Daty mogą mieć swoje czarodziejstwo – potrafią błyszczeć radosnym splendorem, jak i odsłaniać mroczne lśnienie tragedii. Mogą stać się czymś tak prywatnym, że wolimy, gdy stopniowo będą zaniedbywane, w stanie pośrednim między pamięcią jeszcze dotykającą czegoś żywego, a leniwym odruchem wyciągania z kalendarza imion, nazwisk, którym należy się jakiś obrządek. Dwadzieścia pięć lat temu nie byłam uszczęśliwiona nagłym zadurzeniem się polskich czytelników w pisarstwie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego: właśnie wtedy, w okresie tuż poprzedzającym i następującym po jego śmierci. Oczywiście, mówiłam sobie, w wypadku wybitnego pisarza nie ma sensu oddzielać hołdów „dobrych” od „niedobrych”. Otaczający go – choćby na krótko – entuzjazm jest zawsze należyty, pobłogosławiony. Jest kompensatą cienia, który za nim szedł, cienia rozpaczy, cienia niewiary. Jest próbą wejścia w jakąś relację uczuciową, nieważne, że spóźnioną i służącą już tylko nam samym. „Dobra” historia literatury powinna opowiadać o wszystkim: również o pomyłkach i potknięciach Herlinga, o trudności przedzierania się na miejsce, o którym wiedział czy też pragnął, by do niego należało. Miejsce z tych najwyższych. Były też zawroty głowy, które go chwytały, gdy zdawał sobie sprawę, że zbliża się do czegoś najważniejszego (zwykle był to splot miłość-śmierć) i wtedy na moment opuszczała go dyscyplina i nie dbał, że popada w dziwactwa, jakich by nie zaakceptował u innych. W takiej historii literatury byłby paragraf o czytelniczym odbiorze, o nierównej wymianie, o krążeniu wielkoduszności pisarza i jego małych satysfakcji…
Jesteśmy, jestem już o dwadzieścia pięć lat starsza, moje myślenie o Herlingu przechodzi na nieco inne obszary, ale zawsze jest mgnienie zachwytu. Ten człowiek z jego biografią, z niesamowitą młodością na dalekiej Północy, z heroiczno-dramatycznym wiekiem męskim, z czymś co może się kojarzyć z przekleństwem w życiu uczuciowym; z przyjaźniami należącymi do najpłodniejszych jakie wydała nasza historia; z długim późnym owocowaniem, które nie miało nic z „zawodu literata”, było dopracowaniem się świata wewnętrznego całkowicie suwerennego. W tym sensie stał się dla mnie gwiazdą na europejskim horyzoncie, który był ojczyzną humanizmu i zakorzenienia się humanizmu w tym, co go przekracza. A skoro przypadek, który można określić jako straszny i wzniosły, który wygnał go z Anglii, wygnał z Niemiec, sprawił, że jego życie zrosło się z geografią i historią Włoch, lubię myśleć o nim na tle krajobrazów i kultury włoskiej. Te oczarowały go, stając się tworzywem, którego nie mógłby oddzielić od własnej osoby. Z tego zaś wynika cały łańcuch innych zdarzeń: wśród jego czytelników wychowała się pewna liczba takich, dla których Włochy stały się sprawą miłości.
