Kławdia z psem, brzegiem morza idzie do Lubeki.
Kroki są nieskończone, fale ograbione.
Jak wczoraj, kiedy Kławdia obierała kości
wypłukane przez wodę, z wodorostów, roślin,
z iłu i kruchych muszli przez sztorm naniesionych.
Kławdia, zbieraczka kości, pamięta swe życie,
jak na dziecięcym slajdzie, w pstrym kalejdoskopie:
psy biegną, jeden mały, łaciaty, a drugi
jak kajmak. Ciotka mówi: złóż pościel i oblecz
w te wyschnięte na wietrze, kolorowe poszwy.
Jeśli coś się rozpruło weź igłę i obszyj.
Czego nie możesz unieść, musisz z sobą powlec.
Więc Kławdia kruche kości teraz z sobą wlecze,
i skrzypce rudowłosej jak wtedy, w Lubece,
gdy patrzyła na rybny targ za swoim domem,
a dni były niebieskie, mroźne, nieskończone.
Jest wieczór gdy Struck stary siada do kolacji
ze starszym synem. Młodszy zje dziś u swej praczki.
Ludzie w oknach zapalą lampy, jest przed zmierzchem,
ale widać coś niecoś, to, że brzegiem jeszcze,
w swoich łachach, jak zawsze o tej samej porze,
gdy fale przybywają na ten brzeg, przez morze,
Kławdia z psem, jak co wieczór, wraca do Lubeki.
Hel, 24 maja 2020
Wierszy nie należy tłumaczyć, bo nawet wytłumaczone i tak żyją swoim własnym, tajemniczym życiem. Tak jak literaccy bohaterowie, którzy potrafią wejść w nasze noce i dni, zmuszając nas do przeżywania ich radości, tragedii czy tylko egzystencjalnych porażek. Gdzieś między stronicami książek oni także żyją czasami naszym życiem i wzajemnie nas i siebie odwiedzają.
Zawsze nad północnym morzem powraca do mnie morze Tomasza Manna. Czasami lodowato przejrzyste, a chwilami ciemne i wzburzone. Raz matowe, pozbawione blasku, a innym razem ze srebrnymi i różowymi prześwitami między szarostalowymi pniami buków. Upadek rodziny Budenbrooków był dla mnie zawsze upadkiem równie wstrząsającym jak zagłada domu Usherów. Lubeka powracała do mnie w snach, choć nigdy tam nie byłam, a w powieści ani razu nie pojawia się nazwa miasta. Rudowłosa Gerda, choć nie jestem pewna czy to ja obdarzyłam ją tycjanowskim kolorem włosów czy Tomasz Mann, wprowadzająca zamęt do kupieckiej rodziny swoimi skrzypcami i miłością do muzyki, a już szczególnie muzyki Wagnera, wydaje mi się rodzoną siostrą Kławdii Chauchaux. Albo nawet nią samą, tylko obdarzoną innym losem i innym imieniem. Ale równie tragicznym. I jest we mnie głęboka pewność, że tak jak Gerda po powrocie do Amsterdamu, gdy po śmierci swego niespełna szesnastoletniego syna Hanno porzuci dom Buddenbrooków, to jednak zawsze będzie do niego tęskniła, tak samo Kławdia będzie rozpaczliwie tęskniła do tej chwili, gdy wchodziła do jadalni pewnego uzdrowiska w Davos w kantonie Graubünden, sprawiając, że kierowały się na nią wszystkie spojrzenia. A może najbardziej będzie tęskniła do tej chwili, gdy zegar w jadalni wybijał godzinę drugą, a ona siedząc przy swym „lepszym” rosyjskim stole odwróciła głowę. Wtedy jej oczy na moment spotkały się z oczami Hansa Castorpa. W wąsko wykrojonych oczach Kławdii igrał uśmiech , jak gdyby chciała zapytać: „A więc? Już czas. Czy idziesz? (Bo gdy mówią tylko oczy, rozmowa toczy się przecież na „ty”, nawet wtedy, kiedy usta nie powiedziały jeszcze nawet „pan”).
Tak więc między stronicami powieści Kławdia rozmawia z Gerdą, a w naszym życiu chodzi być może brzegiem bałtyckiego morza, zbieraczka kości, która wiele przeżyła, ale ciągle ma jeszcze dość siły aby iść przed siebie, chociaż musi wlec za sobą jak worek z kośćmi swój ból. Nigdy bowiem nie będziemy do końca wiedzieli kim naprawdę jesteśmy, a jedyną realną rzeczą będą przeżyte chwile szczęścia i bólu, który, jeśli chcemy dalej żyć, musimy z sobą powlec.
ANNA PIWKOWSKA