HOME
Beata Bolesławska-Lewandowska

Kasztan

Pod koniec września w Belgradzie słońce grzeje niczym w środku lata. Błądząc po otaczającym ruiny średniowiecznej fortecy parku, schylam się i podnoszę z ziemi dorodny kasztan. Przyglądam się mu z niedowierzaniem. Rozglądam się wokół i nagle dostrzegam na drzewach wyraźnie pożółkłe liście. Ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że jest już jesień.

Kiedy przed laty sięgałam po raz pierwszy po dzienniki Zygmunta Mycielskiego, dziwiło mnie, jak wiele miejsca poświęcał w swoich wpisach wszelkim przejawom wiosny. Jak bardzo na nią czekał podczas zimowych miesięcy, spędzanych czy to w warszawskim mieszkaniu, czy w domach pracy twórczej w Nieborowie lub Konstancinie. Rok w rok z utęsknieniem wypatrywał wiosny i zachwycały go jej pierwsze oznaki – zielone liście na drzewach, nieśmiało pojawiające się kwiaty, cieplejsze promienie słońca. Zawsze mnie to zastanawiało.

Dziś coraz lepiej go rozumiem. Czekanie na ciepłe promienie słońca jest najwyraźniej wpisane w cykl człowieczego życia, odczuwany z wiekiem coraz mocniej. Im jesteśmy starsi, tym czas zdaje się kurczyć. Wśród nawału codziennych zajęć to wiosna i lato – tak podczas ciemnych i szarych zimowych dni wyczekiwane – mijają niemal niepostrzeżenie. I nagle, zupełnie niespodziewanie, okazuje się, że znów nadeszła jesień.

Kiedy w pierwszych dniach września spaceruję po ulicach Budapesztu, lato jest jeszcze w pełni. Żar daje się we znaki zwłaszcza podczas konferencyjnych obrad. W stylowej sali Akademii Muzycznej im. Franza Liszta ledwo daje się oddychać. Dobrze sprawdzają się rozdane w pakietach konferencyjnych wachlarze, promujące odbywający się właśnie Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Béli Bartóka. W przerwie z radością wymykam się do hotelu, by chwilę odpocząć w przyjemnie schłodzonym wnętrzu. Dopiero wieczór pozwala na cieszenie się widokami węgierskiej stolicy. Dołączam do międzynarodowego grona kolegów na kolacji serwowanej przez organizatorów podczas rejsu po Dunaju. Niby wiem, że to atrakcja dla turystów, a jednak trudno nie poddać się urokowi tej wycieczki. Szybko umykam od stołu na górny pokład, zajmuję jedno z nielicznych wolnych siedzeń na dziobie statku i wystawiam twarz na wieczorny wiatr. Patrzę na panoramę węgierskiej stolicy, próbując rozpoznać kolejne pojawiające się przed oczami budynki. Wzgórze Gellerta jeszcze rozświetla zachodzące słońce, podobnie jak okazały budynek budapesztańskiego zamku. Po drugiej stronie wzrok przykuwa przede wszystkim charakterystyczny budynek parlamentu Jakże piękne to jest miasto! Niedługo później, już w pierwszych ciemnościach nocy, rozmawiam z sympatyczną parą miejscowych artystów. Z wyraźną dumą opowiadają o Budapeszcie. Dopiero po jakimś czasie przyznają, że coraz poważniej zastanawiają się nad wyjazdem, trudno im żyć pod rządami, które nie sprzyjają niezależnej sztuce. Mówią o tym ostrożnie, właściwie ze smutkiem. Kiedy słyszą, że jestem z Polski, uśmiechają się: „O, to doskonale nas rozumiesz”.

 

 

Trudno nie myśleć tu o polityce, o podobieństwach i różnicach łączących naszą historię. Swoje wystąpienie konferencyjne poświęcam zresztą polskim kompozycjom powstałym w odpowiedzi na wydarzenia rewolucji węgierskiej w 1956 roku. Mówię o Hungarii 1956 Artura Malawskiego, Odzie Béla Bartók in memoriam Wojciecha Kilara i Muzyce żałobnej Witolda Lutosławskiego (który jednak odżegnywał się od tego rodzaju bezpośrednich konotacji). Węgrzy są wyraźnie wzruszeni. Dopytują o szczegóły, dziękują za przybliżenie im tych utworów. Obiecuję sobie, że kiedyś szerzej o tym napiszę.