Nie oznaczało to jakiegoś zharmonizowania. W latach moich pierwszych podróży znałam słabo książki Herlinga, nie były łatwe do zdobycia. Prawdziwe rozpoznanie nastąpiło dla mnie później, najpierw przez kolekcjonowanie wydań z Biblioteki „Kultury”, potem wydawnictw z kraju. Bliskie mi było nie tyle przeżywanie Herlingowe, ile jego punkty zaczepienia, jego urzeczenia, nawet jego gniewne odrzucenia (dziś znacznie bardziej problematyczne). Pozwoliły mi na naturalne wchodzenie w jego włoskie, z czasem i niewłoskie światy. Miasta Toskanii i Umbrii, przywoływane w niesłychanie zwięzłej architekturze polszczyzny, tak, że wzywając z zamkniętymi oczami własne wspomnienia mogłam iść ostrą granią języka Herlingowego. Niewyczerpane kamieniołomy Neapolu! Każda przechadzka przynosi znalezisko, jedno dodaje się do drugiego, kontrastuje z kolejnym. Staje się tkaniną świata, patchworkiem cywilizacji, która niczego nie wyrzuca na marne, układa w ruchu wielowymiarową opowieść z elementów, jakie znajduje pod ręką. Mówiłam sobie, że Herling stał się kimś w rodzaju mitografa kraju, który udzielił mu gościny. Układana przez niego wielopostaciowa księga mitów potrafiła powiązać uduchowiony krajobraz, ludową pamięć pogaństwa, niewiarygodne rytuały przygarnięte przez Kościół katolicki, konflikty towarzyszące wykluwaniu się nowoczesności, dramaty polityczne XX wieku. Pod jego piórem stają się one, w opowiadaniach i w Dzienniku pisanym nocą, przestrzenią zmagań moralnych, gdzie dobro skazane jest na dziwną słabość. Żaden bodaj kraj Europy nie nadawał się do tego stopnia, by mu towarzyszyła taka literatura, gdzie wiążą się prawdziwe doświadczenie, wiedza o żywej historii, w której uczestniczymy, pasja politycznej obserwacji i nieoddzielanie polityki od moralności. Urzeczenie sztuką, intuicja metafizycznych granic jednostki i potrzeba ich przekraczania…
Dragonea 1988. Fot. Bohdan Paczowski
Nie wychowywałam się na Herlingu-Grudzińskim, to prawda. Byłam już zasadniczo ukształtowana, gdy natrafiłam na jego książki. Ale było coś z ostatniego szlifu w tym wydarzeniu. Okazja do porównań, do porozumiewawczego półuśmiechu. Ostatnie ważne spotkanie – jakże by inaczej – to opowiadanie o Wenecji. Wielu z nas przeżyło tę lekturę podobnie. (Pamiętam rozmowy z Wojciechem Karpińskim…) Sam pisarz musiał na to długo czekać. Długo pisać o tym kraju w jego różnych wcieleniach, iść za wyłaniającym się tu i tam „deseniem losu”, długo wyrzucać z siebie obrzydzenie dla intelektualnych i politycznych elit, długo pracować nad kształtem własnego życia, w dwuznacznym zwarciu osądu i wdzięczności. Aż skrystalizowała się ta rzecz wyrafinowana i nierzeczywista: Portret wenecki. Miłość do miasta, które jest kobietą. Wyznanie o tym, że piękno, pasja muszą pozostać poza zasięgiem naszej ręki. Ten kronikarz własnego życia o najbardziej wstrzemięźliwych środkach dużo nam o sobie z rzeczy intymnych powierzył. Czasami wrażliwy czytelnik ma przez chwilę złudzenie, że to może przewodnik, który odsłania się nam w całej swojej złożoności… O nie! Herling ukazuje się w roli, która po prostu wpisuje się w jego szlak myślowy. Na nas patrzy z dystansu. Czy ośmielę się przyznać do odkrycia, które trafiło we mnie już dawno temu? On nas, czytelników, nie lubi. Jak to się stało, jak się dało utrzymać u człowieka, u pisarza tak od czytelników zależnego, w samej egzystencjalnej definicji własnej osoby? Tu zaczyna się nowa zagadka. Doświadczenia podstawowe, na których skupia się jego uwaga – już od młodości, od zapisków z sowieckiego Domu Umarłych – w jego pojęciu należą do prób, do których wznosi się tylko część literatury, ta część, która go namiętnie interesuje. Te doświadczenia zapisują się jako znaki pozostawione na drodze, o których znaczeniu nic nie będziemy wiedzieli.
EWA BIEŃKOWSKA