Przy drodze wspinającej się stromo ku jednemu z obejść porozrzucanych tu po stokach, w rozwidleniu pnia przydrożnego jesionu, na tyle wysoko nad ziemią, by kozy i owce nie sięgnęły tego zapasu, skrzętnie gromadzonego na zimę i przednówek, w rozdwojeniu pnia, zapakowane jak w stajennej „wyżce”, na którą z dołu widłami ładuje się zwożone siano, tkwił niby wielkie ptasie gniazdo stos jesionowych gałęzi. Gęstwina gałęzi, z których każdą ścięto po ukośnej, długiej elipsoidzie, jednym ruchem szerokiego ostrza, nagle zakrzywionego na szczycie, takiego samego jak to, którym kosili drzewa rzymscy amputatores arborum, okrzesywacze drzew, w silvae caeduae, zagajnikach co parę lat strzyżonych przy samej ziemi, jakby to było owcze runo, i stąd mieli drągi, tyczki i całą tę drobnicę grubszych i cieńszych patyków. Do dzisiaj ostrza tego samego kształtu, z tą sama masywną rękojeścią, często z wierzbiny, bo taka nie odparza siepaczowi dłoni, bierze się do roboty przy żywopłotach i w koronach drzew, i przez wieki te budzące respekt ostrza noszą nazwy, w których pobrzmiewają, szczególnie w okolicach francuskich czy szwajcarskich, swojskie dla nas głoski „s-r-p”. Taka sierpowata maczeta to firmowy znak starego antykwariatu z Tybingi, pod szyldem J. J. Heckenhauera, „człowieka, który przystrzyga żywopłoty”, skąd – gdy sprowadziłem od nich kiedyś słownik etymologiczny Vasmera – w jeden z tomów zatknięto świetną graficznie firmową wizytówkę, krwistoczerwony kartonik z tym właśnie „sierpem” i z kilkoma ściętymi już latoroślami, całymi w listeczkach, może właśnie na paszę dla kóz i owiec. Tu, przy żłobionej w zboczu górskiej drodze, przy samotnym obejściu rumuńskiej, karpackiej wioski Altašumare, te poutykane gęsto jesionowe pręty dawały rozszerzający się, otwarty ku niebu stos, z gałęzi nasiekanych po sąsiedzku, w koronach innych, młodych jesionów, i tak rzucił mi się wtedy w oczy, idącemu ciężko pod górę, ten zawieszony nad ziemią powietrzny żłób, załadowany gałęziami szeleszczącymi w ostrym, karpackim wietrze, bo całe były w poskręcanych, zbrązowiałych i sczerniałych, wyschłych już liściach. Stanąłem zdumiony.
To było w 2003, w Karpatach Marmaroskich czyli w Maramuresz (sto lat wcześniej wielki Józef Paczoski, po którego śladach, botanizując, stąpałem dwadzieścia lat temu, pisał – w Szkicu flory i spisie roślin zebranych we wschodniej Galicyi, na Bukowinie i w Komitacie marmaroskim na Węgrzech – komitacie marmaroskim, no bo to wtedy były Węgry), to właśnie tu pierwszy raz w życiu stanąłem jak wryty przed tym podniebnym stosem suchych gałęzi, porcją „liściarki”, paszy drzewnej, czego jednak gdzie jak gdzie, ale właśnie tutaj mogłem się był przecież spodziewać, w tych okolicach zasznurowanych od teraźniejszości, gdzie w przydomowych warzywnikach głowy kapust tkwiły, jak przed setkami lat, wysoko nad ziemią, na krzepkich łodygach, gdzie marchew, o żółtawym korzeniu, i pasternak siali z własnych nasion, bo przecież nie z jakichś kupnych, no bo to rośliny, które w ogrodzie bytują dwa lata, w pierwszym roku na korzeń, a nasiona dają dopiero w drugim, i wtedy gospodyni zbiera je do płóciennych woreczków, właśnie na siew – za rok jeszcze, w krainie, gdzie na świętego Jana do wrót stodół i drzwi domostw przybija się, przeciwko szatanowi, wieńce i krzyże z piołunu, a z obór wytaczają się niskie, krępe, całe połyskujące czernią bawoły o szeroko rozpostartych rogach, bawoły, co dają najgęstszą na świecie śmietanę, krojoną i ostrożnie kładzioną nożem na długie jak przedramię pajdy chleba, a te woły, to indyjskie bydło, znad Gangesu. Liściarka, ostaniec dawnego gospodarowania, kiedy drewna było jeszcze wszędzie w bród, a tylko paszy wszędzie i wszystkim bezustannie brakowało, bo na nizinach kontynentu całą ziemię, którą udało się zawładnąć w tym nie do wyobrażenia znoju, w karczunku pierwotnego lasu, brano pod zboże, bo bryi i chleba stale i stale było mało, z ziarna z tych jakże chudych kłosów, a za pastwisko, na pastwę, służyć mógł tylko las – gdzie były i gałązki i liście, i młoda kora, gdzie zioła, bulwy i korzenie, bukiew, żołędzie. Te gałązki, wiązów, leszczyn, jesionów, wierzb, to było najdawniejsze siano. Zadarłem głowę i stałem przed kopą takiego siana.
JAKUB DOLATOWSKI