaryckiego śpiewała go po rosyjsku Ewa Demarczyk. Słuchając piosenki, wyobrażałam sobie siwą staruszkę, która przy kominku robi na drutach szaliki. Lubiłam wers o „rękach, które w pałacowych salach walce Chopina grały” – może dlatego, że przez samo podobieństwo brzmienia mogłam go zrozumieć. Dopiero po latach przeczytałam ten utwór w oryginale. Zrozumiałam, że pochylona nad klawiaturą pianistka to młoda dziewczyna. Babcia Cwietajewej nigdy nie posiwiała. Zmarła wkrótce po urodzeniu swojego jedynego dziecka – matki poetki. Nazywała się Maria Biernacka, pochodziła z Warszawy. W sypialni rodziców Marina oglądała jej portret. Uważała, że do swej nigdy niepoznanej babci jest niesamowicie, „aż do bólu” podobna. Chopina grywała również matka poetki, Maria Aleksandrowna Meyn. Utalentowana, uczennica Antona Rubinsteina nie spełniła się jednak na scenie – po pierwszym koncercie, ojciec zakazał jej występów. Zmarła na gruźlicę, kiedy Marina była jeszcze dzieckiem.
Jesienią 1914 roku Cwietajewa miała dwadzieścia dwa lata – była więc rówieśnicą swojej babci z portretu. Babuni to pierwszy wiersz, który napisała po przeprowadzce. Wraz z mężem, Siergiejem Efronem i dwuletnią córeczką zamieszkali w kamienicy w moskiewskim Borisoglebskim pierieułku. To dwupoziomowe mieszkanie poetka nazywała „zaczarowanym domem”. Wówczas jeszcze nie wiedziała, że pod koniec XIX wieku, przy tej samej ulicy mieszkał jej pradziadek, Łukasz Biernacki. Jego żona, prababka Marianna z Ledóchowskich, urodziła siedmioro dzieci i zmarła w wieku trzydziestu trzech lat (jest pochowana na Powązkach): „Nie mam wątpliwości, że kochała innego” – stwierdza poetka w liście do przyjaciółki. Innego z pewnością kochała jej matka – decydując się na małżeństwo z profesorem Cwietajewem zerwała z żonatym kochankiem. „Duma, którą nieraz brano za suchość, wstydliwość, powściągliwość, surowość (tylko zewnętrzna), zapamiętanie w muzyce, tęsknota” – tak opisywała ją córka w liście do Wasilija Rozanowa: „Po raz pierwszy znaleźliśmy się w Warszawie w 1902 roku, mając dziesięć i osiem lat, w drodze do Włoch z chorą matką – pisała młodsza siostra Mariny, Anastazja – Warszawa, Polska – kraj naszych przodków. Może tymi ulicami jeździła i chadzała matka mamy, piękna Maria Biernacka. Ptasi szczebiot polskiego języka. Warszawa przyjmuje nas w hałaśliwe ramiona Marszałkowskiej, Alej Ujazdowskich i Jerozolimskich. Siedzimy w restauracji i pijemy słynny polski miód. Pamiętam starą Warszawę: Stare Miasto, krzywe uliczki, kręte, wąskie”. Cwietajewa mówiła o swojej „polskiej dumie”: cieszyła się, że jej babcia chowała broń dla powstańców. Z przykrością przyjmowała natomiast to, że pradziadek Biernacki był carskim urzędnikiem-karierowiczem, ubóstwiał Mikołaja I, a za pomoc w tłumieniu buntujących się Polaków został wynagrodzony.
„Ojciec i matka – to nie są przodkowie – upierała się poetka – Ojciec i matka – to jest źródło: dwa kroki. Nawet dziadek – nie jest przodkiem. Czy przodek pradziadek? Przodkowie są dawno i daleko, przodkowie to jest łańcuch, który doprowadził do mnie… Człowiek, który nie czuje się ojcem czy matką, jest podejrzany”. Dla poetki genealogia nie była siecią zbiegów okoliczności, lecz matrycą losu, przeznaczeniem.
Cwietajewa jakby wyprzedzała teorie o tym, że dziedziczy się również doświadczenia i rany „nabyte” w trakcie życia naszych przodków. A właściwie poetka świadomie pisała swój poetycki rodowód, dążyła do tego, by spełnić „zapisany” jej los – niepokornej, kochającej bezgranicznie i bez spełnienia. „Moja matka wybrała ojca, 44-letniego wdowca z dwojgiem dzieci, a nie ukochanego. I ja też siebie na nie-miłość skazałam”. Trudno o celniejsze poetyckie ujęcie nie-miłości niż jej wiersz Podoba mi się, który w kultowej Ironii losu Eldara Riazanowa melancholijnie śpiewa Ałła Pugaczowa (choć na ekranie porusza ustami smutno piękna Barbara Brylska).
Po latach Cwietajewa spotkała krewnych z polskiej gałęzi rodziny. Wujek Biernacki przyszedł na jej triumfalny wieczór poetycki w Paryżu, w lutym 1926 roku. Zmarł wkrótce potem. Poetka żałowała, że nie mieli okazji dłużej rozmawiać, bowiem „on wszystko o naszej Polsce wiedział”. Kilka lat później Cwietajewa odwiedziła swoje ciociobabcie Biernackie, które mieszkały w Domu Rosyjskim w St.-Geneviève des Bois. Poetka chłonęła każdy szczegół ich opowieści: że prapradziadek Aleksander dożył 118 lat, że brat prababki był kardynałem, że rodzina, choć szlachecka, była uboga, a pradziadek Łukasz w dzieciństwie biegał boso. W prezencie poetka otrzymała fotografię „trzech sióstr ze smutnymi twarzami, w przepysznych sukniach, z których najładniejsza i najsmutniejsza – matka mojej matki, która zmarła w wieku 22 lat (Maria Biernacka)”.
W dzieciństwie Cwietajewej nie było „starszyzny rodu”. Tymczasem w jej twórczości powraca motyw babć, powraca wręcz nachalnie. „Ich krew” odzywa się w poetce, która nazywa siebie „wirtuozem kłamstwa” (czy to nie celna definicja poezji?). Planowała nawet napisać dramat, którego bohaterką byłaby siedemdziesięciolatka: trzymająca głowę wysoko „dawna piękność, zasuszona róża”. Z kolei w dwuwierszu Babcia fantazjowała o czasach „kiedy będę babcią”; wymyśliła rozbrykanego wnuczka, „żebro z żebra”. Wyobrażała sobie, jak poirytowanej córce będzie tłumaczyła, że mały jest krnąbrny po niej, a wnuczka będzie jej się zwierzała z miłosnych rozterek.
Cwietajewa nie znała babć i sama babcią nie została. A przecież „babci nawet zła wnuczka miła” – jak pisała w ironicznym czterowersie. Wydaje się, że tym silniejsza była jej potrzeba nawiązania połączeń, wplecenia siebie w tkaninę losów. „Jestem czwartą w rodzie i z rzędu – pisała do czeskiej poetki, Anny Teskovej – i wbrew temu, iż wyszłam za mąż z miłości i już przeżyłam je wszystkie – tamten geniusz rodu spoczywa we mnie. Jestem w tym żeńskim rodzie – ostatnią… Ja oznacza – tamte. Wszystkie te Marie, z których jestem jedyną – Mariną. Ale rdzeń ten sam…”.
*
Ile z nas zostaje w dzieciach? Ile siebie znajdujemy w tych, którzy szli przed nami? Porównujemy rysy, kolor oczu, loki, talenty i przywary, aby stwierdzić, że mamy je „po kimś”. Silna jest ta atawistyczna potrzeba, by kształtem ciała, tonem głosu przypisać się do rodziny, do ciepłego, ludzkiego stada. Tylekroć wpatrywałam się w jedyne zachowane zdjęcie mojej prababci – wielkości paznokcia, zamknięte w zdobionym perełkami medalionie. Fotografii pradziadka brakuje – wydłubała ją w dzieciństwie moja mama. Podobno był niski i nosił grube okulary. Więcej nie wiem i babcia też nie pamiętała. Może nie chciała pamiętać. Wirtuozka w sztuce kłamstwa – czy za Cwietajewą mogła tak o sobie powiedzieć? Jej kłamstwa były nagminne i niewinne, w samoobronie. Została adoptowana, nie dopytywała o „prawdziwych rodziców”: nie chciała się okazać niewdzięczną. Urodzona w Stanisławowie, wojnę przeżyła w Goworowie. Podobno jej matka uczyła w tamtejszej szkole, babcię przygarnęła jej koleżanka, również nauczycielka. To już jest jakiś początek, od którego dałoby się zacząć śledztwo. Czego mogłabym się dogrzebać? „Prawdziwych” imion, nazwisk, dat i przyczyn śmierci. Czy znalazłaby się jakaś twarz, w której dopatrzyłabym się podobieństwa? Opowieść, którą chciałabym dziedziczyć? Choćby metaforycznie, jak pióro po pradziadku (nauczycielskie? lekarskie? urzędnicze?). A co, jeśli się okazałby się wiernym carskim sługą? Ciekawość nie daje mi spokoju. Dlaczego Marię Alicję wołano Lusia? Dlaczego tak się denerwowała, gdy po raz kolejny dopytywałam o jej rodziców i ich wojenne losy? Czego nie pamiętała, a o czym nie chciała mówić? Jeśli był w tym jakiś sekret (być może rozczarowujący, banalny), to czyją pamięć próbowała ochronić. Czego się bała, czego nie chciała pamiętać.
Nie mam rodzinnych portretów ani biżuterii. W czarnej, lakierowanej torebce babcia zostawiła dla mnie męską, złotą obrączkę, jeszcze z metką komisu z 1983 roku. Prawdopodobnie kupiona w kryzysie, kiedy pieniądz tracił na wartości i kupowało się wszystko, co miało jakąś wartość. Znowu jest kryzys, wojna podchodzi pod Stanisławów, pewne jest tylko złoto.
ANNA ARNO