Pamięci doktor Janiny Kujawskiej-Tenner (1928-2020)
Ciotką była dla mnie umownie, ponieważ nie byłyśmy spokrewnione. W ostatnich latach, kiedy ją odwiedzałam, zachęcała mnie do buszowania w biblioteczce. Prosiła, bym brała, ile zdołam unieść: kto wie, co będzie potem. Książki miała uporządkowane tematycznie i alfabetycznie, z naklejonymi na półkach literami. Swoje sprawy zamknęła kilka lat wcześniej. Spaliła listy i większość fotografii, aby to, co miało pozostać w tajemnicy, nią pozostało. Żeby rodzina (siostrzeńcy, dzieci nie miała), nie musiała grzebać w pamiątkach. Wydała szczegółowe rozporządzenia, ale od czasu do czasu coś pedantycznie poprawiała, precyzowała. Martwiła się o los czarnych mebli, tak zwanych „gebelsów” – biblioteczka, stół, cztery krzesła – wszystko przedwojenne, ale czarne, ciężkawe, nie na współczesny gust. Życzyła sobie, żeby pozostały w komplecie, bo zachowały się z rodzinnego domu. Martwiła się też o książki – chciała je podzielić między bliskich. Zapewniałam, że zajmę się resztą – tymi, których nikt nie zechce. „Tylko weź moich Żydów” – mówiła półżartem. Miała na myśli trzy półki pod oknem – Żydzi też mieli zostać razem.
Dwa lata po śmierci ciotki po raz ostatni weszłam do jej mieszkania, w wieżowcu przy ulicy Zakątek w Krakowie. Książki, „prawdziwe istoty” stały na swoich miejscach, choć, jak mnie uprzedzono, księgozbiór został lekko przetrzebiony. Przede mną był tu antykwariusz. Na szczęście zabrał tylko najświeższe pozycje. Ciotka nie raz się zarzekała, że lektur wystarczy jej do końca i nie potrzebuje nowości. Nie umiała się jednak powstrzymać, kiedy ukazywały się nowy Snyder, nowa Applebaum albo Kobiety z Ravensbrück. Przynosiłam je przy kolejnych wizytach, ale nie mogła się doczekać i nauczyła się korzystać z księgarni internetowych.
Wśród książek, które zostały w mieszkaniu, był tom w zielonej, płóciennej oprawie. Ciotka sama mi go kiedyś pokazała. Mówiła, że ta książka jest dla niej cenna – prosiła, bym szczególnie o nią zadbała, ale tymczasem postanowiła ją zachować. Never Call Retreat, by Joseph Freeman. Powieść wydana w Nowym Jorku w 1943 roku. Na wyklejce wpisane czerwoną kredką: For Hanna, J.F. W środku, do okładki przyklejona taśmą nota, wypisana na maszynie, również obwiedziona czerwoną kredką: „Dla Hanny ze wspomnieniem szczęśliwego i inspirującego spotkania w Nowym Jorku, pełen podziwu dla jej pięknej książki o Korczaku i w nadziei, że wkrótce znów się spotkamy. Serdecznie i z najlepszymi życzeniami – Joe Freeman. New York City, 7 listopada 1961”. Freemanowi zależało, by Hanna doceniła jego powieść. Wkleił również dwie kartki z notami o książce. Najwyraźniej autor skrupulatnie zbierał wzmianki o swojej powieści i przepisał je dla Hanny. Nie są to byle jakie recenzje. „New York Times”, „TIME Magazine”, „The Nation”. Z podkreśleniami i obwódkami, narysowanymi miękką, czerwoną kredką. Są tu fragmenty recenzji, ale także słowa zachwytu, które dziś określilibyśmy pewnie jako „blurbs”. Najważniejsza była chyba nota Thomasa Manna: „Zadziwiająca powieść, oryginalna również w swojej poetyckiej kompozycji –– namiętnie wypełniona doświadczeniami naszych czasów. Zadziwiająca panorama naszej epoki. Po lekturze Never Call Retreat nie zapomnę nazwiska Josepha Freemana”. Autor musiał być z tych uwag na tyle dumny, że przepisał je dla Hanny osiemnaście lat od publikacji książki.
Na tylnej wyklejce również znalazłam przyklejoną taśmą kartkę – bielszą, wypisaną na komputerze i wydrukowaną. Tę notatkę ciotka przygotowała zapewne po mojej wizycie.
„Hanna Mortkowicz-Olczakowa 1905-1968. Pochodziła z zasłużonej rodziny księgarzy – wydawców. Rozwiedziona (przed wybuchem II wojny), córka Joanna. W czasie wojny uratowała swoją matkę i córkę. Była moją pacjentką od 1966(?) do śmierci w styczniu 1968 roku. Od zakończenia II wojny do zgonu mieszkała w Krakowie w Domu Literatów przy ul. Krupniczej, niedaleko Instytutu Onkologii, gdzie ja pracowałam. Jej choroby nowotworowej nie umieliśmy wyleczyć, była samotna, często, po wyjściu z pracy odwiedzałam ją i rozmawiałyśmy. Dużo wiedziała i dużo przeżyła. Hanna opowiedziała mi, między innymi, o spotkaniu w Nowym Jorku (udało się jej tam na krótko wyjechać we wczesnych latach 60-tych) starego pisarza, niemieckiego Żyda, któremu udało się opuścić Berlin tuż przed II wojną. Spędzili noc na rozmowie i przy rozstaniu pisarz ofiarował jej swoją książkę (jedyną? wydaną w USA). Jakiś czas po śmierci Hanny znalazłam w antykwariacie tę książkę, oczywiście kupiłam ją i przeczytałam. Teraz znowu wpadła mi do ręki. Proszę, zachowajcie ją i przekażcie dalej – to mój sentymentalizm. Ale też wierzę, że Habent sua fata libelli. Ciotka. Janina Kujawska-Tenner, Czerwiec 2018”.
W notatce ciotki są nieścisłości. Joseph Freeman nie był Żydem niemieckim. Urodził się w Pyriatynie, w obwodzie Połtawskim w 1897 roku. Zaledwie osiem lat starszy od Hanny Mortkowicz-Olczakowej, zapewne nie był dla niej „starym Żydem”. Powieść, którą jej ofiarował, nie była jego jedyną. Nie wiem nic więcej o okolicznościach spotkania Hanny Mortkowicz-Olczakowej i Josepha Freemana. Kto ich skontaktował i czy wymieniali potem listy? Nie wiem też nic o losach książki, która leży na moim biurku. Po śmierci adresatki dedykacji jej córka, Joanna Olczak-Ronikier, likwidowała mieszkanie w Domu Literatów przy Krupniczej. „Cennych rzeczy nie było wiele – wspominała po latach – Ale ze wszystkich szuflad jesionowej komody i sekretarzyka wysypywały się niezliczone listy, kartki pocztowe, zawiadomienia o ślubach, rysunki dziecięce, fotografie, wycinki z gazet dotyczące rodziny”. Jak przyznaje pisarka, wówczas nie miała jeszcze siły zmierzyć się z dziedzictwem wspomnień: „Kupiłam dwa wielkie wiklinowe kosze i wpakowałam do nich wszystko, nie segregując, nie przeglądając. Mój dom umierał po raz drugi. Nie mogłam roztkliwiać się nad starymi szpargałami”. Trzy dekady później szpargały z koszy zaowocowały wspaniałym W ogrodzie pamięci.
Tymczasem książka w zielonej oprawie zapewne wówczas trafiła do antykwariatu, gdzie natknęła się na nią ciotka. Ponad pół wieku później powieść Josepha Freemana z dedykacją dla Hanny Mortkowicz-Olczakowej nie zainteresowała antykwariusza. Leży na moim biurku. Nie tylko książki mają swój los, ale także towarzyszą naszym losom, a nawet je współtworzą. Joseph Freeman to pisarz nieomal całkowicie zapomniany. Jego książki wypożyczam w wirtualnej bibliotece archive.org. Idę po jego śladach, zaczynając od zdawkowych, nieścisłych notek w internetowych encyklopediach („urodził się w Polsce”). Moje spotkanie z Freemanem jest przypadkowe. A jednak pozwalam się prowadzić. Poruszyła mnie troska, z jaką ciotka traktowała tę książkę. Grubą, dawno nieczytaną powieść. Wzruszyła mnie także żółknąca, odklejająca się taśma i podkreślenia czerwoną kredką. Czy ta czerwień ma jakieś szczególne znaczenie? Czy kojarzy się z „czerwonym” zaangażowaniem Freemana?
ANNA ARNO