Wracam do Warszawy i zaraz wyjeżdżam do Wilna. Pracujemy tu nad tematami dotyczącymi muzyki polskiej i litewskiej w jej emigracyjnych i krajowych odsłonach. Spacerując nad Wilią i przeszukując miejscowe archiwa, szukam śladów polskiego życia muzycznego przed wojną. Wciąż jednak natykam się na tropy literackie, po wielokroć już opisane – a jednak tak bliskie i wzruszające. Dom Mickiewicza, zaułek poetów z tabliczkami Miłosza i Gałczyńskiego, cela Konrada. Kościoły pełne polskich tablic. Kaplica Świętej Faustyny z obrazem Chrystusa Miłosiernego, a w końcu Ostra Brama. Miejsca niezwykłe, w których ożywają obrazy zapisane przed laty w wyobraźni, wyuczone w szkolnej ławie. „Panno, co w Ostrej świecisz bramie…” Do kaplicy ostrobramskiej wchodzę niedługo przed zamknięciem. Okna otwarte, a wewnątrz zupełnie pusto. Mogę chwilę przyklęknąć i skupić się na modlitwie. Niedługo potem w hotelowym barze sączę wino patrząc na dachy miasta, urokliwie łączącego to, co dawne z nowoczesnością. Wilno wydaje się przyjazne do życia, nie za duże i niezbyt spieszne. Ale może to tylko wrażenie przybysza? Dla mnie to czas wytchnienia, skupienia na pracy i sentymentalnych spacerów, w tym na daleką Rosę.

Wracam do Warszawy niemal wprost na inaugurację 68. Warszawskiej Jesieni. Najlepsze miasto świata Cezarego Duchnowskiego z librettem opartym na książce Grzegorza Piątka wzbudza ogromne zainteresowanie. Teatr Wielki pęka w szwach. Na scenie dwie wspaniałe śpiewaczki – gwiazdy muzyki najnowszej: Agata Zubel i Joanna Freszel. Jak cudownie widzieć je razem! Okazuje się, że spotkały się po raz pierwszy, bo dopiero Duchnowski wpadł na pomysł, by dwa tak podobne soprany połączyć w jednym utworze. Uwielbiam je obie! Z radością ściskam po spektaklu, gratuluję też kompozytorowi. To był udany wieczór, potwierdzający, że muzyka najnowsza potrafi opowiadać o sprawach ważnych i robi to w sposób trafiający do serc słuchaczy.

Podobne wrażenia mam podczas innych festiwalowych koncertów. Zachwycają mnie zwłaszcza utwory młodych polskich kompozytorek i kompozytorów: Marta Śniady, Paweł Malinowski, Jagoda Szmytka, Maciej Kabza, Ewa Trębacz, Wojtek Blecharz. Tylko tych udało mi się posłuchać – ale jakże to wspaniała reprezentacja!

 

 

Jeszcze przed końcem festiwalu lecę do Belgradu, by podczas spotkania przedstawicieli centrów muzycznych z całej Europy rozmawiać o promocji muzyki współczesnej, o jej problemach i znaczeniu. To znakomity czas. Świetni ludzie, którym leży na sercu dobro kultury. Wszyscy borykamy się z podobnymi kłopotami i cieszymy sukcesami. Padają pomysły wspólnych działań. Lubię ten międzynarodowy ferment, przepływ najlepszej energii.

Przed powrotem do Warszawy spaceruję po miejscowym parku. Schylam się i podnoszę jeden z leżących na ziemi kasztanów. Dorodny owoc jesieni. Jego lśniąca brązowa skóra aż prosi się o dotyk. Wkładam go do kieszeni i idę dalej. Z każdym muśnięciem palców kasztan przywołuje ciepłe promienie świecącego słońca. Zabieram go ze sobą do Warszawy. Liczę, że zaklęte w nim ciepło zostanie ze mną do wiosny.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Autorzy
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek